𝟶𝟸 𝚜𝚔𝚛𝚢𝚠𝚊𝚗𝚢 𝚐𝚗𝚒𝚎𝚠
Z gniewu dosłownie aż w nim buzowało. Krew gotowała mu się w żyłach, gorętsza nawet od wrzącej wody. Myślał, że gniew spali go na popiół, ale gdy obserwował tych snobów oddalających się z każdą sekundą, uczucie stopniowo zanikało.
Nie znikło jednak zupełnie, tego był absolutnie pewny. Wciąż mógł je poczuć – nawet po upływie kilku dni – drżące z niecierpliwością, by wydostać się na wolność z całą swoją mocą. Ale to nie była jego sprawa i JJ dobrze o tym wiedział. Nie mógł zemścić się za przyjaciela. Gdyby John B chciał, zareagowałby. Ale nie zrobił tego, a JJ musiał to uszanować, nawet jeśli ani trochę mu się to nie podobało.
Westchnął, przypomniawszy sobie przyjaciela ze złością rozgarniającego wodę, z zaciśniętymi zębami i grymasem na twarzy, a ustami zaciśniętymi tak mocno, by nie wydostało się spomiędzy nich żadne słowo. Ten widok przypominał JJ'owi jego samego, te wszystkie chwile, kiedy zachowywał się dokładnie tak samo, stojąc naprzeciw swojego ojca. Przez tak wiele lat zdążył nauczyć się, że ukazywanie swoich emocji oznaczało słabość. Z czasem stało się to nawykiem. Jego ojciec mógł go okładać ile tylko chciał, ale to były tylko uszkodzenia fizyczne, które ostatecznie znikały. Zawsze z czasem blakły, czasem zostawiając po sobie bliznę, a czasem zupełnie nic.
Ukrywanie emocji było po stokroć prostsze od wyrzucania ich z siebie, pozwalania im, by przejęły nad nim kontrolę. Gdy w końcu zdał sobie sprawę, że strach, który obudził w nim jego ojciec zaczął go kontrolować, postanowił, że nie pozwoli na to już nigdy więcej. Nigdy nie dopuści do tego, by ktokolwiek lub cokolwiek miało nad nim taką władzę.
Słońce składało łagodne pocałunki na jego złotawej skórze swoimi spragnionymi, palącymi wargami, gdy przemierzał Figure Eight, kierując się do ogromnego domu Kiary. Okna otaczających go budynków rzucały mu nieprzychylne spojrzenia, jakby dobrze wiedziały, że to nie miejsce dla niego.
Pamiętał marzenia o porzuceniu swojego ojca i domu – dokładnie tak samo, jak niegdyś zrobiła to jego matka – i kupnie nowej, pięknej, bogatej rezydencji, w której codziennie organizowałby imprezy i śmiałby się w twarz wszystkim, którzy kiedykolwiek go zranili. To było dziecinne życzenie, ale pomimo tego, że próbował się go pozbyć i wypchnąć je z głowy, ten mały chłopiec wciąż gdzieś tam był, ukrywając się w głębinach jego duszy.
W końcu dotarł do domu Carrerów. Zapukał do drzwi i nieznacznie się cofnął, czekając, aż ktoś otworzy. Po kilku chwilach usłyszał donośne kroki i powitała go zmarszczona w zdziwieniu twarz taty Kiary.
– Dzień dobry, Panie Carrera. Przyszedłem zobaczyć się z Kiarą, jeśli to nie problem. – JJ podrapał się po karku, nie do końca wiedząc, co powinien zrobić z rękami. Przy rodzicach Kiary zawsze czuł się trochę dziwnie. Różnili się od jego ojca, Heywarda czy Dużego Johna. Nigdy nie byliby w stanie go zrozumieć.
– Obawiam się, że jest teraz trochę zajęta. – Pan Carrera posłał mu przepraszające spojrzenie i zaczął zamykać drzwi.
– To zajmie tylko chwilę. To ważne. – JJ położył dłoń na framudze. Wychylił się przez próg, próbując odzyskać uwagę mężczyzny.
Pan Carrera zastygł w miejscu. Zmierzył JJ'a spojrzeniem od góry do dołu, jakby się wahał. Blond chłopak po prostu wiedział, że właśnie go ocenia, zastanawiając się, czy jest odpowiedni dla jego córki, czy jest wystarczająco dobry. Gdy tylko ktoś to robił, miał wrażenie, że zaraz zwymiotuje, zwłaszcza gdy robił to w tak bezwstydny sposób. Ale JJ nie stracił ani trochę pewności siebie. Było tak wielu ludzi gotowych, by ocenić go bez mrugnięcia okiem. Musiał być gotów by walczyć z tymi błędnymi, z góry wyrobionymi opiniami.
– W porządku. Zaczekaj tu – polecił pan Carrera, by zaraz potem zniknąć w głębi budynku. JJ przestąpił z nogi na nogę, stercząc przed domu zupełnie sam. Zawsze, gdy był na Figure Eight czuł się dziwnie, nie miał na to wpływu. To po prostu nie było jego miejsce. Nie pasował tam i nigdy, w żadnym innym życiu też by tam nie pasował. Bycie Płotką było jego częścią – częścią, której nie dało się zmienić. Choć to nie tak, że kiedykolwiek chciał to zrobić.
Och, jak bardzo nienawidził Kooków. Wolałby umrzeć, niż stać się jednym z nich – jednym z tych rozpieszczonych kretynów, którzy myśleli, że wszystko im wolno i wszystko im się należy. Zawsze dostawali wszystko, czego tylko dusza zapragnie, nie brudząc sobie rąk i nie wiedząc, co znaczy zapracować na coś samemu. Wszystko dostawali na srebrnej tacy. Nigdy nie zostali poturbowani przez los. Żyli sobie swoim utopijnym, idealnym życiem, traktując innych z góry. Obrzydzało go to. Może to nawet i lepiej, że nigdy nie mógłby stać się jednym z nich.
– Hej. – Głos Kiary wyrwał go z zamyślenia. Na jej widok jego twarz rozjaśnił uśmiech, a wszystkie posępne myśli nagle znikły bez śladu.
Kiara była inna niż wszyscy. Ciężko było stwierdzić, czy należała do Kooków, czy może raczej do Płotek. Prawdopodobnie nie była żadną z nich. Kiara była po prostu... Kiarą. Był w niej ogień Płotek, gorące pragnienie wolności, rosnące tym większe, im starsza się stawała. Ale był w niej też chłód Kooków, oziębłość i bezwzględność, gdy tylko ktoś odważył się wejść jej w drogę. Była chaotyczną mieszanką dwóch gatunków, nienależącą w pełni do żadnego z nich. Ale to właśnie sprawiało, że była tak wyjątkowa. Nie potrzebowała żadnej grupy, która przykleiłaby jej łatkę. Była tym, kim chciała być.
– Hej. Spotykamy się w Chateau jakoś za godzinę. Co myślisz? – Uniósł brew pytająco.
Kiara przestąpiła z nogi na nogę i przygryzła wargę, nie wiedząc co powiedzieć.
– Taak... Niezbyt mogę. – Wbiła wzrok w gorący od padającego na niego wieczornego słońca chodnik. – Powinnam trochę pomóc rodzicom.
JJ posłał jej dziwne spojrzenie.
– Ale są wakacje. Poza tym, dzień już się kończy.
Westchnęła, ściskając palcami skronie. Czasami JJ bywał tak głupi – jakby nie potrafił odczytać jednoznacznej wskazówki.
– A ja mówiłam wam już, że moim rodzicom nie podoba się to, że spędzam z wami tak dużo czasu – prychnęła rozgoryczona. – A to, że przychodzisz tutaj i prowadzisz jakieś pogaduszki z moim tatą wcale nie sprawi, że zmieni do ciebie podejście i cię polubi!
– Więc co? Powinienem podkulić ogon i robić to, czego oczekują ode mnie inni? Być małym, żałosnym chłopczykiem, który całuje wszystkich po dupie? – Uniósł brew, czując gorące języki gniewu liżące jego wnętrze. Nie mógł uwierzyć, że prowadzi z nią tę rozmowę. Z Kiarą, która spośród wszystkich tych ludzi powinna najlepiej wiedzieć, co to znaczy walczyć ze wszystkimi oczekiwaniami, które ci stawiają. Ale sposób w jaki teraz na niego patrzyła... Była zła i, po raz kolejny, rozczarowana. Choć najgorsze było to, że nawet nie wiedział, co takiego zrobił.
– Wiesz co, może wtedy nie powodowałbyś tylu problemów gdziekolwiek nie pójdziesz!
Jej pełen złości krzyk wciąż brzęczał mu w uszach, pomimo tego, że już od dobrej chwili stali naprzeciw siebie w zupełnej ciszy. JJ próbował unormować oddech i uspokoić się, ale teraz było już na to trochę za późno. Emocje przejęły kontrolę zarówno nad nim, jak i nad nią. Kiara oddychała ciężko, zaciskając pięści tak mocno, że zbielały jej knykcie. JJ zacisnął zęby, próbując powstrzymać się od powiedzenia czegoś, czego później mógłby żałować.
– Może i sprawiam dużo kłopotów – warknął – ale przynajmniej nie jestem tchórzem, który chowa się za plecami swojego bogatego tatusia.
Chciał ją zranić tymi słowami, ale zamiast tego Kie wydawała się tylko bardziej wzburzona. Stanęła w drzwiach, a jej oczy znów ciskały gromy.
– Nie waż się nazywać mnie tchórzem. Myślisz, że zadawałabym się z wami, gdybym nim była? Myślisz, że celowo robiłabym z siebie wyrzutka? – Twarz wykrzywiła jej frustracja. Podeszła do niego, ale widząc jego prowokujące spojrzenie, momentalnie się cofnęła. Stał wyprostowany, z ramionami skrzyżowanymi na piersi i uniesioną kpiąco brwią.
– Lubisz być jedną z tych snobów, prawda? – zapytał, jakby w ogóle nie usłyszał tego, co przed chwilą powiedziała. Zaśmiał się, ale w jego głosie nie było rozbawienia. – Podoba ci się, że masz z nimi coś wspólnego, że coś cię z nimi łączy. – Zbliżył się, zmuszając ją do nieznacznego cofnięcia się. To nie był już ten radosny, beztroski JJ. Był jak totalnie inna osoba. Widywała go już zirytowanego, zezłoszczonego i wkurzonego, ale nigdy nie widziała go takiego jak teraz. Trochę ją to przerażało. Zupełnie nie wiedziała, co powinna zrobić.
– Lubisz to, że jesteś od nas lepsza – zadrwił, i to był ten krok, którego nie powinien był stawiać. Niewiele myśląc, Kiara uniosła dłoń i spoliczkowała go. Jego głowa przekrzywiła się w bok pod siłą uderzenia. Na jego twarzy zaczął formować się czerwony ślad w kształcie jej ręki.
Nigdy by nie pomyślała, że JJ może doprowadzić ją do takiego stanu. Ale zamiast go żałować, wysoko uniosła podbródek i spojrzała mu prosto w oczy, jakby próbując mu coś udowodnić.
JJ potarł bolący policzek i lekko się skrzywił, ale nie miał zamiaru przestać. Zaśmiał się złośliwie, rozciągając w uśmiechu zaczerwienione, lekko spuchnięte wargi.
– Ale zgadnij co? – Zachichotał, jakby zadowolony z tego, ile ma nad nią władzy. Pochylił się nad nią, by wyraźnie zobaczyła w jego oczach satysfakcję. – Nigdy nie będziesz jedną z nas.
Kiara chciała się odezwać, ale była w stanie tylko w kółko otwierać i zamykać usta, jak ryba wyciągnięta z wody. Widział po jej oczach, że ją zranił, ale nie wywołało to w nim wstydu czy wyrzutów sumienia. W jakiś dziwny, pokręcony sposób czuł się silny i zadowolony z samego siebie. Podobało mu się to. Podobało mu się, że ma nad nią taką władzę, władzę sprawiania, że będzie odsłonięta i bezbronna. Było to widoczne nawet w jego oczach. Widziała, jak błyszczą z samozadowolenia, tak jak wcześniej błyszczały z radości i wesołości. Kiedy tak teraz na niego patrzyła, nie mogła doszukać się tego złotego chłopca. Został zakopany pod emocjonalną skorupą, którą zbudował z własnej arogancji, rezerwy i nieufności, obojętności i tego wszystkiego, co utrzymywało jego uczucia w zamknięciu.
Obserwował z zaciekawieniem jej twarz, doszukując się jakiejkolwiek oznaki zranienia, ale jedyne, co zdołał dostrzec, to smutek i rozczarowanie, co było dość zaskakujące. Chciał popchnąć ją tak daleko, jak tylko mógł. Chciał zobaczyć, ile nienawiści był w stanie z niej wydobyć.
Na widok jej słabości spomiędzy jego warg uciekł cichy chichot. Kłótnia, którą miał nadzieję pociągnąć dalej, właśnie dobiegła końca. Nie było nic więcej do powiedzenia. Żadnych słów czy bólu, który mógłby wywołać. Wygiął usta w wyzywającym uśmiechu. Przyłożył palce do skroni i zasalutował szyderczo, po czym odwrócił się, by odejść.
Oddalał się, ani razu nie oglądnąwszy się za siebie. Niezbyt go obchodziło, czy dalej stała w tym samym miejscu, obserwując jak odchodzi, czy może wróciła do środka, nie chcąc nawet na niego patrzeć. Nie obchodziło go, że być może właśnie zniszczył ich relację. Obchodziło go jedynie to dziwne uczucie rosnące w jego piersi, wyrywające się ze środka, unoszące go nad ziemię niemal jakby lewitował. Sprawiało, że czuł się lekko – ta potrzeba, by troszczyć się tylko o siebie i nikogo innego. Mógł robić, co tylko mu się podobało. Wszystko, czego pragnął. Nie było żadnych granic, które by go ograniczały.
Skierował się z powrotem w stronę The Cut. Milczał – żadne słowo nie uciekło spomiędzy jego rozciągniętych w lekkim uśmiechu warg. Jego stopy wystukiwały jakiś nieznany rytm. Było sucho, pomimo tego, że lato dopiero się zaczęło. Tuż nad ziemią unosił się pył, brudząc skórę jego smukłych kostek.
Kiara i on nigdy nie pokłócili się aż tak bardzo. Oczywiście często się ze sobą sprzeczali, ale takie przekomarzanie się nigdy w żaden sposób nie zagroziło ich przyjaźni. Choć biorąc pod uwagę ich dominujące charaktery, i tak by do tego doszło, prędzej czy później. Ale zawsze obracał to w żart, jakby nie miało to większego znaczenia. I ten sposób działał – przynajmniej aż do teraz. Ale tym razem mógł pójść o krok za daleko.
W słowach przerażające było to, że nie można było ich cofnąć. Gdy opuściły twoje usta, nie było już powrotu. Było za późno. Nie dało się ich w żaden sposób odwołać. To, co powiedziałeś, miało wisieć w powietrzu już zawsze, jako część zewnętrznego świata, którą pozwoliłeś sobie wypuścić.
W rzeczy samej, siła słów była ogromna, a JJ używał ich bardzo dobrze o tym wiedząc.
Powoli się ściemniało. Słońce leniwie wędrowało za horyzont, zostawiając za sobą krwiste, ciągnące się wstęgi czerwieni i pomarańczu. Niedługo niebo miało stać się zupełnie czarne, jedynie z małymi gwieździstymi punkcikami, nieśmiało puszczającymi mu oczko.
Przed sobą widział już Chateau. Dobiegł go odległy śmiech Johna B i Pope'a, który mu zawtórował. Czekali na niego. A właściwie na niego i Kiarę, jeśli miałby być dokładny. Ale ona i tak nie przyszłaby jeszcze przed ich kłótnią, a co dopiero teraz, po tym wszystkim, co jej powiedział.
Nie miał siły na to, by wyjaśniać im co zaszło i dlaczego nie było jej razem z nim. Więc kiedy John B i Pope spojrzeli na niego pytająco, wzruszył tylko ramionami i bez słowa ułożył się na jednym z hamaków. Ich trójka siedziała przez chwilę w zupełnej ciszy, gdy mrok czule otulał ich swoimi ramionami.
– Zgaduję, że misja zakończyła się niepowodzeniem? – Pope nieznacznie zmarszczył brwi, próbując w ciemności odczytać coś z twarzy przyjaciela. Blond chłopak leżał, wpatrując się w niebo i w gwiazdy, i w księżyc, ujęty tą chwilą.
– Przykro mi, że muszę pana rozczarować, kapitanie. – W końcu zaśmiał się i odwrócił wzrok od urzekającego widoku. – Strażnicy nie wypuścili księżniczki z wieży.
Pope zachichotał cicho. John B zmarszczył brwi w niezrozumieniu i uniósł się na łokciach.
- Chwila. Co to właściwie znaczy?
Pope wywrócił oczami.
– Rodzice jej nie puścili, idioto.
John B założył ręce na piersi, a jego długie loki opadły mu na czoło. Zmarszczył nos z niezadowoleniem.
– Nie wszyscy mają taki mózg jak ty. – Niezgrabnie próbował się uratować.
– Nie wszyscy mają mózg – dodał JJ.
Pope zaśmiał się. Skupił wzrok na ciemności i czymś przed nim. Drzewa cicho szeptały wokół nich, gdy wiatr poruszył ich strunami głosowymi. Im bliżej nadchodziła noc, tym zimniej było. Zadrżał lekko.
– Rozpalmy ognisko – zaproponował.
Chłopcy chętnie się na to zgodzili. Zebranie trochę drewna i znalezienie zapałek zajęło im zaledwie chwilę. Nie mieli też problemów z rozpaleniem ognia – tyle razy robili to wraz ze swoimi ojcami, gdy wciąż byli dzieciakami. Jeszcze zanim tata JJ'a zamienił się w alkoholika i dziecięcego boksera, a Duży John zaginął bez śladu.
JJ tęsknił za tamtymi czasami. Teraz wydawały się tak odległe i kompletnie poza jego zasięgiem, wręcz niemożliwe, by jeszcze kiedyś poczuł się w ten sposób.
Ognisko płonęło jasno, rozświetlając jego wychłodzoną skórę, dając przynajmniej niewielkie złudzenie ciepła, choć czuł rozlewające się w jego wnętrzu jednocześnie chłód obojętności i gorącą wściekłość. Nie wiedział, jak to wyjaśnić. Sam w ogóle tego nie rozumiał. Był jednocześnie jak płomień i lód. Teraz, gdy już się uspokoił, ogień powoli się zmniejszył, a jego miejsce zajął lód. Po wściekłości nadszedł czas na chłód i nonszalancję. I jakieś dziwne rozbawienie.
Trzaskający ogień delikatnie mącił ciszę. Siedzieli w milczeniu, rozmyślając o lecie i o wakacjach, jednak absolutnie nic nie planując – to tylko by zepsuło całą tę magię i klimat.
Chwile takie jak tamta zdarzały się niezwykle rzadko. Zazwyczaj wszędzie, gdziekolwiek by nie poszli, było głośno. Jakby sprowadzali śmiech ze sobą. Spokój taki jak ten prawie nigdy nie miał miejsca. Zawsze znalazł się jakiś temat do rozmowy, do żartów, coś, co wywoływało śmiech. A cisza była po prostu dziwna i przytłaczająca.
Żaden z nich nie był do końca pewien, co powiedzieć, co było dziwne, skoro znali się od lat. Ale JJ niezbyt miał ochotę na jakiekolwiek rozmowy, John B wpatrywał się w ogień jak zahipnotyzowany, a Pope po prostu siedział zamyślony.
– Rozmawiałem z Sarah. – John B w końcu przerwał ciszę. Bawił się swoimi palcami, obserwując przy tym JJ'a kątem oka. To właśnie blondyn poczuł się bardziej dotknięty sytuacją z poprzedniego dnia, choć to raczej on powinien bardziej się nią przejąć, skoro atak Willow skierowany był właśnie na niego.
– Co? – Pope wyglądał na zaskoczonego. – Po co miałbyś z nią rozmawiać?
John B wywrócił oczami.
– Bo pracuję dla jej ojca i czasem gdzieś się mijamy?
Pope lekko zmarszczył brwi. Oczy miał wypełnione niepokojem i sceptyzmem, jakby coś go martwiło.
– Ale nigdy wcześniej z tobą nie rozmawiała.
JJ zachichotał cicho. John B zacisnął palce na skroniach.
– I to niby ja nie mam mózgu, tak?
Pope wyrzucił ręce w powietrze, jakby wiedział o czymś oczywistym, czego oni nie mogli zrozumieć.
– To znaczy... Po pierwsze, wczoraj Willow była z nią...
– Dlatego właśnie chciała ze mną porozmawiać. – John B wciął mu się w zdanie. Przez chwilę nic nie mówił, próbując znaleźć odpowiednie słowa. – Poza tym to nie tak, że za każdym razem kiedy się widzimy udaje, że mnie nie widzi – dodał.
JJ nieznacznie zmarszczył brwi.
– Po pierwsze – posłał Pope'owi znaczące spojrzenie – jest snobką.
John B zacisnął dłonie w pięści, zniecierpliwiony ich dziecinnym, ograniczonym podejściem. Odetchnął głęboko.
– Właściwie, to powiedziała, że jest jej przykro.
To ich uciszyło na kilka sekund, bo spojrzeli na niego, zbyt zaskoczeni by powiedzieć coś odpowiedniego. Pope wyglądał na zagubionego, z brodą opartą na dłoniach. Na twarzy JJ'a rozkwitł ironiczny uśmieszek, jakby nie uwierzył w żadne słowo, które rzekomo powiedziała Sarah.
– Przykro przez co? Przez to, że nie umie utrzymać swojej przyjaciółeczki na smyczy?
John B wywrócił oczami i westchnął.
– Możecie przestać być tacy uprzedzeni? Jej naprawdę jest przykro i chciała przeprosić.
– O, powiedziała ci to w imieniu Willow? – Pope uniósł brew. Zazwyczaj nie było w nim aż takiej irytacji czy złości w stosunku do Kooków, ale tutaj chodziło o jego przyjaciół. O jego rodzinę.
– Ale ona nawet nic nie zrobiła ani mi, ani wam – jęknął John B. JJ nie potrafił zrozumieć, czemu aż tak jej bronił. Przecież dosłownie była ich wrogiem. Willow, która powiedziała wszystkie te okropne, obrzydliwe rzeczy, była jej przyjaciółką. Jej najlepszą przyjaciółką, jakby tego było mało. Były prawie jak siostry, a kiedy się na nie patrzyło, do głowy od razu przychodził jeden z tych tandetnych cytatów, jak: każda blondynka potrzebuje swojej brunetki. Nie były nierozłączne. W zasadzie to dość rzadko widywał je razem. Ale gdy widziało się jedną z nich, druga też zawsze gdzieś tam była. Jakby jakaś ich część była zaszczepiona w tej drugiej. Nie mogło więc być Willow bez Sarah. I nie mogło być Sarah bez Willow. Dlatego właśnie Sarah nie można było wierzyć ani ufać. Willow miała na nią po prostu zbyt duży wpływ.
– Nie musiała. Nie lubiłem jej już o wiele wcześniej. – JJ roześmiał się drwiąco.
– Nawet jej nie znasz! – John B wyrzucił ręce w powietrze. Obrzucił swoich przyjaciół pełnym niedowierzania spojrzeniem, zaskoczony ich nagłym uporem. – Pope, gdzie się podziała cała twoja wyrozumiałość i rozwaga?
– Wszystkie snoby są takie same. – Wzruszył ramionami i zaśmiał się cicho. To był żart, ale JJ całkowicie się z tym zgadzał. Kiara dziś tego dowiodła – Kooków obchodzili tylko i wyłącznie oni sami, nikt więcej.
Nagle blondyn podniósł się gwałtownie, zwracając tym samym na siebie uwagę przyjaciół.
– Chyba potrzebuję piwa. Nie wytrzymam całej tej poważnej gadki na trzeźwo. – Roześmiał się. John B uśmiechnął się wbrew sobie.
– Weź też coś dla mnie.
JJ odszedł w stronę Chateau, zostawiając przyjaciół gdzieś w tyle. Drzwi cicho zaskrzypiały, gdy uchylił je, by wślizgnąć się do środka. Prawie zabił się po drodze o coś leżącego na podłodze, prawdopodobnie o jedną z butelek porozrzucanych po całym domu. John B naprawdę nie potrafił utrzymać tu porządku – czy może raczej nie chciał. Od czasu zniknięcia Dużego Johna to miejsce zmieniło się w jakąś ruderę, z walającymi się wszędzie butelkami i puszkami po piwie czy zostawionymi w każdym kącie niedopałkami papierosów i skrętów. Przejście przez to pobojowisko bez odniesionych na ciele uszkodzeń wydawało się niemal niemożliwe. Na szczęście kuchnia znajdowała się zaraz przy drzwiach. Chwycił kilka piw, z pewną trudnością utrzymując je w jednej ręce. W drugą złapał niewypalonego blanta, który mógł się jeszcze przydać. Tak wyposażony wrócił do Johna B i Pope'a, wpatrujących się w ognisko i dyskutujących o czymś półgłosem.
JJ podał Johnowi B i Pope'owi ich piwa. Przez chwilę znów panowała cisza, gdy bez słowa sączyli alkohol i obserwowali trzaskający ogień i płomienie próbujące wyrwać się w stronę nieba.
– Najgorsze jest to, że plują nam w twarz nawet tutaj, po naszej stronie wyspy. – W niewyraźnym westchnięciu Pope'a pobrzmiewały zmęczenie i bezsilność.
John B zamknął oczy i zacisnął zęby. Wziął głęboki oddech, spokojny i miarowy, ale jego szczęka była wysunięta gniewnie do przodu.
– Możemy to już zostawić?
– Stary, dosłownie ty to zacząłeś – wytknął mu JJ.
John B jęknął z frustracją, przeczesując włosy palcami i rozplątując przy tym kilka kołtunów. Ostatnio zrobiły się jeszcze dłuższe, bo wciąż zapominał je podciąć, a jego ojca, który zazwyczaj się tym zajmował, nie było. To były najtrudniejsze momenty – jeszcze mocniejsze uświadomienie sobie i odczucie jego nieobecności, przy czynnościach, w których zwykł mu towarzyszyć. Ta pustka gdzieś w środku niego nagle wydała się jeszcze większa. Czasem zdarzały się też chwile, gdy zapominał o tym wszystkim, wołał ojca, lecz odzywała się tylko cisza, bo nie było nikogo, kto mógłby mu odpowiedzieć.
– Po prostu... nieważne, nie gadajmy już o tym. – W końcu się poddał. Nie miał siły dalej ciągnąć tego tematu. Nie było sensu. Oni nawet nie próbowali tego zrozumieć. Po prostu wiedzieli swoje. Płotki były biednymi, poszkodowanymi ofiarami złych Kooków. Ale to nie było takie proste. W tej historii chodziło o coś więcej niż o to, kto jest dobry, a kto nie. Ale ludzie często widzieli tylko to, co chcieli widzieć. Przecież to było takie proste, prawda?
Pope bawił się swoimi palcami ze zmarszczonymi brwiami. Wyglądał na zmartwionego i przejętego. Dziwne, skoro właśnie zaczęły się wakacje. Powinien chodzić szeroko uśmiechnięty i radosny, a zamiast tego wciąż czymś się zamartwiał.
– Nie chcę, żeby wciągnęli nas w jakieś kłopoty. Mógłbym przez to stracić stypendium.
Na kilka chwil zrobiło się cicho, gdy dwójka chłopców spojrzała po sobie marszcząc czoła. JJ próbował zachować kamienną twarz i zdusić śmiech wyrywający mu się z gardła. Zacisnął wargi, ale z jego ust i tak uciekł stłumiony chichot.
– I co niby mogą nam zrobić? Rzucić paroma wyzwiskami? – Uśmiechnął się, rozbawiony. – Nawet nie będą zawracać sobie nami głowy. Skoro nie lubią brudzić sobie rąk, nie będą ich wciskać w śmieci.
John B roześmiał się głośno wbrew sobie.
– No, chłopak w jakiś sposób ma rację – prychnął.
Ale Pope wciąż wyglądał na zmartwionego. Próby jego przyjaciół, by jakoś go pocieszyć chyba nie przyniosły zamierzonego skutku. Wciąż smętnie wpatrywał się w swoje dłonie, przygryzając wargę.
JJ podniósł się gwałtownie, przykuwając tym samym uwagę przyjaciół. John B i Pope spojrzeli na niego ze zdziwieniem, zastanawiając, co tym razem wpadło mu do głowy. Blond chłopak uśmiechnął się zawadiacko, gdy jego pomysł już nabierał coraz to wyraźniejszych kształtów.
– Dobra, dosyć już tego jęczenia i marudzenia. Bardzo dobrze wiem, czego wam potrzeba – stwierdził z uśmiechem. – Kilku gorących dziewczyn, odrobinę zioła i mnóstwo piwa.
John B i Pope zgodnie westchnęli, wiedząc już, co takiego zaplanował JJ, choć na ich twarzach łatwo było dostrzec rozbawienie.
Blond chłopak zachichotał lekko, uśmiechając się przy tym szeroko.
– Czas na imprezę, chłopcy.
im back, po prawie 6 miesiącach. niby jest bardzo wolno pisane, ale to trochę przesada i teraz obiecuję, że nie będzie to trwało aż tyle.
ogólnie przepraszam za jakieś błędy momentami czy coś takiego, ale piszę to w oryginale po angielsku, a potem tłumaczę na polski i czasem mam problem z przetłumaczeniem czegoś tak, żeby brzmiało git
poza tym zapraszam na oryginalną wersję, czyli tę po angielsku. moim skromnym zdaniem jest lepsza
co zabawne, w polskiej wersji mam jakieś 500 słów mniej, a jednak rozdział w jakiś sposób jest dłuższy o niemal stronę, nie wiem jak to działa
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro