Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

carols

GRUDZIEŃ 1942, BROOKLYN 

Szarpnięcie nie było specjalnie mocne, ale drobna postać Rogersa i tak z impetem wpadła do mieszkania, niemal od razu przyjmując pozycję obronną. Chociaż nadgarstkiem od czasu do czasu ocierał krwawiący kącik ust, dłoń nadal była zaciśnięta w pięść. 

Trzaśnięcie drzwiami, powiew zimowego powietrza, a potem charakterystyczna woń papierosów poprzeplatana wodą kolońską. 

— Do jasnej cholery, Steven! — Nie próbował tłumić krzyku. James zacisnął palce z tyłu karku i przeszedł chwiejnie parę kroków, jakby jego własne mieszkanie go przytłaczało. Jakby każda ściana napierała, każdy mebel szydził, każde skrzypnięcie wżynało się w skronie. — Chcesz się, kurwa, zabić?! Tego chcesz?! No powiedz! 

Steve wpatrywał się w opuszki palców naznaczone skrzepłą już cieczą, która odznaczała się w mdławym kuchennym świetle. Zacisnął szczękę, a potem po chwili zastanowienia uniósł oczy, starając się zignorować ściśnięcie w żołądku na widok tej goryczy. Wściekłości, może nawet rozczarowania. I żalu. Całe potoki żalu. 

— Czym się ode mnie różnisz, Bucky? — W przeciwieństwie do Barnesa, blondyn przemawiał przerażająco spokojnie. Jego drobna postać była nieporuszona, stała, podczas gdy James cały drżał, trząsł się, niemal obijał o ściany z rozsadzającej go złości. — Mam rezygnować z tego, co należy do moich obowiązków dlatego, bo natura się mnie wyrzekła? Może czekać w ciepłym domu aż ogłoszą koniec i tylko zamachać amerykańską flagą jak przykładny obywatel?

— Może właśnie powinieneś!

Steve cofnął się o krok, wręcz uderzony siłą tych słów oraz ich dobitnością. I z frustracją przyznał przyjacielowi rację, bo przecież chciał go chronić, bo zdawał sobie sprawę z jego słabej fizyczności. Steve po części podzielał to zdanie, a jednak, kiedy w końcu padło, coś go zabolało. Niesprawiedliwość wwiercała się w brzuch. 

— Więc dlaczego ty nie? — Spokojny dotąd głos zadrżał wyraźnie. Nawet otarte kłykcie i pęknięta warga przestały zadawać ból. Pobicie za fałszerstwo nijak się miało do otępienia. Powietrze w mieszkaniu zgęstniało przez zawieszone w nim milczenie. — Bucky? 

James okazał się patrzeć za okno, gdzie gęsto sypał grudniowy śnieg. Znowu dostrzegł w nim Jamesa znad morskiego brzegu, miesiąc temu, który ze wszystkich sił starał się z jakiegoś powodu powstrzymać łzy. Jednak tamten James do niego przemówił, półsłówkami, zbyt złamany, żeby powiedzieć coś więcej, za to ten... Ten, naznaczony cieniem prószącego śniegu chyba chciał milczeć na wieczność. 

— Bo mnie zmusili. 

Kiedy na niego popatrzył, Steve poczuł się, jakby dostał w twarz. Zapadł się w sobie, gdy szare tęczówki przygwoździły go do podłogi, a on doskonale świadomy był, że słowa ociekały prawdą. I jeszcze zaciśnięte kłykcie, gardło przełykające gorzkie łzy, i gdzieś wewnątrz mignięcie siedmioletniego Barnesa, kiedy ten po raz pierwszy pokazał strach.

Steve dobrze pamiętał tamten moment. Wiatr wiejący mocno z północy w ich zmierzwione czupryny, ale... Ale wówczas palce Jamesa również zaciskały się na balustradzie. Dopiero, gdy zapytał, przyznał się, że boi się wysokości. Że rzeka płynąca na dole w swojej sile przeraża go, a tak niewiele dzieli go, by upaść tam na dół – ledwie kilka żeliwnych prętów. 

Ten sam moment dostrzegł w oczach wbitych w jego drobną postać. Ten sam dziecięcy strach, niemal ten sam wiatr bijący po twarzy, te same dłonie zaciśnięte tym razem w pięści. 

Mógłby coś powiedzieć, jednak James tylko go wyminął, później z szarpnięciem zdjął płaszcz z wieszaka. Trzaśnięcie drzwiami pozostawiło Steve’a w mieszkaniu dwa dni przed Bożym Narodzeniem. 

______________

Kiedy otworzyła mu drzwi, po łzach nie było ani śladu. Po ustach błąkał się niezręczny uśmiech, wcześniej zaciśnięta dłoń pogładziła jej policzek. Cała ta iluzja była na tyle prawdziwa, odwzorowana, tak skrupulatnie sfabrykowana, że niemalże sam w nią uwierzył. 

Wtuliła się w dotyk, bo... Tęskniła za nim. I chociaż iluzja faktycznie była bliska prawdy, Natasha zmarszczyła brwi, usta rozchyliły się w zaniepokojeniu, kiedy palce desperacko zacisnęły się na pasmie jej rudych włosów. Mocno, kurczliwe, tak jakby nie chciał upaść (w dół mostu)

Z wnętrza mieszkania biło nikłe światło, może świecy. Oświetlało krawędzie jej postaci, teraz już otoczonej silnymi ramionami, napiętymi, jednak nieludzko zmęczonymi. James dźwigał ciężar, ogromny ciężar, lecz wciąż milczał, pozostawiając na boku szyi kobiety ledwie ślady płytkiego oddechu, dopóki nie odetchnął całkowicie. A ołów broni wciąż ściągał go w dół, w dół tamtego mostu, kiedy mieli ledwie siedem lat, tak wysoko, tak strasznie-... 

— Co się dzieje? — szepnęła. Mimowolnie palce wczepiła w brązowe włosy, później je przeczesując. James nie odpowiedział, bo oddech wciąż nie był taki, jaki powinien. Gdyby coś powiedział, choćby słowo, gdyby jedna głoska wydostała się spomiędzy ust zniekształcona, wiedziałaby. 

Odsunął się, otrzepując się z pyłu negatywnych emocji. Powinien poczuć obrzydzenie do siebie z tego, jak potrafił kłamać i jak to wykorzystał. Poczuł je do tego stopnia, że kolana niemal same się ugięły, a moment później to jego skuloną postać obejmowałoby światło świecy. 

Podrapał kark, wzruszył ramionami. Czające się łzy zostały odgonione sztucznym uśmiechem.

— Po prostu nie mam już siły. — Westchnienie. Prawda ciskająca z oczu, ale błędnie odczytana. Nie zamierzał wyprowadzać jej z błędu. 

Nie pamiętał dokładnie, w którym momencie znaleźli się w kuchni, popijając herbatę w towarzystwie mdłego światła lampek pod górnymi szafkami. Ich spojrzenia jednocześnie próbowały się spotkać, chociaż z drugiej strony James zaciekle unikał zielonych oczu. Wpatrywała się w niego, chcąc odczytać coś z języka ciała, drgnięć mięśni. A on to wyczuwał, więc próbował stać się posągiem nietkniętym nawet najmniejszym powiewem grudniowego wiatru. Wyciszyć wszelkie możliwe odruchy, bo każdy mógł go zdradzić, wydać Natashy wręcz na talerzu. 

— Steve za wszelką cenę chce dołączyć do wojska — powiedział w końcu. Gardło ścisnęło się na ostatnim wyrazie, tak samo jak palce, teraz oplatające uchwyt kubka z nieludzką zaciętością. Później zacisnął też wargi i spuścił wzrok. — Czego on nie rozumie do cholery, przecież... Przecież go tam zabiją. — Zaśmiał się gorzko chyba tylko po to, żeby po raz kolejny nie pozwolić sobie na płacz. 

Natasha starłaby te łzy, był tego pewien. 

— Próbowałeś mu o tym powiedzieć? — Jej głos był kojący, przyjemnie osiadał na skórze, na blatach. Herbata zaczynała stygnąć, a jednak żadne z nich nie upiło choćby łyku. Czyżby śmierć ściskała gardła, trzymając wojnę za ramię, właśnie krocząc za przyszłym żołnierzem? 

— Oczywiście, że tak. Ale on wydaje się nie zauważać różnicy między uliczną bójką, a cholerną wojną

Ostatnie słowo prawie wypluł. Było obrzydliwe. Gorzkie, przepełnione smrodem prochu strzelniczego i jakby... przerażająco bliskie. Zbliżające się ogromnymi krokami, żeby naruszyć bezpieczną kopułę Jamesa, gdzie – mimo że gramofon tam nie grał – czuł względny spokój. 

— Nie mogę go puścić. Za każdym razem wyciągam go z punktu poborowego i modlę się, żeby nie zobaczyć tej pieprzonej pieczątki. Za każdym razem chcę, żeby to, co się dzieje okazało się jakimś głupim koszmarem.

(żeby wymazać z pamięci most nad rzeką) 

Pokręcił głową, bo wydawało mu się to naprawdę zabawne. Może wszyscy grali tylko swoje marionetki, nawet w tamtym barze ludzie przyciśnięci do ziemi tańczyły na sznurkach losu, podczas gdy tacy jak James, Barry albo Stary Tim musieli podążyć wydeptaną ścieżką, chociaż usłana była pokrzywami. 

Spoglądając na Natashę, która po raz pierwszy od początku rozmowy oderwała wzrok, widział, że ma pytanie. Parzyło ją w usta, długo nie chłodzone wystygłą herbatą. Może on też czuł ten jad, a może tylko mu się wydawało? Zaczynał wariować. 

Nie wytrzymała. 

— Zaciągnąłeś się do wojska, James? 

Nie wiedział, czy skupić się na pierwszej części pytania, wypowiedzianej przeraźliwie cicho. Towarzyszem było tykanie zegara, czasem stęknięcie starych desek podłogi, a czasem jakiś ptak zatrzepotał skrzydłami za oknem. Jego imię kończące pytanie też wymagało uwagi, bo niczym nóż zostało wbite po rękojeść prosto w pierś. Drżące. Słowo osiadłe w ciszy mieszkania trzy przecznice dalej od jego własnego. 

A później był już pewny, że do końca życia nie spojrzy w lustro.

— Jeszcze o tym nie myślałem. 

Pomyślał o nurcie rzeki pod mostem i wówczas po raz pierwszy nie wstydził się tego strachu. 

_______________

Nie do końca rozumiał swoją fascynację otoczeniem. Uśpiony Brooklyn, w pokładach śniegu, gdzie jeszcze miesiąc temu równo lał deszcz; pozamykane z powodu późnej pory sklepy i zakłady. A jednak świąteczne lampki, gdzieniegdzie jakiś bałwan ulepiony przez miejscowe dzieciaki, którego marchewkowy nos został częściowo nadgryziony przez zwierzęta albo zwykły widok na damskie rękawiczki i męskie szaliki powiewające na zimowej bryzie sprawiały, że poczuł ten klimat. 

Chyba, że żadna z tych rzeczy nie przyczyniła się do tego odczucia, bo to... Rude włosy, wydostane spod czapki przywodziły na myśl domowe ciepło, a wyjątkowe czarne rękawiczki uparcie ściskały jego dłoń, żeby James poczuł się bezpiecznie. Może to jej uśmiech sprawiał, że na chwilę zapomniał o swoich myślach, przywołując sobie jedynie, jak rok temu spotkał rudowłosą kobietę w barze. Myślał o nocy, w którą się poznali i liczył, że nigdy jej nie zapomni. 

Nawet, kiedy rzęsy przysypie pył, a śmierć przypomni o nurcie rzeki. 

Dopiero w miejscu, które przypominało mu o czasie beztroski, wyjął stare klucze z kieszeni i przystanął, wpatrując się w budynek z dozą nostalgii. Tak, jakby pogrzebał tamtego Jamesa lata temu, jakby o nim zapomniał, chociaż przecież był, czuł i żył. Oderwał się z dotyku demona, wówczas gdy drobna dłoń w rękawiczce spoczęła na ramieniu. 

Parę minut później znaleźli się w mieszkaniu rodziny Barnesów. 

Tak jak był przekonany, że teraz to już tylko zbiór ścian, bo niczego poza nimi nie było, tak przebywanie w tym miejscu otworzyło stare zastawki. Przejeżdżając palcem po zakurzonej kuchence, przesuwając stopą nic nieznaczące papierki na podłodze, James poczuł, że kiedyś... Kiedyś tu naprawdę był dom, kiedyś on miał dom. Z kolei patrząc na Natashę, która pośrodku pustego pomieszczenia w snopach światła z ulicy podświetlających kurz w powietrzu nie do końca rozumiała to wszystko, Barnes dostrzegł w niej tą, która by tutaj pasowała. Do ciepłych ścian, fotografii, niegdyś stojącej kanapy. 

Natasha pasowała do pojęcia domu i z tym domem zaczął ją kojarzyć. Może nawet znacznie wcześniej niż tamtego wieczora. 

— Mieszkaliśmy tutaj z Rebeccą i rodzicami — powiedział, bo istotnie chciał zrozumieć swoją chęć przyjścia tutaj. Innej niż zwykle. — Później tylko z Rebbecą. A później ona... Później się wyprowadziłem. — Westchnięcie przywołało Natashę. Wyrwała się z kręgu kurzu i ulicznej latarni, żeby być z nim. W sposób, jakiego akurat potrzebował. I chociaż nie znała całej prawdy, a kłamstwo zalewało wyłącznie barnesowe płuca, została. 

Pomyślał, że chciałby, żeby została na zawsze. 

— Kiedyś ten dom tętnił życiem. Nie mieliśmy wiele, ale mieliśmy siebie. Nawet... Cholera, święta to było coś pięknego, wiesz? Piekliśmy pierniki, ozdabialiśmy choinkę, dostawaliśmy drobne prezenty... Teraz tego nie ma. I nie wiem, czy potrafiłbym to przywrócić. — Zaśmiał się gorzko, obracając w palcach pęk kluczy. Chyba liczył, że dźwięk zagłuszy pisk dudniący w uszach. — Nie wierzę w Boga, Nat. Nie teraz. Może nie chcę nawet próbować. Nie mam choinki w domu, nie będę piekł pierników, bo to wszystko zostało tutaj. — Wbijał wzrok w podłogę, chociaż wiedział, że ona nie spuszcza z niego oczu ani na moment. Przyszła za nim wysłuchać. Więc słuchała. — Czasem wracam, tak dla przypomnienia. Oni byli, wszyscy byli. Nie potrafię zaakceptować, że Bóg mi ich zabrał. Może to jakiś sposób zemsty, a może świadomie chcę mu pokazać, że nie chcę go u siebie, bo powinien być właśnie tutaj cały cholerny czas. 

Wzruszył ramionami. Ucisnął palcami mostek nosa, kiedy dostrzegła, że próbował ukryć łzy. A przecież obiecał, że nie będzie płakać. 

— Nie wierzę w to, że będzie łaskawy dla Steve’a. — Jasne tęczówki na sekundę skuł gruby lód. — Na wojnie nie ma Boga. Nie ma niczego, co nierzeczywiste. 

Nie była świadoma, że wliczał w to również siebie. Kłamstwo ciążyło jak kula ołowiu.

Natasha milczała. Oboje milczeli, otoczeni latarnianym światłem i tumanami kurzu, które jako jedyne wyściełały podłogę. 

Nie miała pojęcia, co odpowiedzieć. On również nie miał pojęcia, co mogłaby odpowiedzieć, więc pozwolił, żeby objęła go ramionami po raz kolejny tego dnia, by to co przemilczane przekazać gestem. Docenił to. 

I chyba po raz pierwszy w życiu docenił również śpiewane przez kolędników znajome tony, gdy spokojnym krokiem przemierzali ulice pod oknem. Wyjrzeli przez okno, grupka ludzi wspólnie pokazywała uwielbienie do Niego, do tego, który przegrał z bólem po stracie. 

James i Natasha mimowolnie kołysali się do kolęd w grudniu tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro