Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

《 PIEC 》

"How can I live in the moment,
When my thoughts never feel like my own and
Don't know how to admit that I'm broken."

Wiesz, gdzie masz iść. Przecież ją znasz.

Ciemność do niego należała, on należał do ciemności. To pozwalało na bezszelestnie poruszanie się w półmroku, stawianiu pewnych kroków. Pewnych kroków bezwzględnego mordercy, obmytego w krwi swoich ofiar, słuchającego agonalnych krzyków jako pieśni pochwalnej dla pozbawionej skrupułów duszy. Kroków, których nie kontrolował.
Usta zaciśnięte, kamienna twarz.

Oddech niemal nie opuszczał płuc, ciało było spięte i idealnie gotowe na atak. Na ból. Na śmierć.

Skręć w prawo.

Skręcił.

Zszedł po schodach, otulając się mrokiem korytarza, nie pozostawiając żadnych śladów. Jak zawsze.

Smuga światła dochodziła z kuchni, odbijała się od jego oczu. Szemrane kroki, szum gotującej się wody i tykanie gigantycznego zegara na beżowej ścianie. Przez moment patrzył, wiedząc, że jest niedostrzegalny.

Nie na czerwonowłosą kobietę. Nie na Natashę Alianovnę Romanovą. Nie na Nat, nie na 'Tashę.

Na swój cel.

Uniósł podbródek wyżej.

Ruszaj.

Cisza była jego sprzymierzeńcem, ale też największym wrogiem. Jako dziecko bał się jej, unikał wręcz. Ale oni nauczyli go korzystać z jej zalet, cieszyć się nią.
Więc cieszył się, bo stanowiła idealny kamuflaż.

Jeden krok, dwa, trzy.

Miał ją na widoku. Myśliwy i ofiara, nie zdająca sobie sprawy z zagrożenia.

Zalała wrzątkiem jakieś zioła, nie odwróciła się i tylko oparła o kuchenny aneks, obserwując panującą za oknem ciemność.

Widzisz jej szyję? Taka krucha, taka delikatna. Trzask miażdżonych kręgów będzie cichy jak kolybel'naya*, żołnierzu. Ułoży cię do snu, usatysfakcjonuje oblicze i przez ten jeden moment będziesz spokojny. Przez tą jedną chwilę zaznasz spokoju zabójczego umysłu.
Widok krwi cię uspokaja, złamane kości układają się w piękny obraz śmierci i spustoszenia.

Na co czekasz?

Doskoczył.

Pchnął na stół.

Szept łusek ramienia.

Kolybel'naya dla uszu.

James? — wychrypiała. Żałośnie próbowała odciągnąć maszynę od siebie, jednak niezależnie od tego jak mocno ściskała lodowaty nadgarstek, nic nie działało.

Miotała się, próbowała go kopnąć. Rude włosy rozlewały się w nieładzie na blacie stołu.
Nawet nie drgnął.

On nie miał imienia. Nie istniał. Jamesa nie było, ustąpił Zimowemu Żołnierzowi, który z zastygłą w chorej obojętności twarzą wypełniał rozkaz.

Coraz trudniej łapała powietrze, zazwyczaj czerwone, pełne wargi traciły swój kolor, a ona niestrudzenie walczyła z nieludzką siłą.

Tym razem była za wolna.

Nie zauważyła go. Rozproszyła się, chociaż nigdy nie powinna.

Ciężki księżyc oświetlał dwa walczące ze sobą istnienia, tak podobne do siebie i tak zwarte w przesądzonej walce. Dwoje zagubionych ludzi, którzy odnaleźli się w chaosie, dymie i kurzu własnych żyć.

Dokończ dzieła, soldat. No dalej.

Na... tasha... — Walczyła. Twarz przeciwnika powoli rozmazywała się, czarne plamy migotały tu i tam, jakby niewystarczająco wiele czerni ich otaczało. Jakby noc była niczym w porównaniu do mroku ich historii, czynów i słów. — Roma... — Uścisk wzmógł się, zarzęziła. — Romanoff...

Spłoszone spojrzenie. Nie znał swojego imienia, ale znał jej. Romanoff. Natasha Romanoff. Nat. Tasha.

Wieczory na balkonie, przejażdżka samochodem, wydarzenia na parkingu przed sklepem.
To wszystko mieszało mu w głowie, nie pasowało do układanki niczym dwa różne puzzle i frustrowało go bardziej niż powinno. Ten cały bałagan, labirynt własnego umysłu, w którego poplątanych ścianach nie potrafił się odnaleźć.

Przez zastygłe dotąd oblicze przebiegło przerażenie.

Zobaczył rosyjską maszynę, zaciskającą się na jej gardle. Zobaczył litry krwi, które już przelał, które zaczynały od nowa barwić jego dłonie i których przecież nie chciał już powiększać. Oczy zaszły łzami, jakich myślał, że nie posiada. Spłynęły po brodzie, poplamiły jej szary podkoszulek dosadniej niż zrobiłaby to świeża krew.

Uścisk zelżał, ze spierzchniętych ust wydobyło się zachrypnięte:


— Natasha...?

Kilka gwałtownych haustów powietrza, skóra odzyskuje kolor, a ona odruchowo łapie się za szyję, czując jak tlen zaczyna docierać do płuc. — Natasha, ja... Ja nie... — szepnął przerażony i odsunął się od niej na sztywnych nogach. Chłód ściany bił go w plecy, jednak nie na tyle, by go poczuł; by poczuł cokolwiek, co czuć powinien każdy człowiek. Z oczu pociekły strumienie łez, osunął się po swoim jedynym oparciu i finalnie skulił na podłodze, obejmując kolana ramionami. — Ja nie chciałem... mój Boże, ja nie chciałem...

Głos zadrżał, szloch słyszała mimo tego, że nadal dzwoniło jej w uszach. Z ciałem wiotkim jak szmaciana lalka, zsunęła się ze stołu, opierając plecami o jego kant i przez chwilę obserwowała skąpaną w cieniu sylwetkę Bucky'ego. Człowieka, który przed paroma sekundami próbował ją zabić. I niezależnie od tego, co by sobie wmawiała, tak właśnie było.

Jednak dziwnym trafem nie czuła strachu, nawet jeśli przez ostatnie minuty śmierć zaglądnęła jej prosto w oczy i wtedy była przerażona jak nigdy dotąd, teraz z tego uczucia nie zostało nic.

Bo teraz Zimowy Żołnierz zniknął, a pojawił się rozerwany pomiędzy dwoma istnieniami James Barnes, który trząsł się ze szlochu pod ścianą równie lodowatą jak do czasu serce Romanoff i ze wszystkich sił próbował pozbierać się z powrotem w całość.

Podciągnęła się o krzesło, stawiając w jego kierunku kilka kroków, ale usłyszał to, spinając się momentalnie. Blask księżyca oświetlał jego gorące łzy, bioniczne ramię drżało wyciągnięte przed siebie, jakby chciał ją powstrzymać.

— Błagam cię, nie podchodź. — Głos zachrypnięty, opanowany strachem przed samym sobą. Ona była zbyt uparta, rude włosy falowały na jej ramionach, nie zważając na ostrzeżenie. — Natasha, nie — powiedział stanowczo, ale nawet ostry ton nie zmusił jej, by nie uklęknęła przed nim i objęła ramionami najmocniej jak potrafiła, pozwalając, by wtulił się w jej ciało, krztusząc własnymi łzami.

Do tej pory sądziła, że znikome klepnięcia czy niepewne przykro mi są szczytem możliwości jeśli chodzi o okazywanie uczuć. Ale teraz... widziała w nim samą siebie. I chyba to pozwoliło jej na to, co robiła, mimo że nie robiła tego nigdy.

Krew na rękach ich łączyła. Nieświadomość zdolności własnego ciała i umysłu; przeżarte rosyjską indoktrynacją myśli co noc spędzały im sen z powiek, zmuszając by nie zamykali oczu dopóki pod poduszką nie znalazł się nóż czy pistolet. Rosja nie pozwalała im spać, nie pozwalała im żyć, nie pozwalała im czuć tak, jak tego pragnęli.

Przeszłość zawalała im się na głowę jak stos cegieł. Tylko, że tkwili w tym bagnie po kolana razem i chyba to najbardziej ich do siebie zbliżało.

Wspólne cierpienie.

~***~

Milczeli, bo chyba to wychodziło im najlepiej. Oboje wpatrywali się w zgaszony plazmowy telewizor, a w ciemności odznaczał się tylko połyskujący metal i niewyraźne kontury ich postaci. Pasowało im to niewiarygodnie, bo żadne z nich nie byłoby w stanie spojrzeć na drugie bez odwracania wzroku. Teraz przynajmniej mogli obserwować się ukradkiem, osłonięci mrokiem i ciszą, która wręcz piszczała w uszach.

— Jutro się spakuję — powiedział nagle, z chrypką i wciąż drżącym głosem, ale zadziwiająco pewnie. — Tak będzie najlepiej dla wszystkich.

Poruszyła się niespokojnie, słyszał trzeszczenie kanapy oraz cichy oddech. Czuł, jak chce coś powiedzieć, więc pozwolił jej dojść do słowa. Chociaż na chwilę.

— Wiesz, że to nie jest rozwiązanie. — Musiała przełknąć ślinę, bo milczeli tak długo, że zaschło jej w gardle. Chyba pierwszy raz wiedziała, co ma mówić w jego obecności, a to naprawdę była rzadkość. — Potrzebujesz-...

— Pomocy? — przerwał z goryczą, może nawet nutą złości. — Od psychiatry, prawda?

Zamarła, wyczuł jej spięcie. Wzruszył ramionami, opierając głowę na oparciu, jakby trzymanie jej w pionie niewyobrażalnie go zmęczyło. Chwilę potem pospieszył z wyjaśnieniem.

— Widziałem, jak szukasz adresu w telefonie, kiedy staliśmy na światłach.

Czy jej zdolności szpiegowskie osłabły, czy on był piekielnie spostrzegawczy? Naprawdę starała się ukryć poszukiwania gabinetu na mapie, przeglądała kilka aplikacji na raz, a w dodatku wydawało jej się, że nie zobaczy tego, wpatrzony w widok za oknem.

Coż... wydawało.

— Czemu uważasz, że prośba o pomoc to coś złego? — zapytała sucho, jakby niewzruszona tym, że rozgryzł ją szybciej, niż się spodziewała. Odchrząknęła, chcąc zyskać trochę czasu na dobór słów. — Każdy z nas, bez wyjątku brał udział w terapii, miał przepisane leki. — Czuła, że przez ułamek sekundy na nią patrzy i nawet była skłonna to kontynuować, gdyby nie fakt, że zaśmiał się gorzko, składając ramiona na piersi z szelestem błyszczących łusek.

— Rzecz w tym, że... — Wstał, wrócił do wnętrza kuchni, szerokim łukiem omijając stół, by nie skrzywić się w grymasie obrzydzenia. Otworzył szafkę nad zlewem, wyjął kilka słoików dżemu i postawił je na aneksie, jednak dopiero małe, plastikowe opakowanie zadowoliło go dostatecznie, by do niej wrócił i niemal rzucił je na szklany blat. — Gówno dają.

Słabo widziała litery na przetartej etykiecie, jednak nie miała wątpliwości, że opakowanie było pełne niewielkich, podłużnych tabletek i co ciekawsze – w połowie puste.

Odłożyła je całkowicie zbita z tropu. Kiedy był u lekarza? Jak zdołał ukryć branie leków, jeśli to właśnie tam je trzymał, a większość z drużyny spędzała dzień w salonie z idealnym wręcz widokiem na kuchnię? Ten człowiek krył nispodzianki, które odkrywała codziennie, a ich nadal nie ubywało.

— W takim razie trzeba spróbować innych.

Znowu ten pusty, rozżalony śmiech.

— To szósta recepta.

Czuła jak, chociaż nie powinna, zaczyna panikować, za to panika przebłyskała złością. Tylko dlaczego?

— Czyli co? Zostawisz nas? Steve'a? Znaliście się od smarkacza. — Zdziwiła samą siebie odrobinę podniesionym tonem. Nie łatwo było ją wyprowadzić z równowagi. — Wiesz, jak długo zajęło mu, żeby pozbierać się po Waszyngtonie? Wiedział, że żyjesz, ale nie potrafił się skontaktować i zanim zaczął działać minęło parę tygodni - wyrzuciła, jakby specjalnie chciała, by poczuł się winny. Bo chciała.

— Da radę — stwierdził pusto. — Wolę to niż zabicie go z zimną krwią, bo ktoś siedemdziesiąt lat temu wsadził mi mózg do blendera.

— Nie zabijesz nikogo. Wiem, że tego nie zrobisz.

— Przed chwilą prawie zmiażdżyłem ci krtań. O czym ty chcesz dyskutować, co?

Wyprostowała się jak struna, ale nie odważyła się spojrzeć w jego stronę, nawet jeśli zapewne nie widział jej twarzy.

Zamilkła jednak niepewna, czy faktycznie chce to powiedzieć. A jeśli, to czy w ogóle potrafiła to wyrazić.

— Jesteś jedyną osobą, która może mnie zrozumieć. Jedyną i ostatnią. Chyba nie zaprzeczysz, że tak nie jest.

— Mam cię zabić? Tego chcesz? — Kompletnie zboczył z tematu, bo miała rację i za cholerę nie chciał tego przyznać. — Jeśli wyjadę, będziecie bezpieczni. Po jakimś czasie zapomnicie, że w ogóle istniałem.

Bucky pomagał jej. Nie wiedziała kiedy, jak ani dlaczego, gesty tak proste jak uśmiech czy podanie soli przy obiedzie będą działać na nią kojąco. Nie potrafiła tego określić, spisać ani nawet powiedzieć przed samą sobą. W jakiś sposób... potrzebowała go. Bo papieros na balkonie pokazywał, że nie jedna ma za sobą spalone setki mostów. I co ciekawsze - nie jedna sobie z tym nie radzi.

Tak, była na niego zła.

Była zła, że chciał zostawić ją samej sobie, tak jakby od czasów jej dzieciństwa nic się nie zmieniło i mimo Avengers wciąż musiała sama stawiać czoła problemom, których nikt należycie nie rozumiał bądź też nie chciał rozumieć. Zła, że nagle wszystkie wieczory na balkonie poszły w las i nagle znów byli sobie obcy. A to było kłamstwo.

Bo Natasha Romanoff jeszcze nigdy, ale to nigdy nie czuła się z nikim tak swobodnie ze swoim brudem przeszłości jak właśnie w towarzystwie Jamesa. Bo dla Rosji jak i teraźniejszego świata byli i będą zakałą społeczeństwa, które za maską wdzięczności chowa obrzydzenie do ich obecności w ekipie bohaterów.

— Jesteś tak głupi, czy tylko udajesz? Myślisz, że jak zmienisz nazwisko i przeprowadzisz się na drugi koniec świata tak po prostu wszyscy to zaakceptujemy? — Przez głos przebijało się niedowierzanie. - Nie pozwolimy ci odejść. Bo jakbyś nie zauważył to jesteśmy drużyną, czy tego chcesz czy nie.

Cisza.

~ ***~

Westchnął. Zmarszczone czoło rozluźniło się. Gdyby nie ciemność, mogłaby dostrzec jak obojętność przechodzi w zmartwienie; plecy garbią się odrobinę pod wpływem nagłego ciężaru, który wciska go w miękką kanapę.

Opiera się mocno o zagłówek. I tak z nią nie wygra.

— Boję się. Boję się, że zrobię coś, czego nigdy w życiu sobie nie wybaczę, rozumiesz?

Zdanie wychodzi z jego ust jak najcięższy głaz, bo zaraz potem odczuwa ulgę, gdy Romanoff wierci się chwilę, by odpowiedzieć mu ciszą - ich własnym, oryginalnym językiem.

Podciągnęła kolana pod brodę, gapiąc się w półprzezroczystą buteleczkę z tabletkami, gdy składa wymowne kilka słów w zwarty szyk.

— I sądzisz, że tylko ty jeden?

Nie odpowiedział.

Natasha przysunęła się bliżej, jednak jedyne co zrobiła, to musnęła opuszkiem palca jego dłoń, wpatrzona w przestrzeń, zbyt nieznajomiona z tym gestem, by zdobyć się na cokolwiek innego.

Jej to wystarczyło.

Jemu też.

Ich ciężkie westchnienie poniosło się echem po pustym salonie. Byli po prostu zmęczeni udawaniem, że wszystko jest dobrze, że są szczęśliwi i że niczego więcej im nie potrzeba. Zmęczeni gromadzeniem w sobie nienawiści do samych siebie, do ciągłego sklejania skrawków duszy, które rozpadały się w ich dłoniach, gdy tylko próbowali je połączyć.

Dwoje bezlitosnych zabójców pozbawionych drogi powrotu dzieliła tylko cisza. Szemrana przeszłość sprowadziła ich właśnie teraz, właśnie tutaj. Właśnie do siebie nawzajem.

I desperacko szukali ciepła dla przełamania chłodu własnych serc, które już dawno powinny być martwe.

__________________________________
*kolybel'naya - tłum. kołysanka

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro