Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

5: Friendzone


She's the dollars, she's my protection
Yeah she's a promise in the year of election
Oh sister, I can't let you go
Like a preacher stealing hearts at a traveling show
And the fever, getting higher
Desire, desire
(U2 Desire)

Severus Snape srodze odpokutował napad pijaństwa (i niemal cudzołóstwa) w środku normalnego tygodnia pracy. Mimo że miał naprawdę silną głowę, nawet on nie był całkowicie wolny od okresowego kaca, zwłaszcza moralnego. Następnego dnia potwornie bolała go głowa i w ogóle nie mógł się skupić. Głównie dlatego, że gdy tylko nie pilnował się dłużej niż pięć sekund, przed oczami natychmiast stawały my pełne żaru oczy Yenlli Honeydell (grr, Lupin!), a to zdecydowanie potrafiło zaplątać myśli w nierozwiązywalny supeł.

Wczesnym rankiem po owocnej w wydarzenia nocy profesor Snape utkwił na irytująco nudnym zebraniu kierownictwa w Świętym Mungu. Niewyspany, rozkojarzony i wciąż nieco pijany wcale nie słuchał, tylko od niechcenia przeglądał jakąś przypadkową gazetę. Oczywiście pierwszym, na co natrafił, była wielka reklama z wyszczerzoną w swoim najlepszym uśmiechu Yen. Utrwalona na fotografii szelma wdzięczyła się do niego nie gorzej od oryginału. Mistrz eliksirów zapatrzył się w jej błyszczące oczy... Zadarty nosek... Różane usta, które były tak...

Niech to szlag, teraz już na pewno pójdzie do piekła! Nawet jeżeli podczas swojego bogatego życia nie zdążył sobie na to dość zasłużyć, to gdy odważy się sprzątnąć sprzed nosa nagrodę pocieszenia nieszczęśliwemu z natury, świętemu Lupinowi, niewątpliwie trafi ekspresem na samo dno otchłani. Żadna wyższa instancja się nad nim nie ulituje.

– Profesorze Snape? – powtórzył po raz kolejny dyrektor szpitala z cieniem zniecierpliwienia w głosie.

Severus zamaszyście zatrzasnął magazyn, odchrząknął i pozbierał się do pionu w kilka sekund.

– Taaak – rzucił z głębokim namysłem, choć nie miał bladego pojęcia, o co może chodzić. – Uważam, że to naprawdę zły pomysł.

– Automat do kawy to zły pomysł?! – zdziwił się szczerze starszy czarodziej.

Mistrz eliksirów zaklął w duchu, ale ze straceńczym uporem brnął dalej:

– Owszem. To takie... mugolskie.

Gdy tylko sam usłyszał swoje słowa, zapragnął natychmiast odgryźć sobie język. Miny zgromadzonych wokół stołu konferencyjnego naukowców wyrażały jedno: zaprzysięgły czarnoksiężnik.

Znowu to samo... Dlaczego musiał to sobie ciągle robić?

– A co w tym złego? – odezwała się wojowniczo jakaś blada czarownica, ewidentnie pochodząca z mugolskiej rodziny. – Myślałam, że jeżeli miniona wojna czegokolwiek nas nauczyła, to właśnie tego, że...

– Przepraszam bardzo – przerwał jej od razu mistrz eliksirów tonem, który sugerował wszystko prócz skruchy. – Minione dwa lata spędziłem na kontynencie, który szczęśliwie ominął voldemortowy kryzys, więc panujące tam poglądy nadal są dosyć... konserwatywne. Zapewne w tym należy doszukiwać się źródeł mojego nieszczęśliwego... przejęzyczenia. Zapewniam, że jestem ostatnią osobą, która mogłaby mieć cokolwiek przeciwko daleko posuniętej tolerancji w magicznym świecie. Jak zapewne pamiętają niektórzy z tu zgromadzonych, sam z niej korzystam. Podobnie jak z polityki zapomnienia win i świeżego startu.

„Chcą mieć mrocznego czarodzieja, proszę bardzo", pomyślał, z wyrachowaniem rozgrywając kartę nawróconego grzesznika.

– T-tak, o-oczywiście – wymamrotała nieszczęsna czarownica, którą wnet dopadły wyrzuty sumienia. Jakby nie było, zaatakowała właśnie nosiciela orderu Merlina – o czym przypomniała sobie dopiero po fakcie.

Dziesięć punktów dla Slytherinu.

– Zmartwiło mnie jednak coś zgoła innego – ciągnął spokojnie nieporuszony Severus. – Czy automat nie będzie stanowił alternatywy zagrażającej losowi znakomitej szpitalnej kawiarenki? – zatroskał się fałszywie. We wspomnianej kafejce nie pojawił się jeszcze ani razu.

Za to bez wątpienia wszyscy pozostali pomyśleli w tej chwili o pysznym migdałowym latte z puszystą pianką, które stanowiło specjalność zakładu.

„Cudownie", gryzł się w duchu umęczony Snape. „Teraz uznają mnie za miłośnika tej mdlącej, przesłodzonej brei".

Po namyśle uznał jednak, że to i tak lepiej, niż gdyby wiedzieli, że tak naprawdę wcale nie rozpraszały go myśli o kawie, ale o ślicznych aktoreczkach bulwarowych...

Niech to szlag!

Zresztą, z powodu całej tej gadki o kawie, sam również nabrał na nią ochoty... Ale na pewno nie zamierzał korzystać ze szpitalnej kawiarenki czy jakiegoś przeklętego automatu. Potrzebował prawdziwej, mocnej kawy. Zdecydowanie należała mu się po ostatnich przejściach.

Gdy zebranie dobiegło końca, szybko pozbierał swoje papiery i sam udzielił sobie zgody na przerwę. Opuścił szpital i ruszył na Pokątną. Kierujące się własnym rozumem nogi zaniosły do prosto do Café Mystique. Niewątpliwie był to czysty przypadek... Najczystszy z możliwych, absolutny przypadek, za którym nie kryły się żadne świadome intencje. Na pewno nie spodziewał się kogoś tam spotkać... Absolutnie nie.

O tej porze w kawiarni panowała przyjemna pustka – niewielu pracujących czarodziejów mogło sobie pozwolić na bezprzykładne obijanie się w godzinach pracy, o ile tylko nie byli swoimi własnymi szefami. Snape podszedł do kontuaru i zamówił najczarniejszą i najmocniejszą dostępną kawę. Miał nadzieję, że to go wreszcie postawi na nogi.

Chwilę później zabrzęczał niewielki dzwoneczek nad drzwiami i do środka z przyjemnym świergotem wmaszerowała grupka kobiet. Severus bezbłędnie rozpoznał najbardziej charakterystyczny perlisty śmiech na świecie. Odwrócił się, aby zobaczyć, jak Yen, Ros i Kitty zajmują ulokowaną tuż przy oknie, przytulną wnękę. Yenlla również go dostrzegła, a potem pomachała do niego z uśmiechem.

Nie wiedział, co ma o tym myśleć. Przecież... Po tym, co się stało... Na bogów, co powinien zrobić?! Nie zdążył się nad tym zastanowić. Niczym automat ruszył w jej stronę.

– Cześć, Sever, może do nas dołączysz? – zaproponowała Yen tak naturalnie, jak to tylko możliwe.

Przyjaciółki rzuciły jej szybkie spojrzenia. Z twarzy Kitty Silverwand (czy jakkolwiek się teraz nazywała) mógł odczytać paniczną gonitwę myśli, a Ros najchętniej pokazałaby mu drzwi. Nie mogło być lepiej.

– Ależ oczywiście – powiedział swym najlepszym, jedwabistym głosem.

Zgrabnie lawirując pomiędzy przydługimi damskimi spódnicami, przemieścił się z punktu A do B i zajął miejsce obok Yen. Zignorował kolejną porcję zszokowanych spojrzeń. Miał gdzieś ten pieprzony harem szelmy.

– Zamówicie dla mnie lawendowe latte? – poprosiła pani Lupin, sadowiąc się wygodniej na kanapie.

W tonie jej głosu trudno byłoby doszukać się prośby, za to na pierwszy plan wyraźnie wybijał rozkaz. Stało się jasne, że nie wybierze się sama po kawę, zamierza za to zostać z mrocznym mężczyzną sam na sam.

– Jesteście kochane, naprawdę – dodała słodko.

Rosmerta przewróciła oczami, lecz nie zaprotestowała. Fanklub Yen oddalił się wreszcie z pola widzenia i zostali sami.

– Uff! – westchnęła pani Lupin, tłumiąc napad chichotu. – Czyli słusznie zapamiętałam, że postanowiliśmy jakoś się dogadać?

– Zaiste – przyznał ostrożnie.

– To dobrze, bo to chyba jedyne, co pamiętam – szepnęła, nachylając się ku niemu, aby nikt niepowołany przypadkiem jej nie usłyszał. Mistrza eliksirów owionął znajomy zapach perfum, jego perfum. – Nie wiem nawet, jak dotarłam do domu.

Severus zesztywniał. Nie spodziewał się takiego obrotu wypadków. A zatem nie pamiętała... Nic nie pamiętała. Kompletnie nic.

– Cóż, uparłaś się, że sama sobie poradzisz – odpowiedział, zachowując kamienną twarz. – Chyba planowałaś się teleportować... I najwyraźniej ci się udało, skoro dotarłaś do celu.

– Och, Sever! – zaśmiała się i trąciła go poufale ramieniem. – Biorąc pod uwagę, jak bardzo się sponiewierałam, miałam szczęście, że nie aportowałam się w kawałkach! To był absolutnie zwariowany wieczór, ale cieszę się, że w końcu doszliśmy do porozumienia.

„I to jakiego", przemknęło mu przez głowę, ale zatrzymał tę uwagę dla siebie.

Bo Yen nic nie pamiętała. Nie potrafił zdecydować, czy bardziej go to cieszy, czy martwi. Gdyby był zdolny do tak daleko posuniętej szczerości wobec siebie, musiałby przyznać, że głównie odczuwa... rozczarowanie.

– Więc znów ze sobą rozmawiacie. Cóż za miła niespodzianka! – Ros wróciła i usadowiła się po drugiej stronie stolika. Próbowała być sarkastyczna, jakie to słodkie.

– Postanowiliśmy zakopać topór wojenny – oznajmiła radośnie pani Lupin. – Sever i ja spróbujemy zostać przyjaciółmi.

– Luźnymi znajomymi – poprawił ją odruchowo.

– Właśnie! – wykrzyknęła żywiołowo Yen. – Nie mogłam sobie przypomnieć tego określenia.

– Sama je wymyśliłaś – przypomniał.

Kitty mogłaby przysiąc, że dosłuchała się w jego głosie cienia urazy.

– No tak, masz rację, skarbie – paplała Yenlla.

– Może potrzebujesz eliksiru na pamięć? Zawsze służę pomocą.

– Nie, nie. To tylko chwilowe zaćmienie.

– Na pewno? Moim zdaniem, dość niepokojące.

– Ależ, Sever, uspokój się. Praca w Świętym Mungu nie czyni z ciebie jeszcze uzdrowiciela.

– Tak, zapewne masz rację, jednak nalegałbym...

Kitty i Ros obserwowały ich z otwartymi szeroko ustami. Siedzieli sobie tacy beztroscy i zrelaksowani... i absolutnie upiorni! Widok tej dwójki pogrążonej nagle w uprzejmej i niezobowiązującej konwersacji mógłby śmiertelnie przerazić co wrażliwsze jednostki.

– Hm, to właściwie kiedy zdążyliście się tak zaprzyjaźnić? – zapytała podejrzliwie oszołomiona Rosmerta.

Popatrzyli na siebie. Nie musieli niczego ustalać, kłamstwo obojgu przychodziło całkiem naturalnie. Odpowiedzieli niemal jednocześnie:

– W starym mieszkaniu zostało kilka moich drobiazgów.

– W moim mieszkaniu zostało sporo jej rzeczy. Na przykład pierwsza wersja Narzeczonej dla czarnoksiężnika – dorzucił złośliwie.

***

Yenlla Lupin była szczęśliwa. Wieczór beztroskiego pijaństwa okazał się dokładnie tym, czego potrzebowała, aby powrócić do zachwianej równowagi. Następnego dnia po spotkaniu z Severusem obudziła się świeża, rześka i cudownie zrelaksowana. Od dawna nie czuła się tak dobrze. To znaczy, kiedy już pozbyła się paskudnego kaca, ale mniejsza o to.

Naturalnie jej dobry humor ponownie ucierpiał, kiedy w nagłym błysku trzeźwości przypomniała sobie, co się wydarzyło, zanim wpadła na mistrza eliksirów... A był to jeden z niewielu wyraźnych punktów tego zwariowanego wieczoru, bo nie pamiętała też zbyt jasno, co stało się później, gdy już go spotkała. Uch, właściwie ostatnim, co zapamiętała, był Snape nonszalancko rozparty na krześle w jakimś barze. Siedział naprzeciwko niej, ściskał w palcach tego obrzydłego papierosa i wypuszczał z siebie kółka srebrnego dymu jak stary parowóz. Zerkał na nią ironicznie z tym swoim krzywym półuśmieszkiem i ostrzegał, że wypicie jeszcze jednego kieliszka będzie bardzo, ale to bardzo nierozsądne.

Miał rację, drań! Zaraz potem urwał jej się film.

Ech, szkoda, że nie urwał jej się wcześniej. Było więcej rzeczy, o których wolałaby na zawsze zapomnieć...

Powróciła myślami do tancerza. A potem cofnęła się jeszcze trochę, do Blacka. W ciągu trzech dni rzuciła się na dwóch facetów! Co było z nią nie tak, do cholery?! Na szczęście po nocy obłędnego pijaństwa znów obudziła się silną i niezależną kobietą. Była gotowa samodzielnie ogarnąć ten chaos, który zakradł się do jej życia tylnymi drzwiami.

Wielcy bogowie! Przecież Syriusz nawet jej się nie podobał.

Nigdy! Ani przez moment.

A ten dzieciak z teatru? Litości!

Na szczęście tancerz nie stanowił wielkiego problemu. Wystarczyła jedna sowa, aby pozbyć się go na zawsze. Artystyczny światek jest pełen zdolnych młodych ludzi, znalezienie zastępstwa nie stanowiło najmniejszego problemu. W końcu to ona była gwiazdą, nie mogli jej odmówić. I potrafiła być bezwzględna, jeżeli dzięki temu miała zachować twarz.

Dodatkowo dzięki zamieszaniu z wymianą tancerza uzyskała wolny dzień na podleczenie kaca. A gdy doprowadziła się do porządku, wysłała kolejne sowy do przyjaciółek, aby ich towarzystwo pomogło jej już całkiem zapomnieć o przykrych sprawach.

***

– Yenka, czyś ty zupełnie oszalała?! – zawołała oburzona Ros, gdy po kawie i zakupach wróciły razem do domu pani Lupin na przygotowany przez Błyskotkę obiad.

– Nie rozumiem, co masz na myśli – odpowiedziała wcielona niewinność w osobie pani domu.

– Oj, już ty dobrze wiesz! – stwierdziła z absolutną pewnością Kitty. – Skąd ty znowu wytrzasnęłaś starego Nietoperza? Nie miałaś go przypadkiem nienawidzić do końca życia?

– Nienawiść szkodzi urodzie, nie słyszałyście o tym?

Szelma beztrosko wzruszyła ramionami i jak gdyby nigdy nic zabrała się do rozpakowywania toreb z najnowszymi nabytkami w postaci powiewnych spódnic we wszystkich kolorach tęczy. Najwyraźniej uznała rozmowę za zakończoną, a to tylko rozsierdziło Rosmertę.

– Pytamy poważnie, Yenka. Jak to się w ogóle stało, że...

– Chcecie herbaty? – zapytała, kompletnie ignorując ich dalsze dociekania. – Nie będę proponować wam kawy, skoro niedawno piłyśmy, ale jestem pewna, że mamy jeszcze lemoniadę.

– Nie zmieniaj tematu!

– Albo wino...

– Yenlla!

– Dobrze już, dobrze! – rzuciła uspokajająco Kitty. – Wiesz, że tego nie unikniesz, Yen. Musisz nam wszystko opowiedzieć.

Pani Lupin skapitulowała z ciężkim westchnieniem.

– Kiedy naprawdę nie ma o czym – skłamała gładko i bez zmrużenia oka. – Spotkaliśmy się, pogadaliśmy i doszliśmy do wniosku, że nie ma sensu się kłócić.

– Tak po prostu? – nie dowierzała Ros. – Wy dwoje, właśnie WY, tak zwyczajnie pogadaliście i z niezwykłą dojrzałością doszliście do wniosku...

– I nic przy tym nie wybuchło? – zdziwiła się szczerze Kitty.

– Po co ten sarkazm? – oburzyła się Yen, która nagle nie wytrzymała jej spojrzenia. Podniosła się dumnie i zadzierając wysoko nos, wymaszerowała z salonu do kuchni. – Poszukam tej lemoniady – dodała łaskawie.

Przyjaciółki lojalnie podążały krok w krok za nią.

– Yenka, nie fochaj się – prosiła Krukonka. – Zrozum, że martwimy się o ciebie.

– Nie ma powodu.

– Przeciwnie. Uważamy, że to naprawdę zły pomysł – wyjaśniła spokojnie.

Yen z naburmuszoną miną padła na krzesło w kuchni i nadal grała urażoną niewinność. Nie zamierzała przyznawać, że rozumie ich zmartwienia. Nie da im tej satysfakcji... i broni do ręki.

– Nie możesz się z nim przyjaźnić – perswadowała łagodnie i cierpliwie Kitty. – To się nie skończy dobrze.

– Niby dlaczego?

– Bo z nim spałaś! – wypaliła brutalnie Ros.

– Och! – krzyknęła Yen w proteście. – Ja nigdy...

– Nigdy? Spałaś z nim tryliony razy! Nawet ty nie jesteś na tyle bezczelna, aby się teraz tego wypierać.

– Ona ma rację, Yenka. Nie możesz przyjaźnić się z kimś, z kim kiedyś przećwiczyłaś całą Kamasutrę. To zwyczajnie niemożliwe.

Piękna szelma nie wydawała się przekonana tymi argumentami.

– Ależ wy jesteście płytkie! – orzekła. – Chyba nie będziecie mi wmawiać, że przyjaźń między kobietą i mężczyzną nie jest możliwa? To czysty seksizm!

Kitty zachichotała.

– Między kobietą i mężczyzną tak, ale nie między wami.

– Nie wspominając nawet o tym, że Snape zawsze oznacza kłopoty – powiedziała wyjątkowo poważnie Ros. – Sama mówiłaś, że miesza ci w głowie.

– Bzdury!

– Zawsze, za każdym razem, gdy wasze ścieżki się skrzyżują, kończy się to w taki sam sposób: totalną, absolutną i zniewalającą katastrofą.

– Uch, nie mogę już tego słuchać!

Yenlla z irytacją uderzyła pięścią w stół, a potem – dla wzmocnienia efektu – tupnęła jeszcze nogą.

– Przecież to stare dzieje! – zawołała oburzona. – Od tamtej pory oboje przeszliśmy długą drogę... Zresztą, to naprawdę nic takiego. Zakopaliśmy jedynie bardzo zardzewiały topór wojenny, ale bynajmniej nie znaczy to jeszcze, że będziemy teraz codziennie siadać razem przy popołudniowej herbatce w salonie i haftować serwetki albo wyklejać zielniki.

Rosmerta poczerwieniała i ewidentnie zamierzała dalej się kłócić, ale Kitty wybuchła tak niepohamowanym śmiechem, że nie zdołała jej przekrzyczeć. Nawet Yen wreszcie się uśmiechnęła.

– Po prostu nie będziemy sobie przy każdej okazji skakać do oczu i urządzać publicznych scen, rozumiecie? – tłumaczyła im pani Lupin. – Co w tym złego? Moim zdaniem, to spory krok naprzód.

– Aha – skomentowała zimno Rosmerta. – Na pewno. – Wymieniła porozumiewawcze spojrzenie z Kitty. – Bo do tej pory zawsze udawało wam się utrzymać nerwy na wodzy. Ba! Jesteście dwójką najspokojniejszych ludzi, jakich znam...

– Możecie wreszcie powiedzieć wprost, o co wam chodzi? – zjeżyła się znowu Yen, która uparła się nic a nic nie rozumieć.

Kitty westchnęła ciężko. Yenlla, choć kochana i słodka, potrafiła być czasami tak trudna w obsłudze. Nie mogła nie wiedzieć, o co chodzi. Przecież to było tak oczywiste, że nie dało się tego inaczej powiedzieć. Chociaż... Cóż, może istniał pewien sprawdzony sposób...

Puściła do przyjaciółki oko, po czym zanuciła melodyjnym, choć niekształconym głosem:

Honey, honey, how he thrills me, aha. Honey, honey.

– Przestań! – krzyknęła Yen, zrywając się na równe nogi. Nie potrafiła zdecydować, czy powinna się zarumienić, czy raczej zblednąć, więc zrobiła jedno po drugim.

Honey, honey, nearly kills me, aha. Honey, honey.

– Kitty!

I've heard about him before – podjęła zgodnie Ros. Zaśpiewała wprawdzie o wiele bardziej fałszywie, ale liczyły się intencje.

– Ros, ty też?!

And now I know what they mean, he's a love machine! – zakończyły razem, wyjąc ze śmiechu. – Oh, he makes me dizzy!

Yen podbiegła do nich z mordem w oczach i spróbowała powstrzymać siłą, ale nie miała szans z obiema na raz. Wymknęły jej się sprytnie, wybiegły z kuchni, a potem dalej, przez długi korytarz aż do wyjścia na zalany majowym słońcem ogród.

Honey honey, let me feel it, aha. Honey, honey – ciągnęła radośnie Kitty, która najwyraźniej świetnie bawiła się kosztem przyjaciółki. – The way that you kiss goodnight. The way that you hold me tight...

I feel like I wanna sing when you do your... thing! – zawyła piskliwie Ros, ledwo powstrzymując chichot.

Obie wirowały teraz na bosaka na soczyście zielonej trawie i dusiły się ze śmiechu.

Yen wypadła zaraz za nimi wściekła ponad wszelkie pojęcie. Jej przyjaciółki zapiszczały kompletnie obłąkanie, płosząc okoliczne ptaki i bogu ducha winnych mugoli. Wszystkie trzy wariatki zaczęły ganiać się jak przedszkolaki wokół krzewów i wiśniowych drzewek. Szelma nadal próbowała je złapać i powstrzymać, ale zupełnie sobie nie radziła.

– Honey, honey, touch me, baby, aha. Honey, honey!

Honey, honey, hold me, baby, aha. Honey, honey!

– Dalej, Yenka! Wiemy, że też chcesz zaśpiewać – prowokowała ją Kitty. – Nie bądź taka spięta, zluzuj gorset.

You look like a dark wizard! – wyła tymczasem Ros niczym marcujący kot z kiepskimi widokami na podryw. – But that is just who you are...

Zgodnie przeszły do kontrataku. Chwyciły Yen pod ramiona i porwały ją do obłędnego tańca. Całkowity brak koordynacji sprawił, że już po chwili wszystkie leżały na trawie i tarzały się ze śmiechu.

– Jesteście głupie! – piszczała Yenlla, która z trudem łapała oddech, bo tak bardzo bolał ją brzuch od chichotu.

Honey, honey...

– Dosyć, już nie mogę!

Kitty i Rosmerta wreszcie się uspokoiły i ułożyły zgodnie na trawie w jasnych promieniach ciepłego słońca. Delikatny wietrzyk poruszał ich włosami, a kolorowe motyle tańczyły nad ich głowami. Ukochane kwiaty Yen pachniały upajająco, jakby nagle znalazły się w rajskim ogrodzie.

– A tak zupełnie poważnie, Yenka – odezwała się po chwili ciszy Kitty, chwytając ją za rękę. – Proszę tylko, abyś była bardzo ostrożna. Snape z pozoru może się wydawać oziębły jak góra lodowa, ale sama wiesz najlepiej, że ma temperament.

– Aż za dużo... – mruknęła zgodnie Ros.

– Wystarczy, że poślesz mu jeden błędny sygnał i całe to wariactwo zacznie się od nowa.

– Jakie znowu sygnały? O czym ty mówisz?! – zaśmiała się lekko Yen. –Teraz jestem mężatką i on o tym dobrze wie, wszystko się zmieniło. Nic się nie zacznie, nie bądź niemądra.

– Jestem tylko rozsądna.

– To przestań! Nic się nie stanie, obiecuję.

– Och, dobrze już! – skapitulowała wreszcie Kitty, przewracając oczami. – Niech ci będzie. Przecież nie będziemy się o to kłócić.

– Oczywiście, że nie – przytaknęła pani Lupin. – Jesteśmy najlepszymi przyjaciółkami – przypomniała i przytuliła się do niej.

– Jedno można stwierdzić z całą pewnością, na pewno się beze mnie nie nudzicie – rzucił Remus Lupin, który nagle stanął w tylnych drzwiach wychodzących na ogród.

– Luni! – zawołała podekscytowana Yenlla.

Przy okazji uświadomiła sobie z zaskoczeniem, że naprawdę cieszy się na jego widok. W dwóch skokach znalazła się przy nim i zawisła na jego szyi. Remus pocałował ją w czoło i wyciągnął z butonierki bukiecik niezapominajek. Był kochany, absolutnie niezawodny i nigdy nie zapominał o drobnych dowodach czułej pamięci.

– Co za niespodzianka! – ucieszyła się jego żona. – Myślałam, że wracasz dopiero jutro!

– Udało mi się załatwić sprawy wcześniej. Mam nadzieję, że nie pokrzyżowałem ci tym planów. I że nie znajdę nikogo w szafie w sypialni... – zażartował nieco ryzykownie.

– Ha. Ha. Ha – zaśmiała się sztucznie Rosmerta, a przyjaciółka zgromiła ją wzrokiem.

– Przecież tylko się z tobą drażnię – uspokoił nieco naburmuszoną połowicę pan Lupin. – Poza tym byłem pewien, że jesteś w teatrze.

– Jakiś tancerz złożył Yence propozycję do odrzucenia, więc mają przestój, dopóki nie znajdą kogoś na zastępstwo – wypaplała bezmyślnie Kitty, a Yen aż syknęła ze złości.

– CO?! – Remus zbladł. – Jak to się stało? Nic ci nie jest?

– Nie, oczywiście, że nie! – zaprotestowała natychmiast Yen. – To w sumie nic takiego. Nie wiem, dlaczego Kitty bez potrzeby zawraca ci głowę. Być może przesadnie zareagowałam... – łagodziła obłudnie.

– W podobnych sytuacjach nie ma czegoś takiego jak przesadna reakcja – powiedział poważnie Lupin. – Bardzo dobrze zrobiłaś. Chodźcie, opowiecie mi wszystko przy obiedzie. Strach zostawiać was same choćby na jeden dzień. Nigdy nie wiadomo, co wymyślicie. A już ty, Yenka... Co ja mam z tobą zrobić? – zastanawiał się, a jego głos cichł z wolna, gdy on, Yenlla i Kitty odchodzili w głąb domu.

Rosmerta zgodziła się z nim w duchu, ale nic nie powiedziała. Poczekała z tyłu, aż wszyscy wyjdą z ogrodu. Otworzyła zaciśniętą dłoń i jeszcze raz przyjrzała się temu, co znalazła. Niewielka fiolka leżała w trawie, a ona przypadkiem natrafiła na nią ręką podczas niedawnej chwili beztroskiego szaleństwa. Buteleczka była pusta, zakorkowana i opisana jako część wyposażenia laboratorium Świętego Munga. Skąd się tu wzięła? Hm... Ros znała tylko jednego czarodzieja, który zapychał kieszenie fiolkami na eliksiry, i o ile wiedziała, ten konkretny czarodziej nie miał najmniejszego powodu szlajać się po ogrodzie państwa Lupinów. Ale może się myliła...

***

Czas mijał powoli i we względnym spokoju. Małżeństwo Yen cudownym sposobem ponownie wkroczyło w okres rozkwitu, a szalejąca w nim burza ucichła równie nagle, jak się pojawiła. Uspokojona pani Lupin z zapałem zabrała się do pracy. Skupiła się w całości na teatrze, czyli tym, co kochała najbardziej i robiła najlepiej. Była szczęśliwa, że udało jej się zażegnać pierwszy małżeński kryzys – kryzys na tyle subtelny, że jej mąż nawet nie zdawał sobie sprawy z jego istnienia – i to zupełnie samodzielnie.

Choć może nie była to do końca prawda...

Yen i Severus dotrzymywali słowa i próbowali się pokojowo „znajomić". W sposób grzeczny, wyważony, niewinny i pozbawiony wszelkich podtekstów. Pozdrawiali się uprzejmie na ulicy, a czasem nawet zamieniali kilka słów. Profesor Snape był z natury człowiekiem błyskotliwie inteligentnym, a kiedy miał na to ochotę, potrafił być również zabawny i czarujący. Jedna celnie przez niego rzucona sarkastyczna uwaga potrafiła poprawić Yen humor na cały dzień. Zwłaszcza odkąd to nie ona była obiektem tych złośliwości... Bo dokładnie od chwili oficjalnego zawieszenia broni mistrz eliksirów objął ją wyjątkowym immunitetem. Nie znała wprawdzie powodów tej łaskawości, ale nie zamierzała na nią narzekać. Kilka razy spotkali się przypadkiem podczas przerwy na kawę – widocznie mistrz eliksirów również upodobał sobie Café Mystique – raz w księgarni i raz, o dziwo, na zwykłej mugolskiej ulicy w Londynie. Merlin raczy wiedzieć, co Snape tam robił, ale na pewno nic dobrego... I ani razu nie musieli udawać, że się nie znają!

Zachowanie pełne klasy, spokoju i eleganckiego dystansu było dla nich czymś nowym, lecz niekoniecznie nieprzyjemnym. Przeciwnie, budziło pewien interesujący dreszczyk emocji...

Wszystko zatem układało się wspaniale. A raczej układałoby się, gdyby nie Ros, która nagle zrobiła się dziwnie podejrzliwa. Yenlla coraz częściej czuła na sobie jej natrętne, badawcze spojrzenie i szybko miała tego dość. Kiedy zrozumiała, że musi dokonać wyboru, brutalnie odstawiła przyjaciółkę na boczny tor. Ostatecznie Rosmertę mogła mieć zawsze, a cywilizowanego i uprzejmego Snape'a praktycznie nigdy. Jak mogłaby przepuścić taką okazję?

A co na to pan Lupin? W zasadzie o niczym nie wiedział, więc niczym się nie martwił. Z drugiej strony, sam jeszcze niedawno namawiał ją, żeby zaprzyjaźniła się ze swoim byłym (a przynajmniej z nim porozmawiała), więc w ten sposób stracił wszelkie prawa do ewentualnych pretensji.

***

W pewne przyjemne majowe popołudnie profesor Snape zrezygnował z nadgodzin i opuścił laboratorium wcześniej, licząc na miły spacer do domu. Nie miał wprawdzie zbyt daleko, ale i tak lubił wędrować po Pokątnej. Niestety, szybko zrozumiał, że tym razem była to bardzo zła decyzja. Wystarczyło, że wyszedł na ulicę i zobaczył strumienie przelewających się w tę i z powrotem czarodziejów. Owszem, może była to najpopularniejsza i najbardziej uczęszczana ulica magicznego świata, ale, na Salazara!, chyba istnieją jakieś granice! Czarodziejów i czarownic nazbierało się tyle, że ledwo zdołał przepchnąć się przez tłum. A to nie był bynajmniej koniec ostrzegawczych sygnałów. Gdy purpurowa zasłona gniewu nieco opadła, do Severus zaczęły docierać inne rzeczy, na przykład upiorna folkowa muzyka brzęcząca irytującymi dźwiękami dzwoneczków i flecików, która wzbudziła w nim nieprzyjemne estetycznie wspomnienia z dzieciństwa spędzonego w Irlandii. Taka muzyka nie mogła oznaczać nic innego poza jakimś żenującym festiwalem.

Wrr, nie! Żadnych folkowych festiwali. Niedoczekanie!

Wkrótce zlokalizował centrum zamieszania na głównym placu Pokątnej. Wprawdzie rozsądny głos w jego głowie ostrzegał, że nie ma tam czego szukać i powinien natychmiast zawrócić, a jednak coś ciągnęło go tam z zadziwiającą siłą. A ponieważ i tak nie miał nic lepszego do roboty, postanowił zaufać instynktowi i dał się ponieść ludzkiej fali.

Im bardziej zbliżał się do placu, tym więcej obserwował dziwnych indywiduów wyposażonych w chorągiewki, wstążeczki oraz coś jakby... włochate baloniki. Koszmar! Na wszystkich gadżetach dominowały charakterystyczne odcienie granatu i połyskliwego srebra, a z czasem zauważył także osobliwe okrągłe plakietki, które w równych odstępach czasu zaciemniały się, a potem znów jaśniały jak... jak księżyc w pełni. Severus rozpoznał, że przypinki pokazują fazy księżyca.

Zaklął pod nosem, gdy pod jego nogami przebiegł jakiś dzieciak w przebraniu wilkołaka i zawył na niego słabiutkim falsetem lwiątka przed mutacją.

No tak, mógł się domyślić...

Sezon na kampanie wyborcze został otwarty.

Po tym wszystkim nie zdziwił się już specjalnie, gdy pierwszym, co zobaczył po dotarciu na plac, okazała się promieniująca samozadowoleniem szlema. Zdziwił się dopiero, gdy uświadomił sobie, w co jest ubrana... Piękna Yen miała bowiem tego dnia na sobie obcisłe do obłędu jeansy i prosty biały podkoszulek z wiele mówiącym napisem „Wild inside", który okresowo zmieniał się na „I wuff you". Prawdopodobnie miało to być w jakiś pokrętny sposób zabawne, ale nie dla profesora Snape'a. Gdyby sam miał nieszczęście być wilkołakiem, prawdopodobnie uznałby to za rażący przejaw gatunkizmu, ale co on tam wiedział? Kreatywnej stylizacji Yen dopełniał wysoko upięty koński ogon i opaska z wilczymi uszami. Ktoś tutaj ewidentnie próbował wyglądać luzacko i cool... oraz na parę lat mniej.

Wiedziona swoim własnym instynktem Yenlla zaraz go zauważyła i skinęła ręką, zachęcając, aby się do niej zbliżył.

Zrobił to niemal odruchowo, jeszcze zanim zdążył to przeanalizować. Ba! Zanim sobie uświadomił, że w ogóle się poruszył. To było zupełnie jak odruch bezwarunkowy.

– Dzień dobry! – przywitała się z nim grzecznie Yen, a jednocześnie uśmiechnęła się figlarnie. – Czy byłby pan zainteresowany wsparciem szlachetnego celu?

– Ostrzegam, że jeżeli wciśniesz teraz religijną ulotkę, po prostu odejdę i nawet się nie odwrócę. Jasne?

Zachichotała, gubiąc gdzieś wcześniejszą, naturalnie udawaną, powagę.

– Niemądry Nietoperzu, chodzi o Pełnię Księżyca.

– O ile wiem, majowa wypada dopiero za tydzień – pouczył ją profesorskim tonem.

Yen przewróciła oczami, po czym ze złośliwym uśmiechem rzeczywiście wcisnęła mu ulotkę.

– Organizujemy mały piknik uświadamiający. Może się przyłączysz? Będą zabawy, konkursy...

– Otwarty bar?

– Bardzo zabawne. To impreza familijna. Być może ci się nawet spodoba, kto wie?

– Tak... Jak wiadomo, jestem fanem podobnych rozrywek. Podobnie jak baletu i warsztatów artystycznych.

– Och, daruj sobie! – Chyba w końcu udało mu się ją zirytować, bo z jej tonu zniknęła nagle cała przymilność i mdląca słodycz. Pod płaszczykiem sztucznego optymizmu wydawała się zniechęcona i zmęczona. Teraz w jej oczach pojawił się za to ten znajomy płomień, który tak bardzo lubił. – To naprawdę ważne. Próbujemy tutaj coś zmienić. Wilkołaki... czy raczej wilkołacy... Sam zobacz, jaki język potrafi być opresyjny!

– Błagam, Yen, oszczędź sobie tego propagandowego bełkotu. Mnie nie musisz czarować. Wiem, co tu jest grane.

– Ach, tak?

– Kampania wyborcza rozpoczęła się wyjątkowo wcześnie, jak widzę – odpowiedział sarkastycznie. – Planujesz wepchnąć Lupina na fotel ministra magii jeszcze w tym roku?

Yenlla zaśmiała się lekko i swobodnie, chociaż w jej oczach pojawił się przewrotny błysk.

– Nie bądź niemądry, Rem jest na to zbyt młody. Ma przed sobą jeszcze co najmniej dziesięć lat, zanim dostanie prawdziwą szansę. Ministrami zawsze zostają szacowni starsi panowie, ponoć to kwestia społecznego zaufania.

Zadziwiła Severusa tą wyrachowaną odpowiedzią. Łudził się, że wszystkiemu zaprzeczy i zwyczajowo będzie udawać niewiniątko.

– A więc naprawdę chcesz to zrobić? – wyrwało mu się. – Marzysz, aby zostać pierwszą damą?

– Jak każdy!

– Może niekoniecznie. Ja na przykład zupełnie nie widziałbym się w tej roli... – zakpił z jej skrótu myślowego, ale Yen naturalnie nie dała się zbić z tropu.

– Och, Sever, jesteś zbyt skromny – zaśmiała się. – Moim zdaniem te włosy i naturalnie szczupła sylwetka mają w sobie spory potencjał. Daj sobie szansę, skarbie.

Profesor Snape rzucił jej złe spojrzenie spod zmarszczonych brwi. Uświadomił sobie, że sam się wkopał. Yen wybuchła śmiechem, odrzucając głowę do tyłu i odruchowo przytrzymując go za ramię dla utrzymania równowagi. A potem, mimo głośnych i żywiołowych protestów, umieściła na jego szacie znaczek Fundacji Pełni Księżyca.

– Nie marudź, mój drogi – zgasiła go. – Pomyśl tylko o tym, ilu masz tu potencjalnych nabywców eliksiru tojadowego. Możesz od razu założyć fabrykę! Potraktuj to jako spotkanie biznesowe – kusiła.

Musiał przyznać, że był to już całkiem rozsądny argument.

Yen obdarzyła go kolejnym olśniewającym uśmiechem, po czym odwróciła się na pięcie i ruszyła przez tłum. Severus odruchowo podążył za nią, ponownie ignorując nietoperzy instynkt, który nakazywał mu pośpieszną ewakuację z pola rażenia pięknej (i zamężnej!) pani Lupin. Już, teraz, dziesięć minut temu.

Kobieta płynęła przez tłum z typowym dla siebie wdziękiem, a koński ogon kołysał się na jej głowie w rytm kroków. Profesor Snape zmuszał się, aby patrzeć właśnie na niego, tam, wysoko, a nie... Niżej. Spodnie Yen były naprawdę obcisłe, równie dobrze mogła je sobie namalować na nogach farbami. Brnęła przez ludzki potok z anielskim uśmiechem, rozdając ulotki i przyjmując hołdy. Od czasu do czasu musiała przystanąć, aby złożyć na ulotce autograf, co było zdecydowanie najbardziej irytujące. Severus snuł się za nią niczym ponure widmo trawione pozagrobową niestrawnością – przynajmniej sądząc po jego kwaśnej minie.

Wreszcie dotarli do centrum zdarzeń. Mistrz eliksirów dostrzegł na placu wielki namiot, zwiększoną liczbę ulotkarzy i Wilkołaka we własnej osobie. Stał tuż przy podwyższeniu z mównicą i konferował z poważnie wyglądającymi (i faktycznie starymi) czarodziejami. Snape wykrzywił się na myśl o politykach, bo polityka nigdy go specjalnie nie interesowała. Rewolucje, przewroty i systemy totalitarne owszem, ale sama klasyczna polityka była zwyczajnie zbyt nudna.

Yen płynnie podprowadziła go do namiotu i zatrzymała się przed grupą dziennikarzy. Odchrząknęła, jakby szykowała się do przemowy.

– W nawiązaniu do naszej wcześniejszej rozmowy pozwoliłam sobie przyprowadzić eksperta z prawdziwego zdarzenia – zakomunikowała i wskazała na niego eleganckim gestem smukłej dłoni. – Profesor Snape spędził lata, udoskonalając eliksir tojadowy i osiągnął znakomite rezultaty. Podany w odpowiednim momencie łagodzi objawy choroby księżycowej – użyła naturalnie jak najbardziej poprawnego politycznie sformułowania. – W pierwszej kolejności pragniemy rozpocząć właśnie dogłębne badania nad tojadem. Na razie lek nie jest powszechnie dostępny, receptura należy do bardzo skomplikowanych, ale może wkrótce uda się to zmienić. Jestem pewna, że profesor chętnie udzieli państwu szczegółowych informacji i w fachowy sposób naświetli problem.

Odsunęła się, uśmiechnęła słodko i... zostawiła go na pastwę losu. Posypały się pytania, błysnęły flesze. Niewątpliwie zrobiła to specjalnie. Więcej nawet, zapewne planowała to od samego początku. Wystawiła go. Wrobiła go w dobroczynność i to w dodatku na chwałę Lupin! Fakt, że puściła do niego oko, gdy machała mu na do widzenia, tylko go w tym upewnił.

Chwilę później pojawiła się u boku Remusa, który spoglądał na nią szeroko otwartymi oczami.

– Nie wierzę! Jak go do tego namówiłaś? Od tygodni wysyłamy do niego, oczywiście z ramienia fundacji, notki z prośbą o komentarz na temat tojadu i nawet nie raczył odpowiedzieć.

– Och, on lubi mówić. Trzeba go tylko postawić przed faktem dokonanym.

– Mimo wszystko nie chciałbym stawiać cię w trudnej sytuacji... – Lupina nieoczekiwanie zaatakowały wyrzuty sumienia. A może coś więcej?

– Nie przejmuj się. To, co było między nami, minęło, a poza tym robimy to w słusznej sprawie! Snape to skończony drań, ale jest też prawdziwym autorytetem. Mówiłam ci, że może się jeszcze przydać. Zresztą, od pewnego czasu staramy się żyć w przyjaźni, więc rozmowa z nim nie robi mi wielkiej krzywdy. To nic takiego.

Oboje obserwowali, jak dziennikarze chciwie rzucają się z pytaniami na mistrza eliksirów. W pierwszej chwili byli pewni, że ucieknie, bo tak wielka panika odmalowała się na jego twarzy. Jednak Snape również miał w sobie żyłkę performera. Wyprostował się dumnie i z zarozumiałą miną zaczął się wymądrzać. Właściwy czarodziej na właściwym miejscu.

– On naprawdę ma do ciebie słabość, prawda? – szepnął Remus z dziwnym niepokojem.

Yen zaraz go uspokoiła. Przytuliła się do niego i pocałowała w policzek.

– To dobrze, wykorzystamy to. On wie wszystko o tojadzie i wielu innych rzeczach. Zgodzi się wrócić do badań, jeżeli oferta będzie dostatecznie interesująca.

Lupin nagle sprawiał wrażenie niezadowolonego.

– Rozumiem, że aby taka była, ty osobiście musisz mu ją przedstawić? – zapytał dziwnie napastliwie.

Yenlla odwróciła się ku niemu jak na sprężynie.

– Słucham?! Co chciałeś przez to powiedzieć, Rem?

– Nic... Tylko...

– Proszę, nie utrudniaj mi tego, dobrze? – poprosiła poważnie, lecz też nieco zbyt agresywnie. – Sam bez przerwy powtarzałeś, że musimy jakoś ułożyć swoje sprawy, więc o co ci teraz chodzi?

Zakłopotany Remus miał bardzo głupią minę, za to jego żona praktycznie ziała ogniem. Nie byłaby pewnie nawet w połowie tak oburzona i zafochana, gdyby nie fakt, że obawy pana Lupina były tak bardzo uzasadnione – o czym dobrze wiedziała. Posłała mu łamiące serce spojrzenie skrzywdzonej sarny, a następnie zadzierając głowę wysoko do góry, pomaszerowała w tłum ze świeżą porcją ulotek.

***

Mała sprytna sówka jeszcze tego samego wieczoru odnalazła Yen w przylegającej do jej małżeńskiej sypialni garderoby. Śliczna pani Lupin siedziała akurat przy toaletce i zmywała makijaż, gdy coś zastukało natrętnie w okno. Podniosła się i uchyliła lufcik. Sowa zerknęła na nią czujnie, zahukała, po czym wyciągnęła nóżkę. Wydawała się świetnie wytresowana. Yen odwiązała zwitek pergaminu, rozwinęła, po czym szybko przebiegła wzrokiem. Nie był wprawdzie podpisany, ale wszędzie rozpoznałaby to wąskie, strzeliste i ostre pismo. Pewnie identycznym wypisują na sądzie ostatecznym skierowania do piekła...

Zrobiłaś to specjalnie, pisał Severus Snape.

Zaśmiała się, sięgnęła po pióro – zawsze miała przy sobie coś do pisania, tak na wszelki wypadek – i nabazgrała:

Nie udawaj, że ci się nie podobało.

Przywiązała pergamin z powrotem do ptasiej nogi, pomachała sówce na do widzenia i zamknęła okno.

Czekała może z kwadrans.

Nie do końca. Rzuciłaś mnie hienom na żer.

– Hm, nie żeby ci się nie należało – mruknęła Yen pod nosem i po raz kolejny zamoczyła pióro w kałamarzu.

Bez przesady. Taka okazja, żeby się publicznie pomądrzyć, i to zupełnie za darmo! Jak mógłbyś ją przepuścić?

Sówka posłusznie odfrunęła w ciemne niebo z nową wiadomością, a Yen powróciła do wieczornej toalety. Zdążyła uwolnić się z jeansów, ale na pewno nie zamierzała ich wyrzucać. Nie po tym, jak pochwyciła jedno zabłąkane spojrzenie Snape'a. Jeżeli nawet na nim robiło to wrażenie, efekty były murowane.

Usiadła przed lustrem i zaczęła czesać włosy, gdy sowa pojawiła się ponownie. Widać czekał ją dziś pracowity wieczór.

No właśnie... Masz u mnie dług, Honeydell. Nie świadczę darmowych konsultacji naukowych.

– Ciekawe, na kogo wystawisz rachunek... – szepnęła do siebie ubawiona kobieta, bazgrząc pospiesznie:

Adresat nieznany. Nie mieszka tu nikt o tym nazwisku.

Ha. Ha. Ha, otrzymała w odpowiedzi.

– Pan lakoniczny – prychnęła pod nosem. – A do tego jaki zabawny!

Nie miała pojęcia, co odpisać na tak enigmatyczny komunikat, więc uznała rozmowę za zakończoną. Odesłała sowę z niczym, choć ta wydawała się niezadowolona i uparcie nie chciała odfrunąć. Najwyraźniej przykazano jej czekać na wiadomość zwrotną.

Yen dokończyła przydługi rytuał rozczesywania swoich nowych, płomiennych włosów i przeniosła się do łazienki.

Kolejny list zastał ją pod prysznicem. Mała sówka sama wleciała przez uchylone okno i usiadła na karniszu od kwiecistej zasłonki.

– Bezczelne stworzenie – skomentowała pani Lupin. – Zupełnie jak właściciel.

Pytam poważnie. Jaką gratyfikację proponujesz? Moje dobra osobiste zostały poważnie naruszone.

Pismo wydawało się jeszcze bardziej ostre i strzeliste. Oczami wyobraźni Yen widziała, jak Severus marszczy brwi i przewraca oczami, przyciskając przesadnie pióro do papieru.

Ponownie dała się wciągnąć w zabawę. Tym razem musiała odpisać za pomocą różowej kredki do ust, bo nic innego nie miała pod ręką.

Wystarczy standardowy pakiet gadżetów fundacji czy powinnam poprosić Remusa, aby wystosował oficjalne pismo z podziękowaniami?

Tym razem Snape musiał chyba osobiście cisnąć biedną sówką przez okno na rozpęd (albo gorzej: czymś ją przekląć), bo zwyczajnie nie mogła tak szybko powrócić. Yenlla ledwo zdążyła zakręcić wodę i rozsunąć zasłonki, gdy ptak wylądował na jej głowie.

NIE. Nie chcę nic od Lupina.

Piękna Yen utknęła w łazience na dobre. Nie mogła pozostawić bez odpowiedzi podobnej impertynencji.

Spokojnie, nie można listownie zarazić się wilkołactwem.

Kolejne wiadomości wymieniali z zawrotną prędkością. Mała sówka latała w tę i z powrotem, wpadając i wypadając z okna łazienki na piętrze. Yen nie miała nawet czasu dobrze się wytrzeć po kąpieli i zupełnie wypisała jej się kredka do ust.

Wolę nie ryzykować, pisał złośliwie Snape.

Jesteś okropny! W ogóle nie powinnam z tobą rozmawiać.

Dlatego piszemy listy.

Ojej, naprawdę? Nawet nie zauważyłam. Widać udało ci się zakląć cały swój urok w słowo pisane, bo niemal czuję, jakbyś był tuż obok.

Ty również jesteś urocza jak zwykle.

Zachichotała, chlapiąc wokół mokrymi włosami. Niemal widziała, jak mistrz eliksirów się krzywi, gdy pisze te słowa. Cały Nietoperz!

Bawiła się świetnie.

Niestety, nie miała już czym ani na czym odpisać, dlatego zwinęła byle jak włosy w ręcznik, narzuciła na siebie szlafrok i pobiegła do pistacjowego salonu.

Niewielki pokoik stanowił prywatne sanktuarium pani Lupin. Tam odpoczywała, ćwiczyła, recytowała, odpisywała na listy fanów i trzymała wszystkie swoje książki i papierzyska. Przy oknie stał zabytkowy sekretarzyk, którego brak profesor Snape tak bardzo odczuł po powrocie ze stypendium, zaraz obok wygodna kanapa, a przy niej, na zgrabnym niskim stoliczku, lampa z weneckiego szkła oraz antyczny gramofon. Po drugiej stronie pokoju znalazło się miejsce na małe pianino oraz regał z książkami, którego największą ozdobę stanowiło kolekcjonerskie wydanie dzieł wszystkich Williama Shakespeare'a. Jednym słowem, w pistacjowym saloniku Yenlla zgromadziła wszystko, czego potrzebowała do życia. Łącznie z wielkim lustrem, które mistrz eliksirów wypatrzył dla niej kiedyś na targu staroci... Niedaleko znajdowała się jej garderoba połączona z największą łazienką oraz małżeńską sypialnią. Idealnie rozplanowany rozkład i wszystko na swoim miejscu.

Yen wpadła do salonu na boso, omal nie zadeptując swojego majestatycznego perskiego kota, i padła na krzesło przy sekretarzyku. Znalazła pergamin, chwyciła pióro, sięgnęła po fioletowy atrament.

Dziękuję za komplement, odpisała po prostu.

Nie rozpoznałabyś ironii, nawet gdyby wskoczyła na stół i zaśpiewała ci piosenkę, prawda?

Przepraszam, że sprawiam ci zawód, ale w takim razie... Po co do mnie piszesz?

Tym razem czekała bardzo długo. Wróciła do garderoby, wysuszyła włosy i przebrała się do snu. Zdążyła zejść do kuchni, aby zaparzyć sobie ziołowej herbatki na dobry sen. Snape tak intensywnie rozważał odpowiedź, że zwątpiła, czy w ogóle nadejdzie.

Sówka dopadła ją dopiero w korytarzu na górze, już w drodze do sypialni. Wskoczyła Yen na dłoń i pozwoliła się zanieść do pistacjowego salonu.

Ostre i kanciaste pismo Severusa osiągnęło nerwowy szczyt swoich możliwości. Prawie słyszała, jak syczy przez zęby:

Kawa, Yen. Od kilku godzin próbuję zaprosić cię na kawę.

Zamrugała oszołomiona. Teraz ona nie wiedziała, co powinna odpisać. Postanowiła zagrać na zwłokę.

Trzeba było tak od razu. Czy to ma być moja kara?

Spudłowała. Snape w odpowiedzi na ten tekst postanowił się fochnąć.

Zapomnij o całej sprawie, nabazgrał.

Przecież nie powiedziałam, że nie. Mogłabym na przykład... zjawić się jutro w południe w Café Mystique. Zupełnym przypadkiem. Bez jakichkolwiek planów.

Nie Mystique, odpisał kategorycznie.

Ale tylko tam mają lawendowe latte!

Dzięki dobrym bogom! To najbardziej obrzydliwa rzecz, o jakiej słyszałem. I żadnych przyjaciółek, nie zniosę tego drugi raz.

Tyran, orzekła Yen w języku kaligrafii.

Dłużniczka. Ostateczna odpowiedź?

Yen przygryzła w zamyśleniu wargę i na moment zatopiła się w myślach. Tymczasem zrobiło się już bardzo późno... Bardzo, bardzo późno. Powinna to jak najszybciej zakończyć. Spojrzała w okno, postukała nerwowo piórem w biały skrawek pergaminu. Zwlekała. Słyszała w głowie ostrzegawczy głos Kitty, ale postanowiła go zignorować.

Tak, napisała wreszcie i odesłała sowę.

***

Gdy pani Lupin pojawiła się w końcu w sypialni, zagrzebany pod kołdrą pan Lupin rzucił jej niepewne spojrzenie. Gdzie była tyle czasu, na Merlina?! Rzadko zjawiał się pierwszy i musiał na nią czekać. Czy chciała mu w ten sposób coś przekazać? Tylko co właściwie? Nadal była zła? Urażona?

Nie, to nie mogło być to, bo wyglądała... Kwitnąco. Oczy jej błyszczały, gdy nieświadomie uśmiechała się do siebie pod nosem. Zauważył też, że palce ma pobrudzone atramentem.

– Coś długo ci zeszło – rzucił w ramach rekonesansu. – Co robiłaś?

Żona spojrzała na niego raczej chłodno. Chyba nadal była zła.

– Musiałam coś załatwić – odpowiedziała. – Nie tylko ty masz dużo pracy wieczorami... Odpisywałam na listy. Otrzymuję sporo korespondencji od fanów.

– Czy jesteś pewna, że powinnaś to robić sama? Nie lepiej zatrudnić kogoś do pomocy?

– Rozmawialiśmy już o tym – ucięła. Usiadła na łóżku i zaczęła metodycznie nacierać dłonie kremem. – Ty nie chcesz asystenta i ja także.

Remus odkopał się spod kołdry i nagle znalazł za jej plecami. Położył uspokajająco dłonie na jej ramionach i zaczął masować kark.

Ha! Teraz się nią zainteresował!

– Po prostu się martwię, Yenka – powiedział ze słyszalną troską w głosie. – Nie sądzę, aby takie beztroskie nawiązywanie kontaktów z obcymi ludźmi było bezpieczne. Nigdy nie wiesz, kto jest po drugiej stronie. A jeszcze w twoim wypadku...

Yen odwróciła się do niego gwałtownie. Nic nie powiedziała, uniosła tylko znacząco brew i zmierzyła go wzrokiem. Nie miała ochoty o tym dyskutować. Nie zamierzała słuchać nudnych, ostrzegawczych wykładów o niebezpieczeństwach świata zewnętrznego. Przerabiali to setki razy. Miss Hogwarts nie bała się świata. I tak już zaznała z jego strony wszystkiego, co najgorsze.

– Dobranoc – powiedziała tylko ozięble

Położyła się, odwracając do niego plecami i nakryła głowę kołdrą.

To było takie dramatyczne zagranie. Ledwo powstrzymała się od śmiechu.

***

Listy były czymś nowym. O ile te lakoniczne skrawki ze złośliwymi uwagami, zaczepkami i osobistymi wycieczkami można w ogóle nazwać listami. W każdym razie, na pewno stanowiły ciekawą odmianę.

Podobnie jak kawa.

Kawa była... mocna i nawet całkiem niezła, choć nie lawendowa. Spotkanie zaś... Przyjemne. Tak, to odpowiednie słowo. Choć to cud, że w ogóle się na nie wybrała – do tego bez przyzwoitek. A idąc, cały czas zastanawiała się, na jaką interesującą chorobę mózgu zapadła, że w ogóle się na to zgodziła.

Severus okazał się nadspodziewanie miły. Zamówił dla niej najdziwaczniejszą kawę ze stosunkowo konserwatywnej oferty i nawet odsunął krzesło, gdy siadała. Starał się. Panował nad sobą. I ani razu na nią nie nawarczał. Nie mówił też za wiele i w żadnym wypadku nie zamierzał wyjaśniać, o co, na przemądrą Rowenę, chodziło mu z tą kawą – ewentualnie, jakie zaćmienie umysłu dopadło jego samego.

Z drugiej strony, chętnie wysłuchał wszystkiego, co miała do powiedzenia na temat fundacji. Bo tylko po to się tutaj zjawiła, prawda? Aby znaleźć Remusowi wymarzonego eksperta do badań nad tojadem. Nie miała żadnych ukrytych, osobistych motywów. Wcale.

– Myślę, że znam odpowiednią osobę, do której moglibyście się zwrócić – odezwał się Snape, wyrywając ją z zamyślenia. – Stażysta, ale z potencjałem. Wilkołactwo w rodzinie, bardzo zaangażowany. Chciał u mnie terminować ze względu na eliksir tojadowy.

– Zgodziłeś się?

– Oczywiście, że nie. Nie prowadzę kursu mistrzowskiego, mam dość nauczania na resztę życia.

– A ty... – dukała niepewnie Yen. – Ty nie chciałbyś...

– Zostać ekspertem Pełni Księżyca? – Sprawiał wrażenie, jakby podobna sugestia nieźle go ubawiła. – Błagam, mój czuły afekt w stosunku do wilkołaków jest powszechnie znany. Zresztą, to nie mogę być ja. Lada moment ktoś wyciągnąłby naszą wspólną przeszłość i naukowa wiarygodność natychmiast wzięłaby w łeb. Tymczasem odniosłem wrażenie, że zależy wam na... dyskrecji?

– Owszem.

– Zatem skontaktuję was z chłopakiem. Dziwne, że sam się dotąd nie zgłosił, to dla niego wymarzone zadanie.

– Będę wdzięczna.

Mistrz eliksirów wykonał bliżej niesprecyzowany ruch ręką, dając do zrozumienia, że nie ma o czym mówić. Ostatecznie był to całkiem niezły pretekst do napisania kolejnego listu...

Yenlla patrzyła na niego z uśmiechem znad swojej filiżanki. Patrzyła długo, przenikliwie i bardzo... dokładnie. Na tyle, aby go zirytować.

– No co?!

– Nic. – Przeciągnęła się, odrzucając do tyłu rude włosy.

– Coś nie tak z kawą? Za mało lawendowa?

– Nie – zaśmiała się.

– Więc o co chodzi?

– Po prostu to całkiem zabawne. Siedzieć tu z tobą, tak po prostu. Nigdy nie pomyślałabym, że masz jakąś cywilizowaną stronę.

– Nie ciesz się tak, to twoja kara.

– Jasne, przepraszam. Jeżeli sprawi ci to przyjemność, mogę się rozpłakać na zawołanie. Wiesz, że umiem.

– Może następnym razem.

Posiedzieli razem przez pół godziny, wypili kawę, a potem rozstali się w przyjacielskiej atmosferze i każde poszło w swoją stronę.

To było... zdecydowanie coś nowego.

***

Kolejny dzień okazał się bardzo dobry dla Fundacji Pełni Księżyca. Piknik ogłoszono wielkim sukcesem, wzmianki o nim ukazały się we wszystkich ważniejszych gazetach. Tu i tam relacje wzbogacały cytaty z komentarzy Severusa Snape'a, szefa pracowni eksperymentalnych eliksirów leczniczych w Szpitalu im. Świętego Munga. Komentarzy niezwykle fachowych i profesjonalnych – żadnej sarkastycznej ekwilibrystyki językowej. Yen ledwo go poznawała, doprawdy! Zmarnować tyle znakomitych okazji do złośliwości? To było do niego niepodobne.

Dobry humor Yenlli nie potrwał jednak długo, bo tylko do wieczora. Wtedy to w jej ręce wpadła pewna plotkarska gazeta, której redaktorzy także zainteresowali się piknikiem.

Pani Lupin siedziała akurat w kuchni. Piła malinową herbatę i obserwowała, jak Błyskotka szykuje kolację. Zerkała właśnie przez otwarte okno, wyglądając... No właśnie, czego? Wtem na horyzoncie pojawiła się sowa, ale inna: duża, ciemna i obszarpana. Przefrunęła przez kuchnię, zrzucając na stół tabloid jak bombę, którą się w rzeczywistości okazał.

Yen otworzyła gazetę i zbladła. Pierwszym, co zobaczyła, było zdjęcie jej i Severusa podczas pikniku. Nachylała się akurat z uśmiechem w stronę mistrza eliksirów, aby coś do niego szepnąć. Idealne ujęcie! A złośliwy podpis na dole głosił: „Piękna i niezwykle zajęta pani Lupin znalazła jednak chwilę, aby poflirtować ze swoim byłym mężem, profesorem Snape'em".

Chwyciła gazetę i zmięła ją w rękach.

– Wszystko w porządku, proszę pani? – zainteresowała się skrzatka.

– Tak, tak – odpowiedziała nieobecnym tonem.

– Pani kot stracił nieco koloru. Czy powinnam mu podać tę specjalną karmę koloryzującą? – zapytała znowu, chociaż to Yenlla w tym momencie wyglądała, jakby potrzebowała jej bardziej.

Błyskotka przyglądała jej się tym okropnym, wszechwiedzącym wzrokiem. Od razu wyczuła, że coś jest nie w porządku.

– Tak, jak uważasz. Zresztą, wszystko jedno! – krzyknęła wściekła Yen, zgarniając z blatu przeklęty szmatławiec.

Zerwała się z miejsca i wypadła z kuchni. Pobiegła na górę, do pistacjowego salonu i wcisnęła gazetę na samo dno sekretarzyka. Przykryła ją stertą innych papierów i zamknęła drzwiczki na klucz. Wiedziała, że to głupie i dziecinne, bo Remus mógł napotkać plotkarski periodyk gdziekolwiek indziej, ale... Cóż, prawdopodobieństwo, że sam na niego trafi było niemal zerowe. Wszystkie gazety z reguły przychodziły do Yen i to ona prowadziła wstępną selekcję... ukrywając przed mężem co bardziej kłopotliwe artykuły na swój temat.

Uff, może tym razem znów się uda?

Aby się uspokoić, usiadła do pianina i zaczęła ćwiczyć gamy. To mechaniczne, odmóżdżające zajęcie zawsze pozwalało jej wrócić do równowagi.

Jakiś czas później w pistacjowym salonie odnalazła ją sprytna sówka Severusa. Kolejny zwitek pergaminu miękko sfrunął na klawisze.

Mam nadzieję, że dzień bez lawendowego latte nie okazał się dniem straconym.

O dziwo nie, ale zawsze mogłoby być lepiej.

Kolejne listy posypały się niczym z zaczarowanego kapelusza. Mała sówka ponownie śmigała w tę i z powrotem jak wściekła.

Może... akacjowe latte?, zapytywał uprzejmie wredny Nietoperz.

Lepiej: rum. Albo burbon.

Wódka?

Poproszę!

Aż tak źle? Czyżby spadła frekwencja na „Narzeczonej dla czarnoksiężnika"?

Yenlla, mimo że wciąż zła jak osa i zaniepokojona pechową fotką oraz artykułem, nieoczekiwanie wybuchła śmiechem.

Błagam! Powiedz, że tego nie widziałeś.

Nie, wciąż czekam na bilet.

– Całe szczęście – szepnęła do siebie, po czym szybko nagryzmoliła odpowiedź. Była z niej całkiem zadowolona.

Na miłość wszystkich znanych i nieznanych w całym multiversum bogów – NIE oglądaj!

Dlaczego? To podobno prawdziwe arcydzieło. Głos pokolenia.

Ostrzegam cię!

Za późno, złożyłem rezerwację.

Teraz już poczuła lekkie ukłucie niepokoju...

Więcej nawet, dreszcz lodowatego przerażenia pełznący po kręgosłupie. Uświadomiła sobie, o czym opowiada jej musical. Przypomniała sobie niektóre piosenki. Zanuciła nieświadomie największy przebój: „Mister S." i ponownie wstrząsnął nią dreszcz.

Nie oglądaj tego, mówię poważnie. Gdy to pisałam, byłam bardzo zła. Proszę.

Jedno Ci trzeba przyznać, potrafisz podsycić ciekawość, słońce dni moich, Snape pozostał nieugięty.

Obiecaj mi, że tego nie obejrzysz!, naciskała Yen.

Zastanowię się, aczkolwiek raduje mnie myśl, jak bardzo będziesz się denerwować, codziennie łamiąc sobie głowę nad tym, czy jestem na widowni...

Drzwi wejściowe trzasnęły, co znaczyło, że Lupin wrócił do domu. Yen zgarnęła wszelkie ślady tej dziwacznej korespondencji i wrzuciła do szuflady. Odesłała sowę z niczym, zamknęła okno i przygładziła włosy.

Niech to, znowu musiała zejść na dół i udawać, że jest normalna, poważna i nie ma absolutnie nic do ukrycia. Co za los!

***

Mugolskie automaty do kawy zostały zakupione i ustawione na każdym piętrze. Jeden z nich znalazł się tuż obok gabinetu mistrza eliksirów, który podejrzewał w tym celowe działanie o charakterze żartobliwym. Mimo to podjął wyzwanie i nauczył się obsługi. Kawa smakowała jak pomyje, ale i tak niemal codziennie wracał do obmierzłej maszyny.

Tak jak teraz, gdy wygrzebywał z kieszeni szaty drobne, rozsypując przy okazji upchane tam liściki od Yen. Korespondencja kwitła, a świstków z każdym dniem robiło się coraz więcej. Nie nadążał ich palić.

Wrzucił ostatniego knuta i wybrał jeden z długiej listy smakujących identycznie napojów. Severus świetnie zdawał sobie sprawę z tego, że automat żeruje na jego lenistwie i niechęci do integracji z innymi pracownikami Munga w kafejce na dole. Miał wrażenie, że maszyna po cichu śmieje się z niego, gdy z szumem i trzaskiem wyrzuca kolejny plastikowy kubeczek.

Och, jak nisko upadł!

Świat się zmieniał i profesor Snape dawno przestał go rozumieć. Nowa moda na mugolstwo wykańczała go psychicznie, tak samo jak rozhulana poprawność polityczna. Nowe zwyczaje, nowe przedmioty, nowe jedzenie... Na ulicach od pewnego czasu słyszał więcej rozmów o piłce nożnej niż o qudditchu – nie żeby lubił jedno czy drugie – a mugolskie słodycze stały się tak absolutnym hitem, że kultowym fasolkom wszystkich smaków czy czekoladowym żabom poważnie zaczęło zagrażać bankructwo. Zresztą nic dziwnego, mugolskie słodycze nie uciekały przed młodocianymi konsumentami ani nie miały w ofercie żelków o smaku rzygowin... Duży plus! Inną zmianą, która nadeszła zupełnie niespodziewanie, były mugolskie ubrania. Na Pokątnej coraz rzadziej można było dostrzec tradycyjne szaty czarodziejów. Niech to szlag, nawet sam mistrz eliksirów prywatnie już ich nie nosił, bo spodnie i koszula okazały się zwyczajnie wygodniejsze.

Tak, ostatnia wojna sprowadziła na świat magii prawdziwą rewolucję. Pewnie nie bez znaczenia był w tym wypadku fakt, że większość jej bohaterów pochodziła z mieszanych rodzin, a niektórzy nie mieli w sobie nawet ćwiartki czystej krwi. Gdy Voldemort upadł po raz pierwszy, nie zmieniło się prawie nic. Teraz zmieniło się wszystko. Severus, który w Hogwarcie nie zaliczył nawet kwadransa zajęć z mugoloznawstwa, teraz kompletnie stracił rozeznanie. Cały świat, który znał, na jego oczach rozpadał się w proch.

A w tym nieskończonym chaosie jedyny stały punkt stanowiła jego żo... Żona Lupina. Zabawne przejęzyczenie, doprawdy. Oczywiście, że miał na myśli żonę Lupina. Tylko Yen była taka sama jak zawsze, niezmiennie śliczna, zabawna i naprawdę znakomicie adaptowała się w nowych warunkach. Trudno byłoby znaleźć kogoś mniej uprzedzonego i bardziej otwartego na wszelkie nowości. Została wprost stworzona do tego nowego porządku, on nie.

Mistrz eliksirów spędzał całe dnie w pracy, bijąc absolutne rekordy, jeżeli chodzi o nadgodziny. Tylko tu czuł się na miejscu, tylko na alchemii znał się świetnie. Eliksiry to eliksiry, mugole nie mogli wiele namieszać w jego ulubionej dziedzinie. Magomedycyna wciąż wygrywała ze sprzedajnymi koncernami farmaceutycznymi, dzięki Merlinowi!

Severus wrócił z kawą do gabinetu, usiadł przy swoim biurku i niewidzącym wzrokiem zapatrzył się w okno. Na parapecie stała klatka z jego prywatną małą sową, która powoli zaczynała się niecierpliwić. Nie latała dzisiaj zbyt wiele...

Mistrz eliksirów wyciągnął pióro i pergamin. Czas na przerwę.

***

Yenlla westchnęła ciężko i rzuciła zmęczone spojrzenie swemu odbiciu w lustrze. Powinna już dawno się przebrać, spakować i zwinąć do domu, lecz jakoś nie miała ochoty. W garderobie teatru czuła się dobrze i bezpiecznie, nikt jej tu nie niepokoił. No, może poza Marisol, która nieustannie podkradała jej kosmetyki i pantofelki, chociaż i tak były za małe na jej gigantyczne stopy.

Piękna aktoreczka przeżywała złoty okres swojej kariery, była szczęśliwą mężatką i otaczał ją wianuszek szczebiocących przyjaciółek, a jednak wciąż czuła, że czegoś jej brakuje...

Czegoś ulotnego.

Czegoś nieokreślonego.

Czegoś...

Czegoś zupełnie podobnego do drapania pazurków na parapecie.

Otworzyła okno, wpuściła do środka sówkę i przeczytała kolejny liścik.

Czy Twój dzień był dzisiaj tak samo nieznośny jak mój?

Yen uśmiechnęła się do siebie i sięgnęła po długopis. Nabazgrała parę słów na odwrocie starego programu teatralnego:

A czy Ty też musiałeś cały dzień użerać się ze współpracownikami, którzy są o wiele głupsi od ciebie?

Wszyscy są idiotami, co do jednego.

Więc odpowiedź brzmi: TAK. Mój dzień był równie paskudny.

***

Severus Snape uśmiechnął się pod nosem. Wymiana listów trwała w najlepsze. Nigdy by się nie spodziewał, że po tylu latach mogą mieć sobie jeszcze tyle do powiedzenia. Liściki wypychały mu kieszenie, poniewierały się na stole i w szufladach. Yen z charakterystycznym dla siebie artystycznym roztrzepaniem pisała na tym, co jej akurat wpadło w ręce. Bilety, programy, ulotki kremów... Różowa kredka, fioletowy atrament, ołówek, mugolski długopis. Czasem pismo było piękne, krągłe i niezwykle staranne, innym razem wyglądało tak, jakby odpisanie na list zleciła swojemu różowemu kotu. Potrafił po tym poznać, jak długo zastanawiała się nad odpowiedzią. Bazgroły z reguły okazywały się bardziej szczere i zabawniejsze od wykaligrafowanych wiadomości.

Pociągnął kolejny łyk obrzydliwej, zimnej kawy z automatu i skrzywił się okropnie. Uświadomił sobie nagle, że przecież nawet nie lubi kawy. Na szczęście sówka już wróciła, więc mógł podzielić się z kimś tym niespodziewanym odkryciem.

Czekolada?

***

– A wtedy Lunatyk powiedział, że jest rozczarowany naszym nieodpowiedzialnym zachowaniem i czuje się zmuszony zgłosić sprawę profesor McGonagall – rechotał w najlepsze Łapa. – A to była dopiero nasza pierwsza noc na pierwszym roku w Hogwarcie!

Reszta towarzystwa zachichotała zachwycona anegdotą, której Yen nawet nie słuchała. Potrafiła się jednak domyślić, że był to kolejny odcinek niesamowicie zabawnych przygód Huncwotów. I w dodatku pewnie już go znała. Zazwyczaj tak było.

Tego wieczoru państwo Lupin przyjmowali na kolacji Blacków, czyli Syriusza i Rosmertę. Błyskotka wzniosła się na wyżyny zdolności kulinarnych, mężczyźni żartowali, a Ros starała się wyglądać ślicznie i romantycznie. Wszyscy chyba dobrze się bawili... Poza Yenllą, która ledwo mogła wysiedzieć na miejscu i wciąż zerkała przez szeroko otwarte drzwi na werandę.

– Wszystko w porządku, Yenka? – zatroskał się Remus. – Wydajesz się jakaś nieobecna...

– Dlaczego tak myślisz? – rzuciła automatycznie.

– W ogóle nie słuchasz – zarzuciła jej Rosmerta. – Przed chwilą Syri zadał ci pytanie.

Nawet na nią nie spojrzała.

– Naprawdę? Przepraszam, zamyśliłam się.

– Yen, co się dzieje? – naciskał delikatnie Lupin.

– Ja... – zaczęła nieco nieprzytomnie i nie dokończyła.

W tej samej chwili za oknem przeleciała sowa i wylądowała na balustradzie werandy. Yenlla natychmiast zerwała się z miejsca.

– Przepraszam, muszę coś sprawdzić.

– Co się stało? – zapytał zdezorientowany Remus. – Czekasz na list?

– Tak.

– To coś ważnego?

Yen miała ochotę zawyć z frustracji. Co ich to obchodziło? Po co te wszystkie pytania? Dlaczego ją tu na siłę przetrzymują, nie pozwalając odejść? Miała wrażenie, że coraz bardziej ją osaczają.

Nie zamierzała udzielać żadnych wyjaśnień!

– Zaraz wracam – rzuciła tylko, po czym odwróciła się na pięcie i wypadła z salonu.

– Czy to znowu ten psychofan? – zawołał za nią Syriusz, a w Lupina jakby piorun trafił.

– Psychofan? Jaki znowu psychofan?

– No, Yenki... – wyjaśnił kulawo Łapa.

– Ktoś prześladuje Yen?

– Nie mówiła ci?

– Yenka, dlaczego nie wiem nic o jakimś psychofanie? – wołał zdenerwowany Remus z salonu.

– Groził ci? – przeraziła się Ros. Nie potrafiłaby jednak zdecydować, czy bardzie wstrząsnęła nią myśl o zwariowanym wielbicielu, czy fakt, że Yen opowiedziała o tym wyłącznie Syriuszowi. – Dlaczego nic nie mówiłaś?

Wciąż coś od niej chcieli, mimo że dawno wyszła z pokoju.

– A nie mówiłem, że nie powinnaś sama prowadzić korespondencji z fanami? – ciągnął swoją litanię Lupin. – Ostrzegałem cię, że to się tak skończy. Musimy poważnie porozmawiać.

– Najlepiej od razu to zgłosić – dorzucił ze swojej strony Black. – Mogę pogadać z Alastorem. Albo z Harrym.

– Tak, to znakomity pomysł. Słyszałaś, Yenka? Co ty na to? – chciał wiedzieć jej mąż. – Możesz tu podejść?

– Moment!

Yen miała dosyć. Trzasnęła drzwiami werandy i ruszyła w głąb niewielkiego ogrodu. Na Rowenę, ani chwili spokoju, ani chwili dla siebie! Jakby wszyscy się na nią uwzięli.

Sówka Snape'a posłusznie pofrunęła za nią. Przysiadła na pobliskiej gałęzi i wyciągnęła nóżkę. Pani Lupin odwiązała liścik i przebiegła szybko wzrokiem, zanim go spaliła.

Czekolada?

Wyciągnęła z kieszeni mugolski długopis, który zawsze miała przy sobie na wypadek prośby o autograf, i od razu odpisała:

Co tylko chcesz. Byle w dużych ilościach.

„I jak najdalej stąd", dodała w myślach.

***

Niestety, tym razem wszechświat zaprotestował. Następnego ranka Yen jak zwykle otrzymała stos prenumerowanych magazynów. Tym razem aż dwa z nich przedrukowywały pechowe zdjęcie z pikniku, a jakiś dziennikarzyna z trzeciego nie bawił się w żadne subtelności i zatytułował swój artykuł: „Powrót męża? Co na to wilkołak?!". W tej ostatniej gazecie pojawiła się również najbardziej przerażająca, trzaśnięta z ukrycia fotka – ktoś utrwalił na niej wizytę Yen i Severusa w kawiarni.

Pani Lupin wyniosła wszystkie magazyny do pistacjowego salonu i schowała w sekretarzyku. Potem usiadła na kanapie i schowała twarz w dłoniach.

„Co ja narobiłam?", zadręczała się w myślach.

Tam zastał ją kolejny list, w którym Snape przypominał o czekoladzie i próbował doprecyzować godzinę spotkania.

Przeglądałeś dzisiaj gazety?, nabazgrała szybko na pergaminie.

Nie. Coś straciłem?

Yen wyrwała stronę z gazety i wysłała ją zamiast odpowiedzi.

Sówka powróciła błyskawicznie.

I co na to wilkołak?, mistrz eliksirów powtórzył pytanie z nagłówka.

Na szczęście nic nie wie, ale to tylko kwestia czasu. Nie możemy się więcej widywać.

Daj spokój, chyba nie zamierzasz przejmować się jakimś szmatławcem?

Yen nie wierzyła, jak mógł potraktować całą sprawę tak lekko. Czy naprawdę nie rozumiał, co to wszystko znaczy? Jeżeli nie, to nie zamierzała mu tego tłumaczyć. Krótką odpowiedź pisała długo, stawiała staranne, kaligraficzne znaki.

Nie mogę ryzykować. Nikt nie może nas razem zobaczyć.

Czekała całą wieczność. Właściwie pomyślała, że kolejna wiadomość już nie nadejdzie. Zeszła na dół i zjadła śniadanie z Remusem, który wciąż patrzył na nią z troską i wypytywał o zmyślonego psychofana. Odpowiadała niechętnie i niejasno, aby jak najbardziej namieszać mu w głowie i uśpić czujność. Potem wróciła do siebie i zaczęła szykować się do wyjścia. Sówka nadleciała, gdy stała już na ganku.

Wymyślę coś. Daj mi trochę czasu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro