Życie to nie bajka
One-Shot pisany na konkurs Splątane Nici, inspirowany słowami : klatka, dach, koc
I żyli długo i szczęśliwie. KONIEC.
Ostatnie słowa jeszcze chwile unosiły się w pomieszczeniu, jakby zawisły w panującej ciszy. Kliknięcie wyłączającego się magnetofonu, kiedy kaseta doszła do końca, wyrwało mnie z zadumy, sprowadzając z powrotem do rzeczywistości. Westchnęłam głośno, z bólem i niezrozumieniem dlaczego ja nie mogę zakończyć swojej bajki w ten sposób.
Bo życie to nie bajka.
Podciągnęłam koc, szczelniej się nim okrywając, choć nie było mi szczególnie zimno. Palcami pogładziłam fakturę uśmiechając się gorzko. Jeszcze dwa lata temu powiedziałabym o nim, że jest zielony i przyjemny w dotyku. Teraz, przeczesując palcami jego splot, mogę śmiało stwierdzić, że maszyna na której był robiony, miała jakiś defekt gdyż w regularnych odstępach, mniej więcej co dwadzieścia centymetrów, dwa sploty obok siebie były o włos niższe od pozostałych. Nie było to widoczne na pierwszy rzut oka, przecież sama wcześniej też tego nie zauważyłam. Dopiero teraz.
Zabawne, ile można dostrzec kiedy otacza cię ciemność.
Wyciągnęłam rękę chcąc przełożyć kasatę. Katowałam swój umysł tymi banalnymi i ckliwymi opowieściami, które już znałam na pamięć, ale miałam tylko dwie kasety (i tak cud, że w dzisiejszych czasach jakieś się zachowały) które, nota bene, już długo nie pociągną, jednak dużo łatwiej było mi obsługiwać starego Kasprzaka, niż jakieś elektroniczne cacko. Tak, o wiele prościej.
Wymacałam przycisk otwierający klapkę i przełożyłam kasetę na drugą stronę. Po kilku chwilach rozległ się tak dobrze mi znany głos lektora.
Dawno, dawno temu. Za siedmioma górami, za siedmioma lasami...
Ułożyłam się wygodniej, przykrywając zielonym, polarowym kocem, który był wyprodukowany na wadliwej maszynie, robiącej co dwadzieścia centymetrów dwa o włos krótsze sploty. Przytuliłam twarz do jego miękkiej faktury i odpłynęłam myślami do wspaniałego zamku, rycerzy w lśniących zbrojach, smokach i dam w opałach. Mój umysł zalewały obrazy przeuroczej wioski rozłożonej tuż przy murach zamku, którego strzeliste wierze, pokryte czerwonymi dachami, dumnie górowały nad okolicą. W niewielkich oknach, wykutych w ciosanym kamieniu, migotało ciepłe światło pochodni a w przerwach w blankach murów okalających zamek, w świetle księżyca błyszczą hełmy rycerzy stojących na straży.
Uśpiona wioska wygląda jakby tuliła się do kamiennego muru zamku, opierając się o niego dachami niewielkich domów. Ludzie, którzy za dnia, wypełniają ulice i place, teraz spokojnie śpią, zakopani w swoich piernatach i zbierają siły na kolejny pracowity dzień. Jedynie z karczmy znajdującej się na samym skraju miasteczka dochodziły odgłosy bawiących się mężczyzn i piski towarzyszących im dziewek.
Dalej rozpościerały się pola, sady i łąki. Porozrzucane w znacznych odległościach pojedyncze chałupki ze słomianymi dachami pogrążone były w całkowitych ciemnościach a nocną ciszę przerywały jedynie ujadania psów. Chłopi spali twardym snem wiedząc, że będą musieli wstać z pierwszymi promieniami słońca i wyruszyć w ciężką pracę na rzecz królestwa. Jednak nie mogli się skarżyć. Mieli dach nad głową i wystarczająco jedzenia.
Nim całkiem odpłynęłam, uwalniając umysł z klatki jakim było moje ciało, magnetofon nagle umilkł. W pierwszej chwili myślałam, że się wyłączył choć to dość mało prawdopodobne przy tym sprzęcie. Sprawdziłam kasetę, taśma nie była zerwana. Ponownie spróbowałam ją włączyć. Bez skutku. Sprawdziłam kabel zasilający. Wszystko wyglądało w porządku a jednak sprzęt odmówił posłuszeństwa.
Zaczęłam panikować. Serce łomotało mi jak ptak uwięziony w klatce. Ręce zaczynały się trząść, na czole wystąpiły kropelki potu. Podwinęłam kolana w dłoniach miętosząc zielony koc z defektem splotu. Oddychałam szybko, bliska szlochu.
Cisza była dla mnie zabójcza. Nie mogłam w niej siedzieć. Wtedy wypełzały wszystkie moje demony i próbowały mnie zniszczyć. Wbijały swoje pazury w mój umysł, rozrywały serce i podszeptywały najgorsze rozwiązania. Dlatego stary magnetofon firmy Kasprzak i te dwie kasety pracowały praktycznie non stop, utrzymując demony z dala ode mnie. Zamykając je w klatce o grubych żelaznych prętach. Jednak cisza była magicznym kluczem pozwalającym im szaleć.
Po raz kolejny starałam się uruchomić magnetofon. Chociaż radio, szum źle ustawionej fali byłby zbawieniem przed szaleństwem. Cokolwiek, ktokolwiek! POMOCY!
Moim ciałem wstrząsał potężny szloch. W panice potrąciłam Kasprzaka, który upadając na drewnianą posadzkę rozpadł się na kilka części. Słysząc pękający plastik zaczęłam krzyczeć. W domu nie było nikogo. Magnetofon roztrzaskany. Znikąd nie nadejdzie pomoc.
Wcisnęłam się w kąt. Zadrżałam od zimnej powierzchni ściany. Włoski na karku zjeżyły mi się kiedy o dach domu uderzył deszcz. Nie, nie deszcz a ulewa.
Tak samo jak tamtego dnia...
Strumienie wody kaskadami uderzały o metalowy dach wystukując szaleńczy rytm. Zakryłam głowę kocem mając nadzieję, że to prowizoryczne schronienie pozwoli mi się uspokoić. Płakałam, choć z moich oczu nie wypłynęła ani jedna łza. Na policzkach czułam swój własny, gorący oddech. Po kilku chwilach zrobiło mi się duszno. Zużyłam prawie cały tlen.
Ściskając mocno koc wychynęłam spod niego. Chłodne powietrze owiało moją twarz. Serce biło w rytm wybijany przez ulewę. Jednym ruchem odrzuciłam koc i chwyciłam dłońmi gardło. Dusiłam się. Nie mogłam złapać tchu. Moje płuca bolały. W głowie dudniło. Musiałam się wydostać. Musiałam zacząć oddychać.
Schodząc z łóżka nastąpiłam na resztki magnetofonu. Nawet nie poczułam jak ostry kawał plastiku głęboko rani moją stopę. Robię kilka kroków potykając się o meble. W ciemności i panice zapominam gdzie co jest ustawione. Wyciągam przed siebie ręce machając nimi w powietrzu. Moje płuca zaraz wybuchną. Muszę dostać się do okna. Muszę je otworzyć i odetchnąć pełną piersią. Muszę, albo zaraz się uduszę.
Czuję ich ręce na piersiach. Pazury wbijają mi się w skórę kiedy ściskają z całej siły moją klatkę piersiową wyduszając ze mnie resztki tlenu. Znowu się potykam tym razem o krzesło. Mam zdarte kolano, czuję to kiedy go dotykam. Wstaje na drżących nogach. Zaciskam pięści i szczękę. Okno powinno być już tuż tuż. Jedną ręką podpieram się krzesła, drugą wyciągam przed siebie. Kaszlę i charczę ale mimo to robię kolejny krok. I kolejny. Przy trzecim w końcu dłonią dotykam zimnej powierzchni szyby. Chwilę szarpie się z klamką aby w końcu wyjść na niewielki balkon. Od razu zimny deszcz moczy mnie do suchej nitki, przyklejając do ciała koszulę nocną. Włosy wpadają mi do ust kiedy zachłannie oddycham. Płuca w końcu zaczynają wypełniać się zimnym powietrzem. Dygoczę jak osika na wietrze. Wyciągam dłonie w otaczającą mnie ciemność szukając oparcia w barierce. Nie mogę jej znaleźć. Robię kolejny krok, kolejny aż tracę równowagę i spadam.
Lot jest krótki, ale i tak całe życie przeleciało mi przed oczami i... poczułam się wolna. Opuściłam moją klatkę i lecę. Oto moje zakończenie Długo i szczęśliwie.
Nim uderzam o ziemię ogarnia mnie spokój a na ustach pojawia się uśmiech.
Mam swój happy end.
Ale życie to nie bajka...
Pierwsze co słyszę to stłumiony szloch matki.
- Nie... To nie może być prawda. Niech pan powie, że to nie jest prawda.
- Przykro mi. - mówi on, ale w głosie wcale nie słychać współczucia.
- Dwa lata temu pijany kierowca odebrał jej wzrok, a teraz chce pan mi powiedzieć, że... - głos ma stłumiony, pewnie zasłoniła twarz dłońmi. - Zostawiłam ją zaledwie na dwadzieścia minut. Rozumie pan? Dwadzieścia minut! Mówiłam jej, że zadzwonię po sąsiadkę, ale stwierdziła, że nie jest już dzieckiem i może zostać na chwilę sama. Że nie muszę się martwić. Zostawiłam ją samą po raz pierwszy od dnia wypadku. To było tylko dwadzieścia minut! Cholerne dwadzieścia minut, ale musiałam, inaczej straciłabym pracę, a nie mogę sobie na to pozwolić. Kiedy wróciłam... Kiedy znalazłam ją na ziemi... Nie przypuszczałam, że może spróbować się zabić... Trwa remont... Robotnicy nie zdążyli założyć balustrady. Mówiłam jej o tym...
Matka zapłakała. Nie mogłam zrozumieć sensu jej słów. Chciałam krzyczeć, że to nie tak! Że ja wcale tego nie zrobiłam umyślnie ale w ustach miałam suchość tak ogromną, że język przykleił mi się do podniebienia. Głowa bolała i ledwo mogłam poruszać palcami u rąk. Zaczęłam panikować gdy nie wyczułam pod nimi mojego koca a jakąś szorstką, nieprzyjemną tkaninę. Dziwny zapach doszedł moich nozdrzy i dopiero teraz zwróciłam uwagę na pikanie nad moją głową. I już wiedziałam.
Szpital.
Musiałam być w szpitalu. Chciałam zawyć z rozczarowania. Przecież miałam obudzić się w lepszym świecie, gdzie znów wszystko byłoby jak dawniej. Gdzie znów bym widziała. Gdzie byłabym wolna.
Zatem dlaczego znów tu jestem? I dlaczego matka...
W końcu zrozumiałam a z chwilą jak to pojęłam ogarnęła mnie panika.
Nie czułam nóg.
To się nie dzieje naprawdę! To jakiś koszmar a ja się zaraz obudzę!
TO NIE MOŻE BYĆ PRAWDA!
Maszyna nade mną przyspieszyła swój rytm. Darła się jak opętana a moje serce znów szalało jak ptak uwięziony w klatce. Czułam czyjeś ręce na sobie, wydawał polecenia, matka płakała.
Poczułam że spadam.
Bo życie to nie jakaś pieprzona bajka.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro