Rozdział 1
Miałam za sobą bezsenną noc. Nie tylko dlatego, że sporą jej część poświęciłam na pakowanie. Nawet gdy skończyłam i wreszcie padłam wyczerpana na łóżko, nadal nie byłam w stanie zasnąć. Myślałam... W każdej przeklętej sekundzie, która pozostała do pożegnania, myślałam o tym, co mnie czeka.
Pięć lat temu Sidhe odmienili moje życie. To stało się nagle. Zupełnie jakby ktoś włączył przycisk, przez który świat zalały istoty znane z mitologii i podań. O ile jednak w legendach nieśmiało przenikały świat ludzi, o tyle pięć lat temu po prostu go zalały.
To stało się nagle. Wieczorem. Najpierw przeprowadzili cichą inwazję. Zabłąkani wędrowcy w lesie, harcerze, wielbiciele kempingu - oni wszyscy jako pierwsi stali się ofiarami Sidhe. Było lato, a ciepłe noce zachęcały do spędzania czasu na łonie natury, dlatego ofiar było wiele. Jednak nie wszyscy zostali zabici. Niektórych spotkał znacznie gorszy los.
Zostali porwani. Może podmienieni. Nadal nie wiemy, jak wiele dzieci porwano z łóżeczek. Podmieńcy znaleźli się w ich kołyskach czy gdzie tam spały niemowlaki. Z dorosłymi czy nastolatkami lub większymi dziećmi było trudniej. Ich nigdy nie odnaleziono. Zabrakło ciał lub jakichkolwiek śladów. Całe grupy zniknęły jednej nocy. Minęło jednak trochę czasu zanim zrozumieliśmy, co się stało.
Miesiąc? Tak, myślę, że to mogło być około miesiąca. Najpierw Sidhe zdobyli wioski. Później ruszyli na miasteczka. Na końcu wzięli się za większe miasta. Opłynęło zbyt wiele czasu byśmy byli w stanie skutecznie się obronić. Gdy zrozumieliśmy, z czym naprawdę mamy do czynienia było już za późno.
Sidhe zniewolili ludzi. Pięć lat temu zmienili moje życie. Zaadaptowałam się jednak. Przetrwałam. Teraz również musiałam przetrwać.
Nawet jeśli padałam z nóg i praktycznie zasypiałam na stojąco.
Udało mi się zasnąć praktycznie nad ranem. Za oknem już świtało. Mogło być około piątej rano? Raczej nie później. I własnie w promieniach wschodzącego słońca wreszcie udało mi się zmrużyć oczy. Zupełnie jakbym czekała na dzień, by poczuć się wystarczająco bezpiecznie na zażycie odrobiny snu.
Dosłownie odrobiny. Wydawało mi się, że upłynął może kwadrans, gdy ktoś zapukał do moich drzwi. Zerwałam się w gotowości do walki.
- Astrid - usłyszałam mocny, a jednak dziwnie zgnębiony głos Olafa. - Już czas. Przybyli po ciebie.
- Co?! - mój własny głos nigdy nie brzmiał tak piskliwie. Co się ze mną działo?
Uspokój się, Astrid. Przetrwasz. Nie okazuj słabości.
Rozmowa z samą sobą nie przyniosła oczekiwanego skutku. Nie do końca.
- Już. Zaraz przyjdę.
Szybko wzięłam prysznic. Wiedziałam, że Sidhe są bardzo wyczuleni na punkcie higieny, chociaż rozumianej chyba nieco inaczej niż my ją pojmowaliśmy. Dla Sidhe byliśmy obrzydliwi. Umyci, spryskani perfumami, nasmarowani balsamami - wszystko to było dla nich ohydne. Dlatego zdecydowałam się na pełen pakiet pielęgnacyjny. Oczywiście wykonany w pewnym pospiechu, ale nie za dużym. Nie mieli wyjścia - musieli na mnie zaczekać.
Ubrałam się w ponury zestaw, na który składały się czarne legginsy z grubszego materiału i ciemnozielona bluzka. To strój, który był wygodny nie tylko do wędrówki, ale też do walki. Do tego założyłam buty, w których już niejednej raz polowałam. Teraz wprawdzie nie ruszałam na polowanie, ale to nadal była wyprawa do lasu. Do tego w towarzystwie Sidhe.
Ze swojego pokoju wzięłam cały arsenał broni. Przedłużone sztylety, krótki miecz. Znalazły się nawet karwasze i kusza. Było mi ciężko, ale broń sprawiała, że czułam się nieco bezpieczniej.
Z bronią białą było zresztą całkiem zabawnie. Gdy Sidhe pojawili się w naszym świecie, próbowaliśmy walczyć pistoletami, karabinami, nawet granatami... Wszystko na nic. Coś - nadal nie wiemy co - blokowało broń. Czasem udało się wystrzelić. Raz na dziesięć razy, jak sądzę. A gdy szarżuje na ciebie mitologiczny stwor, jeden strzał na dziesięć to zdecydowanie za mało. Mimo to wzięłam mały pistolet i zapas dwudziestu nabojów do niego. Schowałam go do kabury przymocowanej do uda. Tak obładowana, wyszłam z pokoju z mokrymi włosami, które wcześniej splotłam w warkocz.
Nie mogłam być mniej atrakcyjna dla Sidhe. Nie mogłam bardziej otwarty okazać im pogardy.
Spodziewałam się, że Sidhe będą czekali na zewnątrz. Olaf nie wpuści ich do osady. Nie da zobaczyć twierdzy. Dlatego pewnie ruszyłam do jego gabinetu, by po raz ostatni pożegnać się z moim opiekunem.
Stanęłam jak wryta, widząc, że nie jest sam.
Olaf opierał się o swoje biurko. Jego gość z kolei stał bokiem do mężczyzny tak, by za plecami mieć ścianę, po jednym boku Olafa, a po drugim drzwi. Był ostrożny, niegłupi i najwyraźniej dobrze się pilnował. Przede wszystkim jednak był Sidhe.
Aż sapnęłam ze zdumienia. Cala stężałam, wpatrując się w nieznajomego. Przesuwałam wzrokiem po jego sylwetce.
Był smukły, ale nie tak chudy jak Sidhe, których zabijałam. Jednak jego ubranie ujawniało dobrze zarysowane mięśnie. Postawa z kolei zdradzała, że mam do czynienia z wojownikiem. Przez bark miał przerzucony łuk. U boku Sidhe wisiał długi, smukły miecz. Oczy o intensywnym niebieskim odcieniu wpatrywały się we mnie uważnie. Twarz nieznajomego nie miała jednak wszystkich znamion Sidhe. Wydawała się mniej smukła, bardziej kanciasta. Miał mocno zarysowaną szczękę i pełne usta. Nadal jednak wyglądał idealnie. Prezentował się perfekcyjnie. Od wypastowanych botów z wysoką cholewą, po skórzaną kamizelkę, która opinała się na jego torsie.
Nie widziałam jego uszu. Zasłaniały je długie do kości policzkowych włosy: gęste, w ciepłym brązowym kolorze. Nieznajomy zdawał się bardziej ludzki niż pozostali Sidhe, z którymi miałam do czynienia./ nadal jednak był znienawidzonym elfem.
Zlustrował spojrzeniem całą moją sylwetkę. Zatrzymywał wzrok na kolejnych sztukach broni. Mogłabym przysiąc, że kącik jego idealnie skrojonych ust lekko drgnął zupełnie jakby... chciał się uśmiechnąć? Wtedy jednak Olaf chrząknął, ściągając na siebie naszą uwagę.
- To Astrid. Ona... dopełni warunków sojuszu.
Nieznajomy znowu powrócił do mnie spojrzeniem.
- Na imię mi Ruven - odezwał się głębokim głosem. - Będę twoją eskortą w czasie podróży na dwór naszego pana. Zanim jednak wyruszymy, musisz zostawić swoją broń.
- Nie ma mowy! - zaprotestowałam od razu. - Nie będę bezbronna z... z... w lesie!
- Przeprowadzimy cię przez las. Nic ci nie grozi.
- Wy? Widzę tylko jedną osobę.
- Pozostali czekają przed osadą. Nie chcieli wejść do środka - wyjaśnił spokojnie.
- Nie pójdę bez broni. Nie możecie tego ode mnie wymagać - powiedziałam z naciskiem.
Ruven westchnął ciężko. Spojrzał na mnie jak na dziecko, któremu trzeba cierpliwie wytłumaczyć najbardziej oczywistą na świecie rzecz.
- Nie wpuścimy cię uzbrojoną na nasz dwór. Zabiłaś zbyt wielu z nas, żebyśmy mogli zaryzykować w podobny sposób. Nas wiąże przysięga. Ty swoją możesz bez najmniejszego problemu złamać. Pytaniem pozostaje, kto bardziej ryzykuje.
Nie wiedziałam, co na to odpowiedzieć. Miał rację, a ja bardzo nie chciałam mu jej przyznać. Spróbowałam więc w inny sposób.
- Jesteś w stanie przysiąc mi bezpieczne przejście przez las? I to, że moja broń pozostanie pod twoją opieką.
Skinął głową.
- Ale nie wezmę całej broni. Masz za duży arsenał. Rozdzielimy ją między nami.
- Dobrze. Mogę na to przystać - zgodziłam się niechętnie. - Twoja przysięga? - przypomniałam mu, widząc, że niespecjalnie śpieszy się ze słowami, na które czekałam.
- Przysięgam, że zrobię wszystko, co leży w mojej mocy, by zapewnić ci bezpieczeństwo podczas podróży. Nie narażę cię też świadomie i celowo na ryzyko, jeśli będzie możliwe uniknięcie go.
Z ociąganiem i tak powoli, jak to było możliwe, ściągałam z siebie kolejne sztuki broni. Podałam mu w pierwszej chwili łuk i kołczan. Po nim przyszła pora na przytroczony do pasa miecz. Oddałam nawet sztylety. Kiedy jednak sięgnęłam po pistolet, Ruven się odezwał.
- Możesz go zatrzymać. Nie stanowi dla ans zagrożenia.
Żebyś się nie zdziwił.
Nie powiedziałam tego na głos. Nie chciałam, by pozbawił mnie również tej dość wątpliwej ochrony. Pistolet mógł wypalić lub nie. Ale nawet działanie zaledwie w kilku procentach było lepsze od braku jakiejkolwiek broni.
- Jeszcze jedno, zanim wyruszymy - powiedział spokojnie Ruven.
Spojrzałam na niego ze zniecierpliwieniem.
Kolejne nakazy i zakazy? Po co ich władca godził się na ten układ, skoro najwyraźniej bał się, że urwę głowę jego podwładnym? To nie miało żadnego sensu. Ale przynajmniej mnie doceniali. Całkiem pocieszna myśl. I zarazem dość smutna. Skoro się mnie obawiali, to oznaczało, że będą dobrze pilnować.
Nie możesz ich zabić, skarciłam się w myślach.
Już myślałam o nich w kwestii polowania. To będzie trudne. Dużo trudniejsze niż początkowo sądziłam.
- Muszę cię przeszukać. Rozbierz się.
Jeszcze nie padł trupem? Szkoda. Najwyraźniej mordercze spojrzenie nie działało. Wielka, wielka szkoda.
- Nie ma mowy - warknęłam, obejmując się ciasno ramionami. Nic nie mogłam na to poradzić: czułam się jakby strażnik chciał mnie siłą rozebrać. jakby nie wystarczyło mu, że jestem już niemal bezbronna.
- Wystarczy do bielizny - dodał.
Prawdziwy łaskawca. Może jeszcze oczekiwał na wdzięczność z tego powodu?
- Sam widzisz, że nie mam broni. pod tymi ubraniami nic by się nie zmieściło.
- Broń nie - zgodził się ze mną - ale tatuaże i magiczne artefakty już tak.
- Nie korzystam z nich.
- Muszę sprawdzić.
Znowu ten ton zniecierpliwienia. On chyba naprawdę miał mnie za dziecko. Nie rozumiałam dlaczego. Miałam dwadzieścia dwa lata i niemal metr siedemdziesiąt wzrostu. Moja sylwetka nie była szczupła. Bardziej umięśniona, chociaż nadal nie wyglądałam jak kulturystka. Nikt jednak nie nazwałby mnie drobną.
- Nie będziesz oglądał mnie w bieliźnie. Żadne z was nie będzie - powiedziałam z pogardą.
- Ośmielę się z tym nie zgodzić. Masz wyjść za mąż za naszego władcę.
- Jakbym mogła o tym zapomnieć... - odburknęłam pod nosem.
Nie dość cicho.
- Najwyraźniej zapomniałaś. Nie zamierzam o wszystko z tobą walczyć. Możemy szybko zrobić to, co dla obojga nas nie jest przyjemne lub ciągnąć tą bezsensowną dyskusję i ostatecznie zerwać sojusz. Twoja decyzja.
Potrzebowałam chwili. Nie, nie dlatego, że naprawdę zastanawiałam się, co zrobić. Musiałam jednak zaakceptować to, że miał mnie w garści. Nienawidziłam tego. Nienawidziłam tej bezbronności, która nie wynikała z braku broni.
- Wyjdziesz? - zwróciłam się do Olafa, który wyglądał, jakby chciał udusić Ruvena gołymi rękami. - Proszę - dodałam, by ułatwić mu podjęcie decyzji.
Olaf niechętnie i z wyraźnym ociąganiem wyszedł z gabinetu. Poczekałam aż zamknął za sobą drzwi, nim sięgnęłam do brzegów koszulki. Zdjęłam już przez głowę, zostając w staniku. Ściągniecie spodni zajęło mi więcej czasu. Musiałam rozpiąć kaburę z bronią i odłożyć ją na bok. Dopiero po tym powoli zsunęłam z siebie spodnie.
- Rozłóż ręce - powiedział rozkazującym tonem Ruven.
Nie protestowałam dłużej. Chciałam mieć to jak najszybciej za sobą. Pocieszałam się tylko tym, że dla Sidhe byłam najpewniej odrażająca. I pewnie śmierdziałam. Zresztą strażnik pociągnął nosem, gdy unosił moje długie do ramion, jasnobrązowe włosy. Nawet kark dokładnie obejrzał. Był... skrupulatny i diabelnie dokładny. I najwyraźniej nie był aż tak zniesmaczony, jak pierwotnie sądziłam.
Jego palce znalazły się na krawędzi majtek z tyłu, zupełnie jakby...
- Dotknij jeszcze raz mojego tyłka, a odetnę ci łapy - warknęłam, odskakując.
- Magiczne znaki na pośladkach byłyby sprytnym posunięciem - powiedział.
- Nie mam żadnych cholernych tatuaży. I nie pozwolę się macać.
Milczał przez kilka sekund.
- Ubierz się - powiedział po chwili.
Ha! Jedno zwycięstwo!
Nie spuszczał ze mnie wzroku, nawet gdy się ubierałam.
- Powinnaś przywyknąć do nagości. Nie tylko innych, ale też swojej. W przeciwnym razie może być ci trudno na naszym dworze.
- Poradzę sobie - zapewniłam go.
- Zobaczymy. Jeszcze jedno... ładnie pachniesz - dodał, odwracając się do mnie plecami, i ruszając w kierunku drzwi.
Nie widziałam jego twarzy, ale mogłabym przysiąc, że ostatnim słowom towarzyszył cień uśmiechu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro