Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

《 DZIEWIĘĆ 》

"We fight every night for something
When the sun sets we're both the same
Half in the shadows
Half burned in flames."

Steve oparł tarczę o ścianę bagażniku Quinjeta, w drodze powrotnej mijając się z Samem, niosącym plecak ze skrzydłami Falcona. Chwilę potem oboje zeszli z powrotem na lądowisko, gdzie Nick instruował pracowników T.A.R.C.Z.Y. co gdzie i jak ma leżeć, by niczego nie zniszczyć, bo po tym jak ostatnio kilka niebotycznie drogich karabinów wróciło z zarysowaniami, mimo tego, że nie były używane, Fury postanowił kontrolować przygotowania do misji.

— Daj spokój, wiesz, że chciał dobrze. — Clint włożył do swojej torby kilkanaście strzał, podnosząc wzrok na Natashę, która siedziała na jednej z waliz, usiłując posłać Fury'emu jedno ze swoich morderczych spojrzeń. Niestety, dyrektor T.A.R.C.Z.Y. był zbyt zajęty przygotowaniami do wylotu i nie bardzo palił się do konfrontacji z Rosjanką. Prawdopodobnie robił to specjalnie. — Szczerze, to na jego miejscu zrobiłbym to samo. Trochę odpoczynku ci się należy.

Złożyła ramiona na piersi, rezygnując z prób nawiązania kontaktu wzrokowego z Nickiem.

— Steve albo Tony ciągle wyjeżdżają i jakoś nikt nie wpadł na pomysł, żeby im wcisnąć urlop — mruknęła. — Poza tym ja nie znoszę nic-nie-robienia i Fury dobrze to wie.

Barton zapiął torbę, przewieszając ją sobie przez ramię, a do wolnej ręki chwycił złożony łuk. Usiadł obok Romanoff, obserwując jak faceci w garniturach wnoszą coraz to większe walizki z bronią na pokład Quinjeta pod czujnym okiem szefa, który co pięć sekund sprawdzał godzinę na drogim zegarku. Czekało ich prawie jedenaście godzin lotu, nic dziwnego, że co rusz poganiał któregoś pracownika – już nie mówiąc o tym, że z każdą minutą przeciwnik może rosnąć w siłę. Niby banalne zadanie, ale nigdy nic nie wiadomo; ostatnio dealerzy narkotyków okazali się być lepiej wyszkoleni w bijatyce niż uczestniczący w misjach wojskowych Sam.

— Tylko, że Steve ma serum, a Tony zbroję. — Nie patrzył na nią, jednak był pewien, że przewróciła zielonymi oczyma w ten swój charakterystyczny sposób. — No weź, Nat. Pooglądasz jakiś serial, czy coś. Jak wciągniesz się w Grę o Tron, to nawet nie zauważysz kiedy wrócimy — zaśmiał się. — Poza tym, nie tylko ty zostajesz.

— Banner ze Starkiem całe dnie spędzają w warsztacie, Vision siedzi w kuchni od kiedy dostał książkę kucharską, Thor co rusz sprawdza czy Asgard wciąż żyje. Nie wmówisz mi, że to nieprawda.

Clint wzruszył ramionami.

— Zawsze możesz z Bucky'm urządzić turniej „kto pierwszy padnie na matę". — Oboje parsknęli śmiechem. Barton zebrał się z kolan, poprawił pasek swojego bagażu i zanim wszedł na podest prowadzący do wnętrza firmowego statku, zdążył rzucić na odchodne: — Tylko daj mu wygrać, bo stracę dziesięć dolców.

Pokręciła głową rozbawiona. Kto jak kto, ale Clint miał w sobie coś, co zawsze poprawiało jej humor. A jak dobrze poszło to nawet całej drużynie. I mimo, że nie należała do osób wylewnych i w pełni świadomych uczuć, tak jego mogła śmiało nazwać swoim starszym bratem. Zawsze nad nią czuwał (z wzajemnością), nic więc dziwnego, że tak dobrze się dogadywali.

— Wszyscy w komplecie? — Fury nawet nie podniósł wzroku znad telefonu, od którego nie odklejał się od czasu, gdy przybył na lądowisko. Ciągle napływały do niego nowe informacje odnośnie praskiej szajki, w związku z czym – jak na nadzorcę misji przystało – musiał być w stałym kontakcie z Marią.

Steve rozejrzał się po przyjaciołach. Wanda stała przy wejściu, Sam już w środku pilnował Falcona, Clint ostatni raz przeglądał strzały.

— Wszyscy są.

Nick tylko wskazał gestem dłoni, że mogą wchodzić. Natasha uśmiechnęła się na pożegnanie, zanim podmuch startującego Quinjeta nie rozwiał jej włosów, w krótkim czasie stając się zaledwie plamą na jasnym niebie.

Zmarszczyła brwi, na szybko taksując wzrokiem puste lądowisko. Gdzie jest James? Przed chwilą widziała go wnoszącego torby z amunicją na statek, a z tego co pamiętała, potem rozmawiał ze Steve'm.

Teraz zniknął, a ona rozejrzała się dookoła raz jeszcze, chociaż bardziej dla samej siebie niż z rzeczywistej potrzeby.

Myślała przez chwilę; przedwczorajszy wieczór, nocny incydent, rozmowę. Zacisnęła pięści.

Początek rozmowy.

Stukot butów ginął w szumie wiatru i nawet nie zorientowała się kiedy przyspieszyła kroku.

Cholera jasna.

~***~


Na ogół nie lubiła pośpiechu, uważała, że jest bez sensu, skoro prędzej czy później wszystko co ma nadejść i tak nadejdzie. Jednak teraz ona się nie spieszyła. Ona pędziła.

I chwała Bogu, zdążyła.

Wpadła na niego w progu jego sypialni, gdy ściskając niezdarnie zapiętą walizkę w bionicznej dłoni, właśnie miał zamykać drzwi, tyle że mocował się z zamkiem. Niemal wyrwała mu z dłoni pęk kluczy i magnetyczną kartę, rzucając je potem gdzieś za siebie, a głuchy szczęk uderzania metalu o panele rozniósł się po pustym korytarzu.

Na początku nie wiedziała, co zrobiła, dlatego na dłuższy moment zapadła głucha cisza, przerywana ich niespokojnymi oddechami. Nawet była gotowa sądzić, że przyjął to aż nazbyt spokojnie, dopóki przez twarz Jamesa nie przebiegła taka złość i desperacja, że dosłownie zabrakło jej języka w gębie. Stała tam z półotwartymi ustami, próbując zrozumieć co się dzieje, jednak on zacisnął mocno łuski ramienia i minął ją w progu, by odzyskać klucze.

— Możesz mi wyjaśnić, co ty do cholery robisz? — warknął, odkładając bagaż na podłogę. Klęknął, sięgając po kawałek metalu.

Jej głowa pracowała za szybko, mowa nie nadążała za myśleniem. Chciała na niego nakrzyczeć, przytulić albo się rozpłakać, ewentualnie wszystko na raz, ale przecież była Natashą Romanoff, więc po prostu gapiła się na bruneta, usiłując skonstruować jakieś zdanie.

— Nie możesz tego zrobić. — Zatrzęsły jej się dłonie, włożyła je do kieszeni jeansów dla niepoznaki. Uciekała wzrokiem na ścianę, w razie gdyby przez przypadek spojrzał na nią, a zazwyczaj robił to niestety tak dosadnie, że niemal wgniatało ją w podłogę. — Nie możesz, rozumiesz? — Zamaskowała drżenie głosu chrząknięciem, chociaż sama nie wiedziała już czy miało to bardziej oszukać jego czy siebie. Chyba to drugie.

Mimowolnie cofnęła się o krok, gdy gwałtownie do niej podszedł, prawie miażdżąc klucze w sztucznych palcach. Zacisnął szczękę.

— Bo co?- syknął, chociaż mimo ogólnej złości, usłyszała w tym zdaniu nutę goryczy. Jakby robił coś, czego wcale nie chciał i nawet nie zdawała sobie sprawy, że nigdy nie miała większej racji. — Powstrzymasz mnie? Zaryzykujesz życiem?

— Bo mógłbyś nie zachowywać się jak egoista. — Podniosła odważnie podbródek, już nie starając się ukrywać sfrustrowanego spojrzenia, które było idealnym odzwierciedleniem tego Barnesa. Gdyby nie sytuacja, zaśmiałby się z samej siebie. To było doprawdy zabawne, że nie potrafiła określić, czy ma się wściekać czy płakać, czy stać jak kołek i czekać na reakcję człowieka, z jakim relacja ich łącząca pozostaje jedną wielką niewiadomą nawet dla nich samych. — Myślisz, że tylko ty jeden chcesz uciec, wyrwać się stąd, bo czasem ci odbija? - Ton jej głosu niebezpiecznie zbliżał się do złości, ale ostatkiem sił trzymała nerwy na wodzy, a wyuczony spokój w głosie był wręcz przerażający. — Że tylko ty co noc trzymasz pod poduszką pistolet, bo cholera wie, czy ktoś nie celuje do ciebie z powietrza po tym wszystkim co zrobiłeś?

Pytanie zawisło w powietrzu.

— Możesz sobie iść, jasne. Możesz mnie nie słuchać, możesz robić co ci się żywnie podoba, jesteś dorosły. Chcę tylko powiedzieć, że im dalej będziesz, tym bardziej cię to przytłoczy, bo wokół nie znajdziesz nikogo. — Spuściła na chwilę wzrok. Za dobrze znała to uczucie. — Ale to cię zeżre od środka.

Jego spojrzenie odrobinę złagodniało. Odetchnął, jednak zanim sklecił odpowiedź, po prostu patrzył w oczy rudowłosej kobiety, dostrzegając tam nie kogo innego, jak samego siebie. I to go trochę zdezorientowało, ale nie dał poznać absolutnie niczego.

— Próbowałam. Próbowałam uciekać, udawać, że nigdy nie było mnie w Nowym Yorku ani nie należałam do Avengers. Mieszkałam w dziesięciu różnych krajach, miałam dziesięć różnych imion i nazwisk. — Przełknęła ślinę dla zyskania czasu, który dla nich jakby zamarł w miejscu. — Koniec końców i tak wróciłam do siedziby, bo samotność okazała się bardziej męcząca niż myślałam. I wiesz co? Nikt nie pytał, nie rzucał pretensjami, że przez pół roku nie dawałam znaku życia. Po prostu zachowali się tak, jak tego potrzebowałam, chociaż przez tydzień nie odezwałam się słowem do nikogo.

Nadal kurczowo trzymał klucze i obracał je nerwowo w dłoniach. Szczęk rozpraszał niezręczną ciszę.

— Nie chcę zrobić nikomu krz-

— Przestań pieprzyć — przerwała. Głos był niewzruszony, chrypka zniknęła. — W kółko to powtarzasz.

— Bo to prawda!

— Nie jesteś dla mnie zagrożeniem. Dla nikogo z nas. Gdyby tak było, już dawno mieszkałbyś gdzieś na Litwie z dowodem zakłamanym bardziej niż wmawianie dzieciom, że zębowa wróżka istnieje.

Mimo odrobiny humoru, żadne z nich się nie zaśmiało.

— Drużyna cię akceptuje. Nick cię akceptuje. Równie dobrze wszyscy moglibyśmy się pozabijać z naszymi zdolnościami, ale nie robimy tego. Bo sobie ufamy, jasne?

Chwila ciszy raziła ich aż nadto. Odstąpił od niej, podnosząc z ziemi kartę do drzwi Avengers Tower, bo nie potrafił dłużej znieść jej natarczywego wzroku.

— Co jeśli ja właśnie sobie nie ufam?

Wyjęła mu z dłoni uchwyt walizki i odstawiła ją z powrotem do mieszkania, a przejęte klucze odłożyła na komodę. Wiedziała, że po nie nie sięgnie.

— No to jest nas dwoje.

~***~

Odsłoniła zasłony. Pogoda była wręcz idealna. Ciepło, ale nie gorąco; wiał wiatr, ale nie przewiewał do szpiku kości, tylko lekko ochładzał. Zapięła szarą bluzę w paski pod samą szyję i pospiesznie wciskając stopy w adidasy, wyszła z pokoju, dwa razy upewniając się jeszcze czy na pewno zamknęła drzwi.

Przypomniała sobie wczorajszy dzień i sama nie miała pojęcia jak się czuć. Po pierwsze: dlaczego właściwie tak bardzo zależało jej na tym, żeby został? Chociaż nie, w sumie to to akurat wiedziała, ale właśnie tu nakładało się drugie pytanie – Dlaczego nie jest w stanie po prostu powiedzieć mu w twarz, że go potrzebuje? Nie wiedziała do końca czemu, albo kiedy zaczęło jej zależeć na tym, żeby był blisko, ale stawiała na... Właściwie na każdy dzień. Natasha nie rozumiała uczuć, nigdy jej nie uczono ani nie zmuszano do ich okazywania, jednak dopiero kiedy zrozumiała, że nie tylko ona ma z tym trudności było jej jakoś łatwiej.

Owszem, miała Steve'a, Sama, Wandę, Tony'ego i całą resztę. I nie podlegało wątpliwości, że uważała ich za swoją rodzinę. Rozmawiali z nią, śmiali się, mieli dobry kontakt, zaufanie do siebie nawzajem, w dodatku byli lojalni do bólu. Ale czegoś jej brakowało.

Dokładnie tego czegoś co miał Bucky. Gdyby powiedziała: „tym czymś jest zrozumienie" zabrzmiałoby to co najmniej tandetnie i jakby rodem wyjęte z ckliwych romansów, których nie znosiła, jednak... była to prawda. Myślała nad tym, nawet kilkukrotnie doszła już do etapu przyznania się przed sobą, że tak - nikt inny nie jest po prostu w stanie zrozumieć jej w taki sposób, w jaki robił to James. Sęk tkwił w tym, że on nie miał bladego pojęcia o jej przemyśleniach, a ona nie miała bladego pojęcia jak przejdzie jej to przez gardło, o ile w ogóle.

Wcisnęła klucze do kieszeni dresów, po czym przeszła parę metrów, bo oczywiście mieszkał praktycznie obok. Chyba przestało ją to już dziwić. Zapukała.

— Mała przebieżka? — Pomachała butelką wody przed oczyma Jamesa, który wyglądał jakby dopiero wstał, zważając na roztrzepane włosy, biały piżamowy podkoszulek i nieobecne spojrzenie.

Natasha włożyła dłonie do kieszeni, nie bardzo wiedząc co mogłaby jeszcze powiedzieć. Pomijając już fakt, że nie biegała całe wieki i nie miała pojęcia co ją w ogóle natchnęło, żeby to robić. Bucky oparł czoło o framugę, wzdychając ciężko, jakby samo podejście do drzwi było niewyobrażalnym wysiłkiem.

Szczerze, to nie wyglądał najlepiej. Był niewyspany i według niej skurczył się podczas nocy. Sine cienie pod oczami, splątane włosy ewidentnie pokazywały, że nie spał zbyt dobrze, a przynajmniej gorzej niż normalnie, jednak nie powiedziała ani słowa. Planowała się uśmiechnąć, ale chyba nie była na to gotowa.

— Daj mi pięć minut.

Gdy dołączył do niej pod wyjściem, z trudem go poznała. Nic dziwnego, że nie wzbudzał żadnych podejrzeń u kogokolwiek, bo po prostu... Po prostu skutecznie się maskował. I to cholernie. Ale gdy teraz zobaczyła jak wyglądają jego poranki, poprzysięgła sobie nigdy więcej nie wierzyć w to, co widzi na powierzchni.

Bez słowa wybiegli z Wieży, utrzymując równe tempo.

~***~

Nie wybrali się do parku tak, jak zazwyczaj robił to Bucky; truchtali krawędzią chodnika przemierzając jedną z dłuższych sklepowych ulic i nie odzywali się ani słowem. Każde z nich przebywało myślami gdzie indziej, chociaż ciała istniały obok siebie. Wsłuchiwali się w szum wiatru, rozmowy przechodniów, szczekanie psów i miałczenie kotów – możliwe, że taki był plan albo nie mieli pojęcia jak zacząć rozmowę tak, by nie wyszło niezręcznie czy wymuszenie. Po dobrych kilkunastu minutach komfortowego milczenia wybawiła ich Natasha.

— Nigdy nie uważałam się za Avengera — powiedziała nagle, gdy skręcili z głównej alejki na poboczne ulice, już tętniące życiem mimo wczesnej pory. Kaptury na ich głowach osłaniały twarze przed natarczywym wzrokiem tłumu i pozwalały wtopić się w społeczność miasta jako zwyczajni obywatele. Bucky spojrzał na nią zdziwiony nagłym wyznaniem, jednak na tyle krótko, by tego nie dostrzegła. — Próbowałam sobie wmówić, że jestem bohaterką i to przecież powód do dumy walczyć u boku Kapitana Ameryki czy Iron-Mana. Ale to tak nie działa.

Wyminęli kobietę z psem, która spojrzała na nich podejrzliwie, ale w porę skręcili z chodnika w centrum, do jakiejś mniejszej uliczki. Mimowolnie naciągnął mocniej rękawiczkę na metalową kończynę. Zaczynał się zastanawiać, czy nie popada w lekką paranoję, a nawet jeśli, to trudno. Każdy ma swoje demony.

Przystanęli na moment za rogiem jakiegoś sklepu spożywczego, żeby Bucky mógł sięgnąć do plecaka po resztkę wody, natomiast Romanoff wewnętrznie z jednej strony była mu wdzięczna, że tym samym dał jej trochę czasu, z drugiej zaś bała się, bo jak na razie nie skomentował jej wypowiedzi choćby chrząknięciem.

Odkręcił butelkę, skupiając się na metalowych palcach, zwinnie obracających plastikowy korek. Opróżnił kilkoma łykami zawartość i po chwili wyrzucił puste opakowanie do niedalekiego kosza na śmieci. Przez moment sądziła, że zostawi ją tak bez odpowiedzi, samą z tym, co powiedziała. Ale tylko przez moment.

— Wciąż czujesz oddech przeszłości na karku — podsumował po chwili ciszy i zacisnął szczękę, doskonale zdając sobie sprawę, że to zdanie jest określeniem jego własnego życia. I to najtrafniejszym, jakie kiedykolwiek wymyślił. Patrzył jak czarny worek ugina się pod ciężarem butelki, wyłącznie, żeby zyskać na czasie bez jej spojrzenia, niemo błagającego o reakcję, o której potrzebie nie zamierzała mówić. On to wiedział. — Nie potrafisz zacząć nowego życia, jeśli stare depcze ci po piętach.

Włożyła dłonie do kieszeni bluzy, uśmiechając się krótko. Nie chodziło o zabawność tego co miała powiedzieć, a raczej brak sił na płakanie. Było to tak przytłaczające, że pozostało tylko się śmiać, bo na płacz już za późno.

— Albo nie daje spać i każe robić rzeczy, których wcale nie chcesz.

Skinął głową. Rozgryzła go, ale też siebie. Oparła się o ścianę sklepu, podpierając kark o zimny beton zaraz obok niego. Pokręciła głową. Życie kopnęło ją nie jeden raz, więc może dlatego bardziej chciało jej się śmiać niż ronić łzy, o których chyba już zapomniała. Oduczyła się użalania. Śmiech był co prawda pusty, wręcz przerażająco pusty, jednak stanowił dowód, że jeszcze jest w stanie czuć coś, co miała prawo czuć zanim zabrali jej wspomnienia i zrobili z niewinnej dziewczynki najskuteczniejszą zabójczynię w całej Rosji.

— Kiedyś byłam chora i Steve przyniósł mi zupę z obiadu. — Role się zamieniły. Teraz to ona ciągle mówiła, on słuchał. Dziwnie się czuła, będąc tak w centrum uwagi, ale jednocześnie pasowała jej bierność Barnesa. Był jak bezstronny uczestnik rozmowy, który chociaż nie odzywał się słowem, stanowił ważną jej część. — Przysypiałam, więc nie słyszałam jak wchodzi. — Zatrzymała się na moment, czując, jak jej twarda powłoka delikatnie pęka, jednak odważnie trzymała się cało.

Mówiła cicho, żeby nawet ta uliczka, czy ściany budynku nie usłyszały tej historii; żeby nie usłyszał jej nikt poza Jamesem. Bo tylko on nie zapyta. Spokój w głosie Natashy był niesamowicie wiarygodny dla przeciętnego, szarego obywatela, jednak chociaż się starała, Bucky dostrzegł jak wypływające z jej ust słowa obnażają tą jeszcze nieodkrytą stronę Rosjanki.

— Chciał zapytać jak się czuję. Dotknął mojego czoła, bo chciał sprawdzić, czy gorączka zeszła. — Ignorowała, że na nią patrzył z zawziętością godną podziwu, nie wypowiadając ani jednego słowa, czy westchnienia. Czekał na finał, chociaż gdzieś w głębi duszy przeczuwał jak ten się przedstawia. Wypuściła ze świstem powietrze i znów na jej twarzy zagościł ten pełen poczucia winy, pusty uśmiech. — A ja wyciągnęłam spod poduszki naładowany pistolet i omal nie zastrzeliłam go na miejscu.

Teraz tą historię znał również on. Powinien być dumny, czuć się wyróżniony, ale tylko milczał. Bo właśnie tego potrzebowała; żeby ktoś wysłuchał lecz nie komentował, nie oceniał i nie wnikał w jakiekolwiek szczegóły. Żeby ktoś udowodnił, że można pomóc samym byciem, a cisza jest w stanie koić.

I faktycznie, milczał dalej. Nie przeszkodziło mu to jednak w objęciu jej ciała ramionami i cierpliwego czekania aż odwzajemni gest. Zrobił to, co ona zrobiła dla niego, kiedy najbardziej jej potrzebował.

A Natasha wtuliła się w niego, pierwszy raz mając gdzieś ludzkie spojrzenia i to, że ona przecież nie potrafiła okazywać czułości. Cóż, to prawda, ale to nie znaczyło, że nie mogła się nauczyć.

Oboje się uczyli. Od siebie nawzajem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro