27: Po ciemnej stronie
Dying is easy it's living that scares me to death
I could be so content hearing the sound of your breath
Cold is the colour of crystal the snowlight
That falls from the heavenly skies
Catch me and let me dive under
For I want to swim in the pools of your eyes
(ANNIE LENNOX: Cold)
Kłopotliwą sprawą Remusa Lupina zajęto się wyjątkowo zgrabnie i dyskretnie. Natychmiast odsunięto od niej początkującego aurora Harry'ego Pottera, bo afera mogła nie tylko zaszkodzić im obu, ale również sprowokować oskarżenia o specjalne względy wynikające z prywatnych związków łączących szefa Fundacji Pełni Księżyca (aktualnie zdelegalizowanej) z Wybrańcem (i jednocześnie ulubieńcem magicznej Wielkiej Brytanii). Aresztowanie przebiegło bardzo sprawnie, a Lupin nie stawiał oporu. Ostatecznie to on sam sprowadził aurorów do swojego domu, gdy tylko skrzaty Yenlli zaalarmowały go o grożącym niebezpieczeństwie. Nie miał pojęcia, że w tym samym czasie aktywowały się dwa pozostałe ładunki, a budynek, z którego przed momentem się teleportował, właśnie płonął. Nie zdążył tam wrócić i zapoznać się ze szkodami. Gdy specjalny oddział antyczarnomagiczny usunął z jego posiadłości ostatnie ślady Krzesiwa, Lupin został odprowadzony z miejsca zdarzenia i osadzony w ministerialnym areszcie – szczęśliwie umieszczonym w północnym skrzydle, z dala od trzeciej detonacji, która zmiotła z powierzchni ziemi czarodziejskie archiwum. Miejsce izolacji świadczyło zresztą o tym, że Lupin faktycznie cieszył się specjalnymi względami. Mógł przecież trafić do Azkabanu.
Yenlla wpadła w histerię, kiedy usłyszała, że jej mężowi grozi oskarżenie o zdradę stanu.
– To był zamach! Zamach na nas oboje!
Kingsley Shacklebolt nie patrzył na nią, zajęty zakładaniem magicznych kajdanek na nadgarstki Remusa.
– Gdyby ładunek znalazł się wyłącznie w waszym domu, to owszem. Jednak po wybuchu w ministerstwie magii wszystko się skomplikowało. Teraz to sprawa wagi państwowej.
– Ale kto? Kto mógł to zrobić?! – krzyczała Yen, a skoro nikt się nie odezwał, sama udzieliła sobie odpowiedzi: – Wasyl...
Szef departamentu aurorów ani nie potwierdził, ani nie zaprzeczył.
– Tego właśnie staramy się dowiedzieć.
– Czy on również został aresztowany?
– Droga pani Lupin. – Shacklebolt stracił cierpliwość. – Nie ma go w Wielkiej Brytanii i prawdopodobnie nie odwiedzał jej w ciągu kilku ostatnich tygodni. Śledztwo jest w toku, ale już na tym etapie możemy z całą pewnością stwierdzić, że nie była to robota z zewnątrz.
– Co? Jak to? – dopytywała oszołomiona Yenlla.
Spojrzała na Remusa, który wydawał się pokonany, wręcz przygnieciony ogromem nieszczęścia.
– Ktokolwiek podłożył ładunek, dobrze znał ministerstwo – wyjaśnił Kingsley, wyprowadzając aresztowanego z bezpiecznego już domku marzeń. – Sugeruję na przyszłość rozsądniej dobierać sobie przyjaciół.
Lupin przesiedział w areszcie cały piątek i sobotę. W tym czasie wszystkie oddziały kryzysowe ministerstwa magii były zajęte usuwaniem skutków zamachu. Dopiero w niedzielę ponownie odwiedził go Shacklebolt i zadał jedynie kilka rutynowych pytań.
– Ile ofiar? – chciał wiedzieć Remus, z którym nikt do tej pory nie rozmawiał. – Powiedz mi.
– Trzy trupy, wyłącznie w fundacji – odpowiedział z namysłem Kingsley. – Można powiedzieć, że to szczęście w nieszczęściu. W ministerstwie obyło się wprawdzie bez ofiar śmiertelnych, lecz i tak wyszła z tego krwawa łaźnia. Rannych wciąż liczymy. W Świętym Mungu ciągną na dwudziestoczterogodzinnych zmianach.
– Kto... Kto zginął? – przerwał mu Lupin.
– Edith. Geoffrey. I jakiś przypadkowy koleś, który miał nieszczęście znaleźć się w pobliżu w chwili wybuchu. Runęła na niego boczna ściana.
Remus schował twarz w dłoniach i nie zatrzymywał aurora dłużej. Jeden miał ręce pełne roboty, a drugi wiele spraw do przemyślenia.
Nie pozwolili mu zobaczyć się z żoną, chociaż o to prosił. Wpuścili tylko Starlighta w charakterze radcy prawnego, z adwokatem pod pachą. Dali im zaledwie pięć minut czasu na rozmowę.
Dopiero w poniedziałek dochodzenie w sprawie Lupina ruszyło z kopyta. Zaprowadzono go do pokoju przesłuchań, gdzie już czekał Kingsley Shacklebolt wraz z zastępcą i protokolantem. Remusa zdziwiła jednak obecność Alastora Moody'ego, emerytowanego aurora.
– Lupin, ty pieprzony kretynie! – rzucił Szalonooki na jego widok.
Kingsley od razu go uciszył. Wskazał Remusowi miejsce naprzeciwko siebie, lecz nie pozwolił zdjąć mu magicznych kajdanek. Lupin został przykuty do krzesła niczym pospolity przestępca.
– Chcę wiedzieć jedno – zaczął Shacklebolt. – Jak to się, do kurwy nędzy, stało?!
Remus zagrzechotał kajdankami i spuścił ponuro głowę. Nie miał pojęcia, co odpowiedzieć.
– To nie twoje pierwsze rodeo, Lupin. Należałeś do Zakonu Feniksa, brałeś udział w obu wojnach. Dobrze wiesz, jak to wygląda. Gdzie był twój pieprzony instynkt samozachowawczy, do cholery?!
– Ja... Nie wiem.
Kingsley pstryknął palcami i na stole pojawiła się pokaźnych rozmiarów teczka. Otworzył ją z rozmachem, rozsypując papiery, i wyciągnął jedno zdjęcie.
– Wasyl Adriejewicz Gawriłow. Znany też jako Wasyl Piotrowicz lub Piotr Iwan Gawriłow. Okresowo również jako Wilk. Do wyboru, do koloru – opowiadał, rozrzucając wokół siebie dokumenty. – Ogółem facet, który wprost krzyczy, aby trzymać się od niego z daleka. I to bynajmniej nie z powodu jakiegoś tam pieprzonego wilkołactwa. W młodości anarchista i awanturnik. Jego rodzina uciekła w głąb Rosji po upadku Grindelwalda. Czarnoksiężnicy od kilku pokoleń, aż miło popatrzeć. Co jeden, to lepszy! Matka kombinowała coś ze Stalinem i zbuntowanym ludem pracującym, ale brakuje nam danych na ten temat. Chyba nic z tego nie wyszło, skoro znowu musieli uciekać. Ojciec Wasyla i on sam kilka razy nawiązywali w przeszłości kontakty z Voldemortem, lecz chyba wyłącznie czystym przypadkiem. Zbyt byli zajęci graniem na własną rękę, a efekty podobno miałeś okazję podziwiać. Założyli razem wilkołaczą sektę na dalekiej północy. Mają za sobą bogatą historię zastraszeń, wymuszeń, zamachów, szantaży... Rosyjska społeczność czarodziejów użerała się z nimi przez lata, dopiero po śmierci Gawriłowa seniora przed ponad dziesięciu laty zapanował względny sposób. Gratulacje, Lupin, trafiłeś na idealny moment, tylko jakim cudem nie przyszło ci do głowy, żeby go sprawdzić?
Remus ani na moment nie podniósł głowy. Wyglądał jak zbity pies.
– Sądziłem, że...
– Niech cię szlag, Lupin! – krzyknął nerwowo Szalonooki, podchodząc bliżej i waląc pięścią w stół. – Życie nic cię nie nauczyło? Masz znajomości w prawie każdym departamencie, łącznie z aurorami. Wystarczyło szepnąć słowo i ktoś by go dla ciebie obejrzał. Mogłeś się zwrócić choćby do mnie! My też nie mamy oczu dookoła głowy, dlatego tak ważna jest stała czujność. Wasyl nie wyściubił nosa z Rosji od lat dziewięćdziesiątych, mogliśmy go przegapić w zamieszaniu... Ale skąd ty go wytrzasnąłeś?
– Spotkałem go przypadkiem. Wasyl jest ważną postacią w środowisku europejskich wilkołaków. Założyłem, że to korzystna znajomość dla fundacji.
– Nie ma przypadków! – Kingsley też uderzył w stół, aż podskoczyły rozsypane papiery.
Jeżeli on i Moody zamierzali odgrywać na przesłuchaniu role dobrego i złego gliny, robili to źle. Przynajmniej jeden z nich powinien nad sobą panować.
– Spotykałeś się z nim wielokrotnie bez licencjonowanego tłumacza akredytowanego przez ministerstwo, bez żadnego nadzoru – ciągnął Shacklebolt. – Używaliście prototypowych zaklęć translacyjnych, na Merlina! Trzeba być skończonym kretynem, żeby wymyślić coś takiego! Jedyną osobą, która choć trochę znała rosyjski, była Edith.
– To nigdy nie były oficjalne rozmowy – bronił się Remus. – Zaledwie towarzyskie spotkania.
– Nieważne! Otworzyłeś drzwi, Lupin! A przez otwarte drzwi wdarł się do domu wściekły niedźwiedź. Tak już bywa na Syberii.
– Wiedziałeś, że Edith ma traumę – zaatakował go z kolei Szalonooki. – Została przemieniona niedawno, w tragicznych okolicznościach i nigdy się z tym nie pogodziła. A ty wpakowałeś ją w cały ten cyrk i pozwoliłeś wyprać jej mózg. Oni właśnie w tym się specjalizują.
– Edith? Przecież ona...
Shacklebolt odepchnął od siebie dokumenty i pochylił się ku Lupinowi z groźną miną.
– Zginęła, gdy grzebała przy ładunku podłożonym w fundacji. Bo to ona była kretem.
Po tej informacji Remus już kompletnie zapadł się w sobie. Śmierć dziewczyny była dostatecznie straszna, ale to... To było absolutnie nie do przyjęcia. Niemożliwe. Nieprawdopodobne. Straszne.
– Podsumujmy. Nawiązałeś i przez długi czas utrzymywałeś potajemne kontakty z organizacją terrorystyczną. Przy doborze współpracowników wykazałeś się tragicznymi błędami w ocenie charakterów i jesteś bezpośrednio zamieszany w największy zamach od czasów Voldemorta. Będę szczery, Lupin. Cholernie paskudnie to wygląda.
– A ministra trafia jasny szlag – dodał od siebie Moody.
– Dokładnie – zgodził się z nim Shacklebolt. – Nie rozumiem jeszcze jednego. Yenlla powiedziała nam, że już dawno temu poróżniłeś się z Wasylem, że dostawałeś listy z pogróżkami. Przeszukaliśmy dom, wszystko znaleźliśmy. Dlaczego wtedy się do nas nie zgłosiłeś? Może jeszcze dałoby się to odkręcić. Dlaczego nic nie zrobiłeś?
Remus wzruszył ramionami i zaśmiał się ponuro.
– W pewnym momencie zorientowałem się, że Wasyl stanowi zagrożenie. Spanikowałem, zerwałem z nim wszelkie kontakty. Bałem się. Gdybym to zgłosił, ośmieszyłbym się. Dopiero niedawno udało nam się coś osiągnąć i... Nikt już nigdy nie zaufałby mojej ocenie sytuacji. Zostałbym odsunięty. Nie mogłem ryzykować swojej pozycji. Mam żonę, rodzinę. Nie mogę znów być tylko bezrobotnym wilkołakiem.
– A zatem brawo, Lupin. Poszło ci znakomicie – warknął Moody.
– Powinieneś był przyjść z tym do mnie – powtórzył Kingsley. – Bo teraz... Teraz sam nie wiem, co z tobą będzie.
– Jestem gotów ponieść konsekwencje.
– O, będą konsekwencje. – Kiwnął głową szef departamentu aurorów. – Pamiętasz tę dodatkową fuchę przy Wizengamocie, o którą się starałeś? Zapomnij o tym. Zostaniesz w areszcie, dopóki nie zakończy się śledztwo.
– Zostać tutaj? – zdziwił się szczerze Remus. – Nie, wolę walczyć. Mogę wam pomóc. Dobrze znam Wasyla, dopadniemy go razem. Gdyby powołać na nowo Zakon Feniksa...
– Uuu! Wstrzymaj konie, Lupin. Czy tobie się wydaje, że to jakiś fantastyczny film twojej żony? Skąd ty się w ogóle wziąłeś w ministerstwie? Wojna dawno się skończyła, tu nie ma miejsce na partyzantkę, dzikie najazdy na suwerenne kraje, nawet tak popaprane jak Rosja, i wariatów wymachujących różdżkami. Od tej pory cały ten kryzys przechodzi w ręce czarodziejskiej dyplomacji i Departament Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów. My nie mamy już na to żadnego wpływu. Do naszych obowiązków należy zbadanie zamachów i przeprowadzenie starannego śledztwa na miejscu. Oraz naturalnie zajęcie się tobą. A zatem... – Shacklebolt znacząco zawiesił głos.
– A zatem? – powtórzył pytająco Remus.
– To koniec, Lupin. Zostaniesz w areszcie, a potem... Merlin jeden wie, co z tobą zrobią. W każdym razie dziękuj Godrykowi, że w Azkabanie nie ma już dementorów. To paskudna sprawa i, szczerze mówiąc, wolałbym nigdy takiej nie prowadzić – westchnął.
Remus wydawał się kompletnie załamany, dlatego ostatecznie to Alastor Moody postanowił być dobrym gliną.
– Tak między nami, Lupin, nikt nie wierzy, że naprawdę miałeś z tym cokolwiek wspólnego, ale to nie zmienia faktu, iż masz konkretnie przesrane. Nie wiem, czy uda ci się po czymś takim spaść na cztery łapy. Zobaczymy, co da się zrobić.
– Masz adwokata – przypomniał mu Kingsley. – Zrób z niego dobry użytek
Remus z wdzięcznością skinął głową. Przesłuchujący go mężczyźni zaczęli zbierać się do wyjścia. Shacklebolt zwrócił się do niego po raz ostatni. W jego głosie wreszcie pojawił się cień sympatii.
– Spędzisz tu sporo czasu. Potrzebujesz czegoś?
– Moja żona... Kiedy mogę się z nią zobaczyć?
Kingsley i Moody wymienili między sobą osobliwe spojrzenia.
– No tak – mruknął Szalonooki. – Jeszcze to.
– Co się stało? – zaniepokoił się Remus.
– Wyrazy współczucia, Lupin – rzucił sucho Shacklebolt. – Postaramy się załatwić ci przepustkę tak szybko, jak to będzie możliwe.
***
Severus Snape przeżył koszmarny weekend. Nie żeby poprzedzający go tydzień był wiele lepszy. Yenlla postanowiła wreszcie opowiedzieć w mediach o swoim małym sekrecie i teraz mówili o tym wszyscy (WSZYSCY!) wokół. Można by pomyśleć, że jest jakąś pieprzoną królową i oczekuje narodzin następcy tronu. W gazetach publikowano dla niej życzenia, w radiu dedykowano piosenki, a pielęgniarki w Świętym Mungu – był tego pewien – potajemnie szykowały koszyk z wyprawką na dzień szczęśliwego rozwiązania. Co za paranoja! Wielka szkoda, że szelma zachowała dla siebie najciekawszą część opowieści, która najbardziej zainteresowałaby publikę – porywający fragment o małżeńskiej zdradzie, kochankach i niepewnym ojcostwie. Znając ją, nie zdziwiłby się, gdyby dziecko urodziło się zielone albo z kopytami!
W związku z powyższym przynajmniej dwa dni w pracy spędził na ciężkim kacu i nie zamierzał również trzeźwieć przez cały weekend. Niestety, zanim wprowadził swój plan w życie, rozpętał się Armagedon.
Życie nauczyło mistrza eliksirów, że wszelkie rewolty polityczne, klęski żywiołowe i kryzysy egzystencjalne (a teraz dołączyły do tego jeszcze bomby) zawsze wybuchają w piątek po południu, gdy normalni ludzie zbierają się z pracy do domów albo już tam siedzą. Właśnie dlatego w takich wypadkach wszystko spadało na jego głowę (bo on zwykle wyrabiał wtedy nadgodziny).
Najpierw był wstrząs, dobrze odczuwalny w szpitalu. Potem drugi, jakby nieco dalej. Na początku nikt nawet nie przeczuwał, co się dzieje. Wszystko się wyjaśniło, gdy ministerialne służby zaczęły zwozić rannych.
Krzesiwo, psia jego mać! Akurat Krzesiwo!
Ktokolwiek to zrobił, dobrze znał się na swojej robocie. Szatańska Pożoga rozprzestrzenia się wprawdzie najszybciej i ma największą siłę rażenia, ale gdy naprawdę chce się kogoś skrzywdzić, idealnym wyborem jest Krzesiwo. Poparzenia są paskudne, a rany odporne na większość eliksirów – jątrzą się całymi tygodniami. Istnieją udokumentowane przypadki, w których blizny po Krzesiwie otwierały się jeszcze po wielu latach pod wpływem kontaktu z nadmiernie wysoką temperaturą.
Dostępne w Mungu środki skończyły się po godzinie, bo jakoś nikt z kierownictwa szpitala nie spodziewał się ogniowej apokalipsy. Snape wraz z profesorem Gillianem (którego serdecznie nie znosił, ale nikt inny mu nie został; pozostali mistrzowie eliksirów przynajmniej udawali, że mają jakieś życie prywatne) musieli improwizować i przygotowywać wszystko od zera. Do rana mieli pełne ręce roboty, a w sobotę nie było lepiej, nawet mimo pomocy ze strony sprowadzonych naprędce z zamiejscowych ośrodków magomedyków i warzycieli. Obyło się bez wielu ofiar śmiertelnych, ale rani czarodzieje w różnym stadium poparzenia dosłownie zalali szpital od piwnicy aż po dach – część trzeba było upychać w gabinetach pracowników, część odsyłać dalej. Wykończony profesor Snape klął, wyzywał i tłukł sprzęty na potęgę, gdy coś mu nie wychodziło. Nie pamiętał tak sądnego dnia od czasu sukinsyna Voldemorta i całonocnych imprez Śmierciożerców. A wszystko to z powodu jednego idioty.
Lupin, niech go szlag!
Teraz na pierwszych stronach gazet znajdowali się już oboje. Cóż za znakomite zagranie marketingowe! W kółko tylko wilkołaki, bomby i ciąże. Kompletne wariactwo!
Odesłany poleceniem służbowym do domu po czterdziestoośmiogodzinnym dyżurze na stanowisku (długo walczył i upierał się, że może zostać na kolejne dwadzieścia cztery) Severus przespał całą niedzielę. Tylko i wyłącznie. O północy przebudził się i powędrował do domowego laboratorium, bo wpadł na nowy pomysł. O siódmej był już z powrotem w Świętym Mungu, gdzie na dziedzińcu zastał kolejną falę rozochoconych dziennikarzy. Będąc już w gabinecie, przypadkiem wyjrzał przez okno i zobaczył, że szpital otacza kordon gapiów. Ludzie zapełniali całą ulicę i sprawiali wrażenie, jakby na coś czekali. Od czasu do czasu błyskały flesze, słychać było też niewyraźne okrzyki. Nad morzem ludzi tu i tam unosiły się transparenty.
Severus zaklął pod nosem, odwracając się od okna. Położył na biurku podręczny kuferek i zaczął wypakowywać przygotowane w domowym laboratorium próbki.
Pani Paddington, która zaiste miała wbudowany naturalny radar, zapukała, po czym wsunęła się do gabinetu cicho jak duch z mocną kawą i stertą papierów. Wyglądała na przemęczoną, pewnie też nie zażyła dostatecznie dużo nocnego wypoczynku. W Mungu potrzebny był cały personel zdolny ustać na nogach. Od piątku wydłużone do obłędu dyżury stały się nową normą.
– Czy profesor Gillian już się pojawił? – zapytał Snape, nie tracąc czasu.
– Drzemie w swoim gabinecie. Ściągnęli go w nocy, bo jeden z młodszych mistrzów eliksirów zasłabł ze zmęczenia i upadł na destylator.
– Mam nadzieję, że nie na ten z rządowej dotacji?
– Nie, ten tańszy – uspokoiła go szybko, bo wiedziała, jak bardzo jest przewrażliwiony na punkcie stanu swoich sprzętów. – Proszę się napić kawy, profesorze. Pan również nie najlepiej wygląda.
– Dziękuję, pani Paddington.
Nieoficjalna asystentka postawiła tacę na stole i wycofała się na środek pokoju. Co ciekawe, nie wyszła, tylko przyglądała mu się badawczo przez cały czas. Za oknem krzyki przybrały na sile.
– Na Salazara, co tam się dzieje? – prychnął zirytowany mistrz eliksirów. – Niech pani nie mówi, że znowu coś wybuchło. Nie mamy chyba aż tylu wilkołaków z zamiłowaniem do piromanii. Teoretycznie powinny odczuwać pierwotny lęk przed ogniem.
– Nie, nie o to chodzi.
Severus dosłuchał się w jej tonie czegoś, co natychmiast skupiło całą jego uwagę. Pani Paddington mieliła w dłoniach chusteczkę i zerkała na niego z troską aż zbyt wyraźnie wypisaną na twarzy.
– Więc o co chodzi, do diabła? To nie jest dobry moment na strajk w służbach magomedycznych. Jeżeli zaś to wściekł tłum, który życzy sobie ukamienowania idioty odpowiedzialnego za ten burdel, doradzam poszukanie go w Azkabanie.
– W ministerstwie – poprawiła odruchowo przełożonego.
– Słucham?
– Nie został jeszcze odesłany do Azkabanu, przebywa w areszcie.
– No proszę, niektórzy cieszą się wyjątkowymi względami – sarknął, nie ukrywając wściekłości. Wspomnienie o Azkabanie tkwiło w nim niczym drzazga od wielu, wielu lat. – Wystarczy mieć odpowiednie znajomości i nagle okazuje się, że można bezkarnie wysadzić pół ministerstwa.
– Profesorze – przerwała mu pani Paddington łagodnie, ale stanowczo. – Chodzi o Yenllę Lupin. Przywieziono ją nad ranem.
Snape w żaden sposób nie dał po sobie poznać, że ta informacja zrobiła na nim jakiekolwiek wrażenie. Bo i dlaczego miałaby? Całą uwagę skupił na swoim kuferku. Wyjął jedną z fiolek i obejrzał ją pod światło.
– Cóż, to chyba żadna rewelacja. Z tego, co wiem, wizyty w szpitalach zdarzają się jej dosyć często. Głównie przed ważną premierą.
Starał się być tak odpychający, jak tylko potrafił, ale to bynajmniej nie zniechęciło pani Paddington. Jeżeli to w ogóle możliwe, jej spojrzenie stało się jeszcze łagodniejsze i jakby nieco wilgotne.
– Krwotok był bardzo silny...
– Tak, to również nic nowego.
– Prawdopodobnie jej samej nic nie grozi. – Pani Paddington przekazywała wieści delikatnie i z wyczuciem, nie zważając na defensywną postawę przełożonego. – Nie wiadomo jednak, co będzie z dzieckiem.
Mistrz eliksirów nie zaszczycił jej choćby spojrzeniem. Wyciągał kolejne buteleczki z próbkami i układał je w równych rzędach na biurku. Mimo że już wyglądały, jakby poustawiał je na niewidzialnych liniach odrysowanych od linijki, wciąż nie był zadowolony. Przesunął kilka z nich i wyrównał dłonią. Odchrząknął i przyjrzał się krytycznie swojemu dziełu.
„No tak", pomyślał przelotnie. „To nie był taki krwotok, lecz... ten drugi". Od pewnego czasu współczulność miała konkurencję.
– Tak mi przykro – wyrwało się pani Paddington prosto z serca.
– Niepotrzebnie. Skąd pomysł, że może to być chociaż w najmniejszym stopniu mój interes?
– Nie, nie! Ja tylko pomyślałam, że...
– Całkowicie błędnie, zapewniam.
– Biedna kobieta. Wprost trudno sobie wyobrazić, co przeżywa.
Snape nadal ustawiał fiolki w równych rzędach. Raz wielkością, raz kolorem.
– Byłbym wdzięczny, gdyby raczyła pani sprawdzić, czy profesor Gillian już się obudził.
– Bomba w domu, aresztowany mąż, a teraz jeszcze to – ciągnęła swoje starsza pielęgniarka. – Ludzie przyszli pod szpital, żeby okazać swoje wsparcie.
– Które o wiele bardziej by się przydało ofiarom jej męża – wypalił Snape ze złością.
– Och, nikt nie wierzy, że ten poczciwy człowiek mógłby zrobić coś złego. To zwyczajne nieporozumienie, które wkrótce zostanie wyjaśnione.
– Profesor Gillian, pani Paddington – warknął Severus.
Krył się za swoim najlepszym profesorskim tonem, ale fakt, że unikał jej wzroku, dawał pani Paddington pewną nadzieję. Szybko otarła wilgotne oczy chusteczką i doprowadziła się do porządku.
– Oczywiście, już idę.
– Znakomicie. Im szybciej, tym lepiej.
Ostatni raz zerknęła na mistrza eliksirów. Niektóre buteleczki leżały przed nim przewrócone na bok, kawa stygła na biurku, a profesor Snape nieporuszony tkwił w fotelu i wpatrywał się w blat.
– Leży w sali 611, u doktora Moore'a – dodała cicho, zanim wyszła.
***
– To skandal! – krzyczała Kitty, przytrzymywana przez Thomasa Starlighta i dwóch jaszczuropodobnych prawników, których ze sobą przyprowadził. – Cholerny skandal i nie zamierzam puścić tego płazem!
Młody auror, który miał nieszczęście pełnić tego dnia służbę przed aresztem w ministerstwie, obserwował ją z nieskrywanym lękiem. W jakiś pokrętny sposób przypominała mu jego matkę – niby taka spokojna z natury, ale kiedy zaczynała krzyczeć, nie było gdzie się przed nią schować. Dlatego udręczony chłopak krył się teraz za szerokimi plecami szefa, którego w popłochu wezwał.
Na Shacklebolcie wrzeszczące kobiety nie robiły wrażenia.
– Proszę się uspokoić albo każę cię wyprowadzić, Kitty Johnson.
– Jestem spokojna! Ale to zwyczajnie oburzające, ty... ty...
– Pani Johnson chciała tylko uprzejmie zapytać o to, jak długo zamierzają państwo przetrzymywać naszego klienta – odezwał się spokojnie jeden z prawników.
– Tyle, ile będzie trzeba – rzucił Kingsley.
– Jego żona prawie poroniła. Leży sama w szpitalu, jest przerażona i płacze – kontynuowała zezłoszczona Kitty. – Świat się przecież nie zawali, jeżeli wypuścicie go na godzinę, pod strażą.
– Niestety, nie ma takiej możliwości.
– Najpierw zamach, potem przesłuchania, na końcu rewizja w domu. Zero wyczucia. Zero! Yenlla nie wytrzymała psychicznie tego stresu. Ona nie ma żadnej rodziny... Z pewnością można zrobić wyjątek.
– Przykro mi. – Wzruszył ramionami Shacklebolt.
– Wcale nie! Poza tym jestem pewna, że takie działanie stoi w sprzeczności z jakąś konwencją międzynarodowego prawa czarodziejów.
– Kitty, do jasnej cholery! – Puściły mu wreszcie nerwy. – Wracaj do pracy, zanim ministrowi zabraknie ciepłej kawy, i przestań zawracać mi głowę! Lupin jest oficjalnie oskarżony o terroryzm i zdradę stanu, dopóki to się nie zmieni, mam związane ręce. Myślisz, że mnie jest łatwo? Minister dyszy mi w kark, a jego z kolei dręczy tak zwana opinia publiczna w osobie Rity Skeeter i jej podobnych. Gdy jeszcze spadnie nam na głowy rosyjska delegacja, niezbyt zadowolona z faktu, że rozochociliśmy ich uśpionego terrorystę, to będzie rzeź. R-Z-E-Ź!
Kitty powoli traciła resztki nadziei.
– I nic nie da się zrobić? Wystarczyłyby krótkie odwiedziny w Mungu...
– Jest źle, a będzie jeszcze gorzej. Jeżeli w tej sytuacji chociaż minimalnie nagniemy regulamin, tylko mu zaszkodzimy.
– Nie wierzę – upierała się. – Nawet Śmierciożercy nie byli traktowani w tak okrutny sposób!
– Wręcz przeciwnie, byli traktowani dokładnie tak samo, o czym pani Lupin powinna doskonale wiedzieć, w końcu była żoną jednego z nich.
– Co to ma do rzeczy?
– Bardzo wiele. Chciałbym zauważyć, że to głównie pani Lupin jest powodem zamieszania – stwierdził, wprawiając Krukonkę w zdumienie.
– Jak to? Dlaczego Yenka?
– Zamach to jedno, zamach dokonany przez przedstawiciela mniejszości gatunkowej...
– Mniejszości osób magicznie przemodelowanych – poprawił go czujnie któryś z prawników Starlighta.
– To drugie. – Kingsley puścił tę uwagę mimo uszu. – Jednak zamach dokonany przez wilkołaka, który jednocześnie jest mężem jednej z najpopularniejszych aktorek musicalowych to medialna katastrofa!
– Czyli nie możemy liczyć na żadne względy? – wracała uparcie do tematu pani Johnson.
– Oczywiście, że nie. Kitty, naprawdę chciałbym pomóc. I uwierz mi, że właśnie to robię, odmawiając Lupinowi przywilejów. Wszystko wkrótce się wyjaśni, potrzebujemy jedynie więcej czasu.
– Obawiam się, że dla Yen to niewielka pociecha – powiedziała jej przyjaciółka, ale nie upierała się dłużej.
Nie wróciła również do pracy. Poprosiła szefa o urlop i poszła odwiedzić Yen w Świętym Mungu.
***
Nocą na korytarzach czarodziejskiego szpitala panował złudny spokój, który Severusowi przywodził na myśl patrole w Hogwarcie. Niby nic się nie działo, niby wszyscy grzecznie leżeli w swoich łóżkach, a jednak gdzieś pod powierzchnią wciąż toczyło się życie. W dyżurkach czuwała na posterunku nocna zmiana magomedyków i pielęgniarek, w pokojach wiercili się niespokojnie pacjenci, a na korytarzach bezsenni mistrzowie eliksirów. Stan faktyczny: sztuk jedna.
Profesor Snape nie planował trafić akurat na oddział ginekologiczno-położniczy. W zasadzie nie do końca wiedział, gdzie ten oddział się znajduje. Był tam dotąd może ze dwa razy, wyłącznie na specjalne polecenie, i za każdym razem starał się możliwie szybko zapomnieć drogę. Długo wmawiał sobie, że chciał się po prostu przejść, a chyba nie było w tym nic niesamowitego. W Hogwarcie również w nieskończoność snuł się po korytarzach niczym dusza potępiona, aby uspokoić myśli i obdarować szczęśliwców szlabanami. Dlaczego w szpitalu nie miałby robić tego samego?
Na oddziale... kobiecym panował wyjątkowy porządek w porównaniu do reszty Świętego Munga. Tylko tutaj nie dostawiono dodatkowych łóżek dla ofiar zamachów. Pacjentki z założenia potrzebowały dużo spokoju i nie powinny się denerwować, a swąd spalonej skóry zdecydowanie nie działał najlepiej na delikatne nerwy. Korytarz był ciemny i pusty, choć z niektórych sal docierały przyciszone szepty. Snape wiedział, że na wielu oddziałach nagminnie łamano przepisy dotyczące odwiedzin, szczególnie na tym. Tutaj w każdej chwili mogło się coś wydarzyć – złego lub dobrego – dlatego rodzinom często pozwalano na przebywanie z hospitowanymi bliskimi poza ustalonymi godzinami.
Gdy Severus znalazł się przed salą 601, wciąż jeszcze udawał, że nie zauważa numerków wypisanych na drzwiach. Na wysokości pokoju 605 wmawiał sobie, że znalazł się tam czystym przypadkiem. Dopiero mijając 610, przestał się oszukiwać. Musiał ją zobaczyć, przekonać się na własne oczy, czy rzeczywiście sytuacja jest tak poważna, czy to tylko kolejna sztuczka. Ani przez moment nie wątpił, że wszystko jest w najlepszym porządku, a nieobserwowana przez nikogo Yenlla zrzuca z siebie szlafrok i ćwiczy na szpitalnej sali kankana.
Drzwi pokoju 611 były delikatnie uchylone. Mistrz eliksirów zatrzymał się nieopodal dręczony wątpliwościami. Według jego wyliczeń powinna być sama, bo kto nadal siedziałby przy niej o tej porze? Lupin znajdował się w areszcie, a przyjaciółki z pewnością wyproszono. Nie, otwarte drzwi to zapewne zwyczajne przeoczenie. Miałby się z pyszna, gdyby ktokolwiek go tu przyłapał. W ciągu pięciu sekund plotka rozniosłaby się po całym Mungu i pani Paddington już nigdy nie dałaby mu spokoju.
Ostatecznie ciekawość zwyciężyła. Severus Snape ruszył do przodu z determinacją człowieka gotowego postawić pierwszy krok nad przepaścią... I omal nie dostał w nos drzwiami sali 611, które ktoś pchnął od środka. I tak już wykończony nerwowo mistrz eliksirów stanął oko w oko z ordynatorem oddziały ginekologiczno-położniczego w Świętym Mungu.
Sympatyczny magomedyk w średnim wieku nieświadomie odskoczył do tyłu, jak większość ludzi, którzy mieli nieszczęście niespodziewanie natknąć się w ciemności na mistrza eliksirów. Mroczny facet zdecydowanie powinien nosić dzwoneczek. Prawie na pewno dostał jeden od ubawionego dyrektora szpitala na któreś święta Bożego Narodzenia.
– O, profesor Snape. Nie pamiętam, żebym pana wzywał.
– Bo nie wzywał pan.
Tobiasz Moore spodziewał się, że po tym wstępie nastąpi jakieś wyjaśnienie, ale mistrz eliksirów od zawsze był na bakier z normami konwersacyjnymi. Nie zamierzał nikomu tłumaczyć, co, gdzie i dlaczego robił. W końcu to wolny kraj (szpital!) i każdy może w nim robić, co mu się żywnie podoba. Zdradziło go jednak szybkie spojrzenie rzucone w głąb pokoju nad ramieniem magomedyka.
Ordynator obejrzał się zaskoczony.
– Czy to pana znajoma, profesorze?
– Tak jakby – odwarknął krótko wściekły na siebie za cały ten idiotyczny spacer Snape.
Doktor Moore zerknął na niego jeszcze raz, potem rzucił okiem na kartę pacjentki, którą nadal trzymał w dłoni, i dopiero wtedy z pewnym zakłopotaniem połączył fakty. No tak, jak mógł się wcześniej nie zorientować! Wszyscy w szpitalu przynajmniej w zarysach znali historię pechowego związku profesora, a fakt, że jego była żona regularnie trafiała na pierwsze strony gazet, nie pozwalał o tym zapomnieć. Poczciwy uzdrowiciel zawstydził się swojej niedelikatności, mimo że na Snapie zdawała się nie robić wrażenia. Na profesorze Snapie nic nie robiło specjalnego wrażenia.
– Niestety nie mam najlepszych wieści – odezwał się, spontanicznie postanawiając naprawić wcześniejsze faux pas, choć Severus nie zadawał pytań. Moore wiedział z doświadczenia, że takie sprawy zwykle bywają dość delikatne. W końcu jeżeli ktoś postanawia zakraść się nocą do kobiety, z którą teoretycznie nic nie powinno go łączyć, o czymś to chyba świadczy.
– Pacjentka straciła dużo krwi, a jej stan już wcześniej był daleki od zadowalającego – kontynuował po chwili z westchnieniem. – Obawiam się, że nie znajdowała się dotąd pod najlepszą opieką albo nie traktowała poważnie zaleceń swojego lekarza prowadzącego. Do tego dochodzą jeszcze dodatkowe czynniki, których, szczerze mówiąc, nie rozumiem – rozgadał się zadowolony, że może traktować rozmówcę bardziej jak kolegę po fachu niż spanikowanego członka rodziny. – Testy pokazują sprzeczne wyniki. Standardowe procedury nie przynoszą efektów, podobnie jak spora część leków. Zupełnie jakby znajdowało się tam coś jeszcze... W całej swojej karierze nie widziałem czegoś tak osobliwego. Konsultowaliśmy się już z trzema różnymi ośrodkami, ale ten przypadek jest jak równanie z dwiema niewiadomymi! A trzeba działać szybko, nie ma czasu do stracenia.
Tobiasz Moore skutecznie blokował wejście do pokoju 611, wciągając się coraz bardziej w naukową pogawędkę z samym sobą. Snape miał świadomość, że tak łatwo się go nie pozbędzie... Tym bardziej, że przypadkiem wiedział, co jest ową niewiadomą – tajemniczą zmienną, która zaburzała wyniki badań i utrudniała doprowadzenie Yen do ładu.
Szlag z tą kobietą! Nawet w takiej sytuacji nie zamierzała zdradzić swojego sekretu. Niewiarogodne!
Chyba że nie była w stanie, uderzyło go nagle. Pod ręką nie znalazł się też Lupin (szlag i na jego głowę!), a jej koleżanki zapewne nadal nie zostały wtajemniczone w meandry współczulności.
– A zatem, ja... – Magomedyk odchrząknął zakłopotany przedłużającą się ciszą ze strony mistrza eliksirów, który najwyraźniej kompletnie go ignorował. – Muszę dokończyć obchód. Przepraszam, że zająłem panu czas, profesorze.
Zamknął drzwi, wyminął Severusa i ruszył do sąsiedniej sali.
Szlag, szlag, szlag!
– Proszę poczekać. – Snape zatrzymał doktora w ostatniej chwili i wbrew sobie.
Yen na pewno nie podziękowałaby mu za to, co zamierzał zrobić.
– Pani Lupin jest współczulna – rzucił, dogoniwszy magomedyka. – Zapewne sama nie raczyła o tym wspomnieć, ostatecznie to tylko nieistotny drobiazg...
– Drobiazg! Ależ to nie jest drobiazg, profesorze! – Uzdrowiciel, który nie pojmował subtelności sarkazmu, z wrażenia upuścił różdżkę i karty pacjentów. – Współczulna czarownica? Sądziłem, że już ich nie ma.
– Cóż, została przynajmniej jedna. I to pewnie nie na długo.
– To zmienia wszystko! – gorączkował się Moore. – Powinniśmy wiedzieć o tym wcześniej. Trzeba poszukać odpowiednich specjalistów, lekarstw. Nie mam pojęcia, czy zdołamy...
– Wiem – przerwał mu Severus swoim popisowym tonem, który podziałał na magomedyka niczym zimny prysznic. Pogrzebał w kieszeniach, a potem wcisnął mu do ręki schludnie złożoną karteczkę. – Znam pewnego czarodzieja. Nie mam pojęcia, na ile okaże się przydatny.
– Zawsze to jakiś trop.
– Ona nie może się dowiedzieć – zastrzegł stanowczo mistrz eliksirów. – Proszę powiedzieć, że to pana znajomy. Cokolwiek. Inaczej nie przyjmie pomocy. Nie przyjmie niczego ode mnie.
– Oczywiście.
– Gdyby były potrzebne specjalne eliksiry, proszę się kontaktować bezpośrednio ze mną. Ufam, że potrafi pan zachować dyskrecję? Nikt, kto nie musi, nie powinien usłyszeć słowa na „w". Czy to jasne?
– T-tak.
– Znakomicie.
Severus odwrócił się na pięcie i jak najszybciej ewakuował z przeklętego oddziału. Zawahał się na mgnienie oka, gdy mijał pokój numer 611, ale ostatecznie zrezygnował z kolejnej próby. Rozmowa z ordynatorem wyjaśniła mu więcej, niż chciał wiedzieć.
***
W ciągu dnia Severus nie odważył się choćby zbliżyć do pokoju Yen. Wiedział skądinąd, że ponownie rozbiły tam obóz wędrowny jej wierne przyjaciółki, na które za żadne skarby świata nie chciałby się nadziać: Kitty, Rosmerta... a okresowo nawet Black na dokładkę. Kręcili się po szpitalu i wymieniali dyżurami przy łóżku szelmy. Lupina widocznie bezwzględnie zatrzymano w areszcie, pomimo rodzinnych kłopotów.
Profesor Snape nie miał zresztą czasu się nad tym zastanawiać, bo musiał zaopiekować się profesorem McBride'em, przybyłym prosto ze Szkocji porannym transportem sieci Fiuu. Władze Świętego Munga (w osobie Tobiasza Moore'a i dyrektora) automatycznie założyły, że są bliskimi znajomymi i chętnie scedowały na Severusa obowiązek uprzejmego powitania gościa. W rzeczywistości dwaj naukowcy głównie ze sobą korespondowali, a na żywo spotkali się zaledwie dwa lub trzy razy, podczas gościnnych tortur edukacyjnych, których pokazy mistrz eliksirów urządzał na wybranych magicznych uniwersytetach.
Profesor Archibald C. McBride kierował w Edynburgu katedrą... mistycznego folkloru oraz zwyczajów, sposobów życia, mowy, podań i obrzędów ludu magicznego. Mógł się również pochwalić dyplomem w zakresie zaklęć i transmutacji, więc w oczach Snape'a jakoś bronił się jako poważny naukowiec.
Mistrz eliksirów odebrał swojego kolegę ze szpitalnego kominka, po czym pomógł mu otrzepać szatę z pyłu.
– Niechże pan pozwoli wyrazić moją dozgonną wdzięczność za tę niezwykłą okoliczność – powiedział nieco wyniosłym tonem bez śladu akcentu. – To dla mnie zaiste prawdziwe święto. Nigdy dotąd nie spotkałem współczulnej czarownicy pochodzącej z tak długiej, prostej i nieprzerwanej linii. Jakże się panu odwdzięczę, drogi kolego?
Profesor McBride ani trochę nie przypominał stereotypowego Szkota, jednak coś w jego postawie sugerowało, że nie był to efekt naturalny, lecz starannie obmyślony i wytrenowany. Brązowe włosy dzielił idealnie równy przedziałek, na nosie tkwiły okulary w oprawie z cienkiego drucika. Czarodziej miał na sobie idealnie skrojoną tweedową marynarkę, pod nią gładką kamizelkę, a w kieszonce kamizelki złoty zegarek na łańcuszku. Przez ramię przewiesił bury prochowiec, a w dłoni ściskał archaiczną aktówkę. Sprawiał wrażenie, jakby zatrzymał się w czasie gdzieś pod koniec XIX wieku, gdy wszyscy wielcy badacze folkloru dzielnie wychodzili do prostego ludu, aby spisywać niezliczone opowieści o wróżkach i czarach. Sam Archibald również trwał w stałej gotowości. Gdyby zaszła taka konieczność, mógłby natychmiast zaatakować najbliższą czarodziejską wioskę i uprowadzić stamtąd pierwszą bajarkę, jaka wpadłaby mu w ręce (i sprawiała odpowiednio mistyczne wrażenie). Szkoda, że rzeczone „wiedzące wiedźmy" wyczerpały się już blisko pięćdziesiąt lat temu.
– Och, szpital sprawia doprawdy imponujące wrażenie. A te nowoczesne laboratoria! Absolutnie światowy poziom – zachwycał się McBride, gdy Snape zabrał go na krótką wycieczkę krajoznawczą przed zwołanym na dziesiątą rano konsylium lekarskim. – Praca z panem, profesorze, to dla mnie zawsze wielka przyjemność, która, jak mam nadzieję, zakończy się w końcu wspólnym artykułem. Aczkolwiek nie naciskam, absolutnie nie naciskam.
Zdążyli jeszcze wypić kawę (profesor McBride podzielał mroczną fascynację profesora Snape'a mugolskimi automatami do napojów), zanim wybiła godzina zero. Severus szczerze nie znosił wszelkich spotkań na szczycie, a te z magomedykami przejętymi szczególnie intrygującym przypadkiem były najgorsze. Domyślał się, że konsylium zwołane na cześć Yen będzie go prześladować w koszmarach sennych do końca życia.
A było nawet gorzej, gdy przyszło do przedstawienia nowego specjalisty od współczulnych czarownic...
– To czym pan się w zasadzie zajmuje, profesorze McBride – zapytał absolutnie bez złych intencji ordynator Moore.
– Folklorem czarodziejskim – odpowiedział absolutnie bez złych intencji Archibald.
Zapadła bardzo długa cisza, gdy najszacowniejsze z szacownych grono magomedyków lecznicy Świętego Munga wpatrywało się w niego w napięciu.
„Brawo", pomyślał z całym mnóstwem złych intencji mistrz eliksirów. „Teraz wszyscy mają mnie za skończonego idiotę".
– Folklorem? – zapytał słabo Moore.
– Tak, właśnie. Początkowo specjalizowałem się w trollach, jednak gdy natrafiłem na pierwsze opowieści o współczulnych czarownicach, od razu poczułem, że to coś dla mnie. Mogę nieskromnie powiedzieć o sobie, że jestem jedynym specjalistą w kraju, jeżeli nie na świecie. Przeczytałem wszystkie podania oraz dostępne opracowania na ten temat. Moje osobiste dzieła można już liczyć w tomach.
– Dzieła?
– Naukowe publikacje, artykuły i setki recenzowanych materiałów.
Zbiorowe zakłopotanie rosło, aż zapanowało nad całą salą, w której odbywało się konsylium. Snape stał nieporuszony pod ostrzałem palących spojrzeń.
„Teraz myślą, że oszalałem".
Doktor Moore odchrząknął z zakłopotaniem.
– Niezmiernie nam przykro, że kłopotaliśmy pana tak długą drogą na próżno, profesorze McBide, jednak... Cóż, nie ukrywam, że spodziewaliśmy się raczej praktyka z zakresu magicznej medycyny, a nie uczonego gabinetowego od... bajek. Proszę zatem przyjąć nasze serdeczne przeprosiny. Oczywiście zwrócimy koszty podróży.
– Och, naturalnie rozumiem. Widać zaszło pewne nieporozumienie.
– Niestety, obawiam się, że tak się stało.
Szanowne grono chyba oczekiwało, że kłopotliwy profesor łaskawie wyprowadzi swoje niepoważne oblicze za drzwi i niezwłocznie zniknie, lecz Archibald nawet się nie poruszył.
– Może zatem pozwolą panowie, że już na wstępie wyjaśnię, iż jestem również prawdopodobnie jedyną osobą na świecie, która miała niepowtarzalną okazję obejrzeć współczulną czarownicę od środka.
Wśród demonstracyjnie milczących i wcześniej prawdopodobnie urażonych obecnością szaleńca od bajek czarodziejów zapanował prawdziwy szał. Zaczęli mówić jednocześnie, jeden przez drugiego, dopóki ordynator nie wyciszył wszystkich zaklęciem.
– Czy zechce pan to wyjaśnić, profesorze? – poprosił.
Archibald sprawiał absolutnie niewinne wrażenie, gdy z pozorną obojętnością oglądał swoje idealnie wypielęgnowane paznokcie.
– Och, być może umknęła szanownemu gronu drobna informacja, iż zaczynałem swoją karierę jako patolog. W mojej rodzinie współczulność była cechą recesywną, wyłącznie krewne ze strony matki dziedziczyły ją w dość ograniczonym stopniu. Mimo to po śmierci jednej z ciotek nie zdołałem powstrzymać profesjonalnej ciekawości... Pozwoliłem sobie, naturalnie za zgodą rodziny, przeprowadzić sekcję zwłok oraz dość szczegółowe badania. – Uniósł aktówkę, prezentując ją niczym trofeum. – Mam je przy sobie, jeżeli szanowni koledzy nadal są zainteresowani.
Wymuszona zaklęciem cisza na moment stała się jeszcze bardziej dojmująca i pełna ukrytych znaczeń, aby za moment wybuchnąć kakofonią pytań, którymi zgromadzeni magomedycy po raz kolejny zasypali profesora Archibalda C. McBride'a.
„Najpierw mieli mnie za idiotę, ponieważ go tu przyprowadziłem", analizował w tym czasie spokojnie Snape. „Teraz obaj awansowaliśmy na psychopatów. Dzień jak co dzień".
Szkocki profesor został dosłownie wchłonięty przez zachwycone towarzystwo, a mistrz eliksirów mógł spokojnie wycofać się na bezpieczną odległość i zająć własnymi sprawami. Archibald nie pojawił się już tego dnia w jego gabinecie, mimo że umówili się na obiad. Przekazał jedynie przez panią Paddington krótką notatkę, w której przepraszał za nagłe zniknięcie. Tłumaczył, że musiał pilnie udać się do domu, aby przejrzeć resztę dokumentów, ale chętnie będzie mu towarzyszył następnego dnia.
Snape liczył, że to wystarczy. Nie miał ochoty ściągać jeszcze poznanego w Berlinie Svena Björnströma, naukowca ze Szwecji, który był jeszcze większym świrem niż Archibald C. McBride.
***
Kolejny atak na Yen Severus zdecydował się przypuścić (wciąż udając, że nic takiego nie robi) dopiero grubo po północy. Pozbył się pani Paddington, która miała poranną zmianę (nadal nieco przedłużoną, ale nie tak drastycznie), a dodatkowo zainteresował godzinami obchodów, aby za wszelką cenę uniknąć kolejnego spotkania z doktorem Moore'em czy kimkolwiek innym.
Korytarz na szóstym piętrze był cichy, ciemny i pusty (tym razem naprawdę). Mimo to Snape skradał się nim ukradkiem, jakby zamierzał coś stamtąd wykraść (choć trudno byłoby sobie wyobrazić, czego mógł potrzebować akurat z takiego oddziału). Minął salę 601, 602, 603... Na wysokości 611 po raz kolejny poczuł nieodpartą pokusę, aby uciec jak najdalej, najlepiej na inny kontynent, lecz wreszcie się przełamał i wszedł do środka.
Yenlla spała twardo, sztywno i bez snów. Profesor Snape bez trudu rozpoznał efekt uspokajających i nasennych eliksirów. Dotarły do niego słuchy, że wcześniej tego dnia pani Lupin nie była tak spokojna – krzyczała na magomedyków i chciała się wypisać na własne życzenie. Dopiero seria zastrzyków (kolejny kreatywny pomysł w ramach romansu z mugolską medycyną) jakoś ją spacyfikowała. Piękna szelma została porządnie nafaszerowana wszystkim, co znalazło się pod ręką. W pokoju unosił się charakterystyczny zapach po silnych zaklęciach leczniczych, który przywodził na myśl powietrze po letniej burzy.
Podobno jej stan się poprawił, ale nijak nie było tego widać. Twarz Yen ledwo odróżniała się kolorem od pościeli, a w przyćmionym świetle wpadającym przez okno z Pokątnej wyglądała wręcz jak trup na katafalku. Ciężarny trup, bo niewielkie wybrzuszenie pod kołdrą nie pozostawiało (nareszcie) żadnych wątpliwości.
Severus stanął w cieniu przy drzwiach, mimo że i tak nie mogła go zobaczyć. Oparł się o ścianę i wsunął dłonie w kieszenie roboczej szaty. Wiedział, że jest źle, wszyscy o tym mówili, lecz dopiero, gdy ją zobaczył, zrozumiał, jak bardzo. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że Yenlla nie przeżyje obłąkanego eksperymentu o kryptonimie „inkubator". A jeżeli umrze, będzie to w całości jego wina. I to nie pierwszy raz.
Podczas pierwszej wojny to on bezpośrednio naraził ją na niebezpieczeństwo, ciągając za sobą do Voldemorta jeszcze w czasie szkoły. W trakcie drugiej wojny z jego powodu omal nie wyleciała w powietrze, a teraz jeszcze to.
Pierdolony eliksir wieloskokowy.
Pierdolony węzeł małżeński.
Pierdolone wszystko!
Bo nieważne, jak długo o tym myślał, nie był w stanie wyobrazić sobie świata, w którym nie ma Yenlli Honeydell.
***
Mistrz eliksirów przespał w domu całe trzy godziny, po czym ponownie pojawił się w szpitalu. Do tej pory Święty Mungo już drżał w posadach. Plotki roznosiły się szybko i nawet jeżeli nie padło w nich zakazane słowo na „w", większość personelu już wiedziała, że pani Lupin de domo Honeydell primo voto Snape (ten Snape!) cierpi na tajemniczą chorobę, której leczenie wymaga obecności jeszcze bardziej tajemniczych konsultantów zjeżdżających do niej z całego cywilizowanego świata (gruba przesada!).
Tym razem na profesora McBride'a czekał sam ordynator, który następnie porwał go na kolejną naradę. Snape wylądował poza nawiasem i było mu z tym dobrze, ponieważ wszelkie nowe informacje i tak dostarczała mu regularnie pani Paddington, oczy i uszy szpitala. Po południu Yen zabrano do największej sali zabiegowej, gdzie oglądali ją wszyscy. Dosłownie: wszyscy. Nie tylko pracownicy oddziału ginekologicznego, ale również inni magomedycy, część personelu laboratoryjnego oraz studenci. Każdy chętny, który mógł się dzięki temu czegoś nauczyć.
To tyle jeżeli chodziło o dyskrecję. Tobiasz Moore miał wprawdzie wprowadzić w temat jedynie tych uzdrowicieli, którzy potrafiliby jej pomóc, ale ponieważ przypadek okazał się absolutnie niespotykany, trudno było takie osoby jednoznacznie wskazać. Dlatego stało się dokładnie to, czego Yen zawsze się bała i dlaczego panicznie unikała lekarzy – została sensacją co najmniej na miarę hydry albo dwugłowej owcy. Owszem, działo się to dla jej dobra, ale chyba nikt nie chciałby być teraz w jej skórze.
Po komisyjnych oględzinach wezwano Snape'a, na którego już czekały nowe zlecenia. Część z tych eliksirów już znał i często dla niej przygotowywał, ale pojawiło się również kilka nowatorskich pomysłów. Wszystko naturalnie trzeba było dostosować do jej aktualnego stanu, co stanowiło dodatkowy problem. Mistrz eliksirów był jednak gotowy wypróbować je wszystkie, dlatego niezwłocznie zabrał się do pracy.
Och, w takich chwilach zabiłby za dostęp do notatek Septimusa Sweetscenta! Przecież on też przez większość życia użerał się ze współczulną wiedźmą, a przy swoim talencie musiał coś odkryć... Cokolwiek! Niestety, nie zostawił po sobie nic na ten temat. Po pierwsze, choroba jego żony i babki Yen była pilnie strzeżonym sekretem, więc nigdy nie opublikował żadnego artykułu, a po drugie, jego osobiste papiery w większości spłonęły wraz z Kruczym Gniazdem. W materiałach, które Snape otrzymał kiedyś od Dumbledore'a, znalazły się jedynie nędzne strzępki notatek Sweetscenta, nic ciekawego. Snape mógł polegać tylko na sobie, profesorze McBridzie oraz ordynatorze. Jakże to było frustrujące!
Na resztę dnia Snape zamknął się w pracowni, gdzie zaglądała od czasu do czasu wyłącznie pani Paddington, aby przynieść mu kawę i posłać Spojrzenie. Jak zwykle wiedziała o wszystkim i bogowie wiedzą, dlaczego robiło to na niej takie wrażenie...
Pozbył się jej tak samo jak wcześniej praktykantów.
– Czy możemy panu jakoś pomóc, profesorze? – zapytał parę godzin wcześniej Frycek.
Snape machnął na niego niecierpliwie.
– Sprawdźcie, czy nie potrzeba więcej eliksirów na poparzenia. Jeżeli tak, zastąpcie mnie i dołączcie do profesora Gilliana. Mam pilne zamówienie.
– Wiemy – chlapnął bezmyślnie Goldman i mistrz eliksirów prawie zabił go wzrokiem.
– Pamiętajcie o Felix Felicis.
– Jest prawie gotowy – uspokoiła go Luna.
– A Światłość Wiekuista?
– W idealnym stanie – zapewnił go szybko Fryderyk.
– Bardzo dobrze. W takim razie wkrótce z przyjemnością wysłucham waszych wyczerpujących sprawozdań z pracy nad tak zaawansowanymi eliksirami. Nic nadzwyczajnego: uwagi, przemyślenia, wnioski dotyczące Felix Felicis. Myślę, że na początek wystarczą trzy rolki pergaminu... – mówił Snape niemal słodkim tonem, ani na moment nie przerywając metodycznego szatkowania nowej partii składników potrzebnych do eksperymentów. – Naturalnie w ramach wprowadzenia, które uzupełnimy swobodnym panelem dyskusyjnym. Urządzimy sobie próbne seminarium mistrzowskie, to już najwyższy czas. Może w poniedziałek? A we wtorek drugie na temat Światłości. W tym przypadku bardziej odpowiednie będą... cztery rolki do pięciu. Czy jesteśmy umówieni?
Było to mistrzowskie zagranie. Snape nie mógł znieść przyjaznego zainteresowania i ewidentnego współczucia ze strony praktykantów (paddingtonizm się szerzył, psia mać!), dlatego wykoncypował najwredniejsze z możliwych zadanie domowe, zwłaszcza biorąc pod uwagę kryzys związany z Krzesiwem i ogólne przemęczenie całej załogi Świętego Munga. Potem z przyjemnością obserwował, jak sympatia i nadzieja gaśnie w oczach praktykantów. I bardzo dobrze! Nie miał życzenia, aby przez najbliższe kilka dni zawracali mu głowę.
Luna i Frycek spuścili uszy po sobie i pokornie podreptali do drzwi. Chłopak zdążył już wyjść, lecz Lovegood niespodziewanie zawróciła. Severus kontynuował szatkowanie i pracowicie udawał, że jej nie widzi.
– Profesorze? – Odważyła się mu przerwać.
– Tak, Lovegood?
– Ona jest Czującą, prawda?
Snape nawet nie zniżył się do odpowiedzi. Rzucił jej tylko to samo, klasyczne zimne spojrzenie mówiące: „Nie mam pojęcia, o co ci chodzi, nie interesuje mnie to, odejdź czym prędzej".
– Pana żona jest Czującą – stwierdziła znacznie pewniej Luna.
– Była żona.
– Moja mama tak je nazywała. Uważała, że kiedyś występowały w naszej rodzinie, co wyjaśniałoby pewną... ekscentryczność – rozgadała się niezrażona Luna, wykorzystując swoją szansę. – Mama była ciekawską czarownicą, w końcu właśnie to ją zabiło. Prowadziła badania na własną rękę, ale ku jej rozczarowaniu okazało się, że nasza linia wygasła dawno temu... O ile w ogóle istniała. Odkryła za to, że dziedziczenie nie zależy tylko od kobiet, ale również od specyficznych cech ich partnerów, dlatego w niektórych rodach dar ulega zatraceniu i w związku z tym...
Umilkła pod ciężkim wzrokiem profesora. Snape odwrócił się, ignorując ją kompletnie, po czym kilka razy starannie zmieszał w kociołku.
– Podejrzewałam to od początku, ale nie byłam pewna – ciągnęła niezmordowana dziewczyna, gdy poczuła przypływ nowych sił. – Potem sam mnie pan pchnął na właściwy tor, profesorze. Ta krew... I badania...
Severus nadal na nią nie patrzył ani w żaden sposób nie reagował. Panna Lovegood dobrze wiedziała, że poruszyła zakazany temat, który już wcześniej wpędził ją w kłopoty. Wytrzymała jeszcze parę minut upartego milczenia ze strony profesora, zanim skapitulowała. Snape był najbardziej upartym facetem, jaki chodził po Mungu. A może nawet i po całym świecie.
Westchnęła i cicho skierowała się do drzwi.
– Badania twojej matki, Lovegood... – Zatrzymał ją nienaturalnie niepewny głos mistrza eliksirów. – Czy cokolwiek się z nich zachowało?
– Dostarczę je panu z samego rana – obiecała rozanielona Luna, po czym wyszła z pracowni, nucąc pod nosem nonsensowną piosenkę i wesoło podrygując.
***
Ciemną nocą profesor Snape wcisnął pod pachę jakieś pilne papiery, chwycił styropianowy kubek z paskudną kawą (na odwagę) i z poważną miną po raz kolejny ruszył na własny obchód szpitala. Przez cały czas starał się wyglądać, jakby naprawdę miał coś do załatwienia na oddziale ginekologiczno-położniczym i – jeżeli wierzyć plotkom – MIAŁ. Starał się jednak ignorować znaczące spojrzenia, nie spotkał zresztą zbyt wielu zaciekawionych jednostek na swojej drodze. Większość ofiar zamachów wypisano już do domów i w Świętym Mungu zapanował błogi spokój.
Yenlla nie wyglądała ani lepiej, ani gorzej niż poprzedniego dnia. Mimo zamieszania jej stan nie uległ wielkiej zmianie. W bladej poświacie wydawała się być już jedną nogą po drugiej stronie, choć jeżeli wierzyć magomedykom, to nie jej losy się właśnie ważyły, tylko tego czegoś, co w niej rosło. Gdyby przestało, byłaby to prawdopodobnie najlepsza możliwa opcja. Pod warunkiem, że nie pociągnęłoby jej za sobą...
Severus odłożył papiery i zimną kawę na parapet niewielkiej izolatki i zbliżył się do łóżka. Spojrzał z góry na panią Lupin, która po ataku histerii ponownie została nafaszerowana solidną porcją eliksirów. Nie bał się, że nagle się obudzi i go zobaczy. Był bezpieczny.
Nienawidził jej za to, że wpakowała go w ten idiotyczny baby boom, a potem nie tylko zignorowała jego opinię, ale wbrew instynktowi przetrwania zdecydowała się urodzić dziecko niczyje, choćby miało ją to zabić. A na domiar wszystkiego nadal uparcie próbowała ułożyć sobie życie z włochatym, wyjącym do księżyca kretynem. Mimo to Snape jakoś nie potrafił trzymać się od niej z daleka. Miała go w garści od dawna i nie był to żaden sekret.
Yenlla westchnęła przez sen, przyprawiając go na moment o szybsze bicie serca. Czuł się jak kompletny idiota, obserwując ją nocą i po kryjomu, lecz w ciągu dnia nie miał szans jej odwiedzić. Musiał się zakradać jak bohater kiczowatych powieści dla kucharek.
Szelma byłaby zachwycona.
Nawet jakby wyglądała na usatysfakcjonowaną, gdy tak leżała w bladym blasku księżyca z jedną dłonią ułożoną na brzuchu, a drugą płasko wzdłuż ciała. W końcu postawiła na swoim i zrobiła na złość absolutnie wszystkim: zdrowemu rozsądkowi, magicznej medycynie i Severusowi Snape'owi osobiście. No i znowu znalazła się w centrum uwagi. Nikt nie potrafił zrobić wokół siebie szumu z większą skutecznością.
Mistrz eliksirów niespodziewanie zapragnął jej dotknąć. Być może była to ostatnia szansa, kto wie? A dłoń Yen znajdowała się przecież tak blisko, dosłownie na wyciągnięcie ręki, wystarczyło tylko sięgnąć... Na szczęście w ostatniej chwili się zawahał i dlatego Kitty Johnson przyłapała go tylko na stalkingu, a nie czymś znacznie, znacznie gorszym.
– Może wreszcie przyznasz, że popełniłeś błąd? – zagadnęła pozornie lekko, cicho zamykając za sobą drzwi.
Severus starał się sprawiać tak profesjonalne wrażenie, jak to tylko możliwe w podobnie niekorzystnych okolicznościach. Kitty skrzyżowała ramiona na piersi, obserwując go uważnie.
– Już wcześniej zauważyłam, że kręcisz się w pobliżu, jednak nie sądziłam, iż ośmielisz się ją odwiedzić. Nie masz powodu, żeby tu być.
– Pracuję tutaj.
– Och, akurat tutaj? Na tym konkretnym oddziale? Jakże mi przykro, że przegapiłam moment, w którym postanowiłeś skończyć położnictwo – rzuciła kpiąco. Była dla niego wyjątkowo niemiła, zachowywała się wręcz agresywnie. Severus rzadko widział ją w takiej postaci. Kitty była raczej miła i przyjazna, nawet wobec niego.
– Jestem mistrzem eliksirów – bronił się słabo.
– Nie jedynym na świecie... Ani w Świętym Mungu. Z pewnością poradzi sobie bez ciebie.
– Skoro tak uważasz.
– Nie masz powodu, aby ją dręczyć. No chyba że...
Rzuciła szybkie spojrzenie na Yen, a potem znowu na niego. Zastanowiła się nad tym, jak dziwnie ostatnimi czasy zachowywała się jej przyjaciółka i jak Snape nagminnie pojawiał się dokładnie tam, gdzie nie powinien. Tak jak w tej chwili, gdy wisiał nad jej łóżkiem z niemalże zakłopotaną miną.
Kitty ucieszyła się, że ściana znajdowała się tuż za jej plecami, bo nogi momentalnie odmówiły jej posłuszeństwa. Ta myśl uderzyła ją tak nagle, że natychmiast, niemal bez udziału świadomości wypłynęła na jej usta.
– To ty – stwierdziła z absolutną pewnością. – Ty jesteś ojcem!
Snape stał przed nią nieporuszony. Z jednej strony zaimponowała mu bystrością, z drugiej nieco rozczarowała – jako Krukonka powinna domyślić się wcześniej.
– Cokolwiek aktualnie zażywasz, Silverwand, musisz przestać. Najwyraźniej powoduje halucynacje.
– O nie, nie, nie! Nie zamydlisz mi oczu, Sever. – Ruszyła do przodu, mierząc w niego oskarżycielsko palcem. – Od samego początku was podejrzewałam, odkąd tylko postawiłeś ponownie stopę na brytyjskiej ziemi. Yen dobrze o tym wiedziała. Kiedy tylko cię zobaczyłam, byłam pewna, że to się skończy rozwodem, ale... Ale TO?! – zawołała oburzona, po czym sama się uciszyła. – Nigdy, nawet w najśmielszych snach nie podejrzewałam, że go zdradzi, że w ogóle mogłaby zrobić coś tak potwornego! Yenlla, którą znałam, była lojalna. Potrafiła dotrzymać słowa.
Severus nie zdołał nad sobą zapanować i prychnął wyniośle.
– Zatem nie znałaś jej zbyt dobrze.
– Prosiłam ją, żeby zakończyła jedną rzecz, zanim wpakuje się w coś nowego. Prosiłam, żeby nie robiła nic pochopnie. A tymczasem wy... Przez cały ten czas!
Spróbował wyminąć ją bez słowa i wyjść, ale zagrodziła mu drogę.
– Co teraz? – zapytała.
– Muszę wracać do pracy.
– Co będzie z Yen i dzieckiem?
– Nic mnie to nie obchodzi.
– A powinno! Tak po prostu je zostawisz?
Starał się kontrolować i w żadnym wypadku nie pozwolić sprowokować, jednak w tym momencie nagle puściły mu nerwy.
– Sam diabeł nie wie, czyje to dziecko, więc dlaczego ja miałbym się tym przejmować?
Zszokowana Kitty zamarła z otwartymi ustami, gdy zrozumiała, co chciał jej powiedzieć. Zanim się otrząsnęła, Snape prześlizgnął się obok niej niczym wąż i wypadł z sali. Wyszła za nim i zobaczyła, jak umyka korytarzem – jak najszybciej i jak najdalej. Zdążył opuścić feralny oddział, nim go dogoniła.
– Sever, czekaj!
Chwyciła go za ramię i zatrzymała. Odwrócił się i zobaczył, że koniec ze złośliwymi docinkami i agresją. Z twarzy Kitty bił dojmujący smutek.
– Musisz to naprawić – poprosiła, balansując na granicy łez. – Severusie, na mądrą Rowenę, musisz to jakoś odkręcić.
– Pani Lupin dokonała wyboru.
– Przestań, do ciężkiej cholery!
– Poszła z tym do niego – wysyczał z wściekłością, choć nie zamierzał wtajemniczać jej w swoje prywatne sprawy. – Nic mi nie powiedziała.
Nie znalazł u Kitty zrozumienia.
– Dziwisz się jej? Bała się ciebie. Dobrze cię zna, wiedziała, jak zareagujesz. Powiedz szczerze, ani trochę się nie myliła, prawda? Gdyby najpierw przyszła z tym do ciebie, wyśmiałbyś ją i wywalił za drzwi.
– To już nie ma znaczenia.
– Oczywiście, że ma!
Wyrwał się jej, wyminął szerokim łukiem i ruszył przed siebie. Miał dość rozhisteryzowanych kobiet, które mówiły mu, co powinien zrobić. Kitty jednak uparcie kroczyła za nim.
– Ona nie jest szczęśliwa.
– Nie mój problem.
– To wszystko źle się skończy. Wiesz, do jakiego stanu Yenlla potrafi się sama doprowadzić. Znowu to zrobi, jestem pewna. Musisz to naprawić, Sever. Proszę – dodała łamiącym się głosem.
Zatrzymał się gwałtownie. Stanęli naprzeciwko siebie w ciemnym korytarzu. Kitty była tak blada, że niemal jaśniała w ciemności. Patrzyła na niego w taki sposób, że nawet kamień by się wzruszył. Snape naturalnie unikał jej wzroku, lecz widać było, że intensywnie coś rozważa.
– Nie – odpowiedział w końcu. – Nic nie muszę.
– Severus...
Przerwał jej ruchem ręki. Nie przyszło mu to łatwo, ale jednak powiedział głośno to, o czym od dawna myślał.
– Nie mam jej nic do zaoferowania. Czasami wydaje mi się, że może... Jednak nie potrafię zagwarantować, że to zniosę, że nie zechcę znowu wyjechać, gdy zacznę mieć dość. Nie jestem odpowiednią osobą, nigdy nie byłem. Lupin to o wiele lepsza inwestycja. Yen wybrała właściwie.
Kitty skinęła głową i nie ośmieliła się go dłużej zatrzymywać. Mijało się to z celem. Długo obserwowała, jak odchodzi korytarzem, nie mogąc zebrać myśli. Cokolwiek Yen zrobiła, na pewno na to nie zasłużyła... Z drugiej strony, nie istniało żadne rozsądne wyjście z tej sytuacji. Nie z Yenllą, nie z Severusem. Byli tacy uparci w swojej niezależności, tacy nieznośni! Każda dobra rada, każda sugestia, każda majacząca na horyzoncie wizja wzięcia za cokolwiek odpowiedzialności czy liczenia się z naturalnymi konsekwencjami urastała do greckiej tragedii. Jak można było cokolwiek zdziałać z ludźmi o tak niereformowalnych charakterach?
***
Mistrz eliksirów obudził się w swoim własnym gabinecie – zwinięty na fotelu, zesztywniały i bardzo nie w humorze. Poprzednia noc okazała się tragikomiczną katastrofą. Żałował, że nie zadusił Kitty, gdy miał po temu okazję, bo tak oto liczba osób wplątanych w aferę z yenllowym bękartem zwiększyła o jedną, do tego wyjątkowo wścibską i upierdliwą.
Półprzytomny Snape jęknął głucho i przy okazji uświadomił sobie, że nie obudził się przypadkiem. Pani Paddington dobijała się do zamkniętych drzwi gabinetu. Machnął różdżką i odblokował zamek. Pielęgniarka niepewnie zajrzała do środka, wyraźnie nie będąc pewną, co tam zastanie.
– Potrzebują pana w laboratorium, profesorze – poinformowała spokojnie, choć na pierwszy rzut oka było widać, że wprost wibruje z podniecenia. – Mówią, że niebezpieczeństwo minęło. Ciążę udało się utrzymać.
Wymęczony ciężką nocą Snape oparł łokcie na biurku i schował twarz w dłoniach.
– Znakomicie. Może dla odmiany powiadomi pani o tym kogoś, kogo to choćby w najmniejszym stopniu obchodzi. Na przykład jej męża.
Wyczuł rozprzestrzeniające się w pokoju zakłopotanie, jeszcze zanim spojrzał na starszą czarownicę.
– On już wie. Pojawił się z samego rana. Podobno dyrektor Dumbledore osobiście wstawił się za nim u ministra i wtedy wreszcie zwolniono go z aresztu. Będzie odpowiadać z wolnej stopy.
– Ach, szczęśliwe zakończenie. Powinna pani być zadowolona, pani Paddington – warknął Snape z tak gryzącą ironią, że wreszcie zdołał ją zniechęcić.
– Przyniosę kawę – odpowiedziała wyjątkowo oschle jak na siebie. – Chyba się panu przyda, profesorze.
Od tego momentu sala, na której leżała Yen, stała się dla Severusa niedostępna i nawet nie próbował się tam zbliżyć. Nie zamierzał wchodzić w drogę Lupinowi ani psuć rodzinnej sielanki. Do tego musiał się kryć przed Kitty, która najwyraźniej nie przyjęła jego logicznych argumentów i nie planowała zostawić go w spokoju. Mistrz eliksirów zrobił więc to, co zawsze wychodziło mu najlepiej – zatonął w pracy. Na prośbę dyrektora szpitala powołał specjalną jednostkę do zadań specjalnych, w skład której oprócz niego weszło dwóch innych, starannie wybranych mistrzów eliksirów oraz uszczęśliwieni praktykanci na dokładkę. Przez kolejne dni grupa pozostawała do dyspozycji ordynatora Moore'a oraz nadmiernie podekscytowanego Archibalda C. McBride'a, który z pasją wtrącał się absolutnie we wszystko. Nie ulegało wątpliwości, że właśnie dokonują czegoś, na co nikt inny się dotąd nie poważył, i dopingowani wizją ewentualnych laurów naukowych praktycznie nie wychodzili z laboratorium. Gdy tydzień później Yenlla opuszczała szpital, gorączkowe prace nadal trwały, a Severus przestał w ogóle pokazywać się na korytarzach Świętego Munga. Jedyny kontakt ze światem nawiązywał za pośrednictwem nieco obrażonej pani Paddington.
***
Yenlla Lupin wróciła do domu drastycznie odmieniona. Po raz pierwszy dotarło do niej, że chociaż ciąża w ogólnym założeniu jest stanem naturalnym, to bynajmniej nie bezpiecznym. Nasłuchała się wiele o tym, że jest za chuda, za słaba i zbyt nieodpowiedzialna, aby urodzić zdrowe dziecko. Dostała bezwzględny zakaz pracy, jak również podejmowania jakiejkolwiek wyczerpującej aktywności. Zgodnie z zaleceniami magomedyków miała odpoczywać (czyli głównie leżeć), unikać wysiłków, zdrowo się odżywiać i od czasu do czasu spacerować na świeżym powietrzu (najlepiej po przydomowym ogródku). Zakazano jej praktycznie wszystkiego, a w zamian wciśnięto cały kufer lekarstw, które miały utrzymać ją we względnej formie do czasu rozwiązania. Oczywiście o ile nie nastąpi kolejny kryzys. Z poważnych przemów lekarzy łatwo było wywnioskować, że ona i jej córka nadal są zagrożone i ten stan prawdopodobnie nie zmieni się aż do samego końca... Który najprawdopodobniej nastąpi znacznie wcześniej, niż pierwotnie przewidywano. Zagrożoną ciążę Yen należało utrzymać tylko do momentu, aż dziecko będzie można z niej bezpiecznie wydostać, i ani dnia dłużej. W jej obecnej kondycji poród naturalny był absolutnie wykluczony.
Piękna Yen nie była jedyną osobą uwięzioną w domku marzeń. Remus Lupin został wypuszczony z więzienia w ministerstwie, ale to wcale nie znaczyło, że jego sytuacja się polepszyła. Do czasu wyjaśnienia sprawy nałożono na niego areszt domowy. Stale nosił na sobie silne zaklęcie naprowadzające, które monitorowało jego ruchy. Mógł poruszać się wyłącznie po własnym domu, ulicy Pokątnej, ministerstwie i szpitalu Świętego Munga, który dodano wyłącznie przez wzgląd na Yen. Remus nie mógł się również swobodnie teleportować, dostał na swój użytek kilka kontrolowanych ministerialnych świstoklików do zastosowania wyłącznie w stanie wyższej konieczności. Brakowało mu zresztą powodów, aby gdziekolwiek wychodzić. Zawieszono go bezterminowo na stanowisku w ministerstwie, a jego fundacja została oficjalnie zdelegalizowana. Miał mnóstwo wolnego czasu, aby zająć się swoją zaniedbaną żoną – czy jej się to podobało, czy nie.
– Przejdziemy przez to razem, kochanie – próbował ją uspokoić, kiedy odwrócona do ściany płakała w sypialni. – Najgorsze minęło, teraz wszystko się ułoży.
Yenlla wiedziała jednak, że nic już nigdy się nie ułoży. Czuła się jak w pułapce, zamknięta na (jak jej się wydawało) całą wieczność w czterech ścianach i unieruchomiona. Wiecznie pod obserwacją męża i przejętych jej losem przyjaciółek, które również zdawały się nie odstępować jej na krok. Nie mogła się od nich uwolnić i wpadała w coraz większy dół...
Zwłaszcza po krótkiej pogawędce z Kitty.
Od powrotu ze szpitala czuła, że przyjaciółka się na nią czai, jednak z litości postanowiła dać jej nieco czasu na wydobrzenie i odzyskanie równowagi. Nie ulegało też wątpliwości, że Kitty nie życzy sobie przy szczerej rozmowie obecności Remusa. Dlatego gdy zmęczonej nadopiekuńczością męża Yenlli wreszcie udało się wyprawić go na moment z domu pod byle jakim pretekstem, Kitty natychmiast wykorzystała okazję.
Siedziały razem w pistacjowym saloniku, bo Yenlla od pewnego czasu odmawiała schodzenia na parter i brania jakiegokolwiek udziału w domowym życiu. Wszyscy sądzili, że robi to ze strachu o siebie i dziecko, ale tak naprawdę powoli zamykała się w sobie, a w miarę jak opanowywało ją rosnące zniechęcenie do wszystkich i wszystkiego, coraz częściej nie miała ochoty nawet wstawać z łóżka. Zgodnie z zaleceniami przemądrzałych magomedyków, którzy teraz głównie składali jej domowe wizyty.
Kitty długo przyglądała się przyjaciółce ze zmarszczonymi brwiami, zanim w końcu zaatakowała.
– Kiedy zamierzasz zakończyć tę farsę?
Owinięta kocem i wpatrzona w jeden punkt na ścianie Yen ledwo zwróciła na nią uwagę. Nie odpowiedziała, wzruszyła tylko lekko ramionami.
– Wiem o wszystkim, Yenka. Rozmawiałam z Severusem w szpitalu, nawet się specjalnie nie wypierał.
Sądziła, że przynajmniej to zrobi na niej wrażenie, jednak pani Lupin wydawała się kompletnie zobojętniała. Na wszystko.
– Yenlla, tu już nie chodzi wyłącznie o ciebie – perswadowała Kitty, nieco zszokowana jej stanem. – Jest jeszcze dziecko, twoja córka, która ma prawo wiedzieć, kto jest jej ojcem.
– Życzę powodzenia – odezwała się w końcu Yen z pogardliwym prychnięciem. – Może będzie miała więcej szczęścia niż ja.
– Nie rozumiem, co chcesz przez to powiedzieć – dociekała namolnie Kitty, a jej przyjaciółka w odpowiedzi przewróciła oczami. Pani Johnson poczuła, że robi jej się zimno. – To znaczy, że... Naprawdę nie wiesz?! – krzyknęła zszokowana. – Yenlla, na litość boską, obudź się! Musisz coś z tym zrobić, do cholery! Ile zamierzasz jeszcze czekać?
– Wcale. Podjęłam decyzję. Tylko jeden z nich nadaje się na ojca i chce nim być. Problem rozwiązany.
Kitty nie wierzyła w to, co słyszała. Miała ochotę nią potrząsnąć.
– Jeżeli to jedyny powód...
– Jedyny rozsądny!
– Obawiam się, że to może nie być dłużej prawdą. Severus...
Yen chciała się gorzko zaśmiać, ale zabrakło jej sił nawet na to. Prychnęła pod nosem.
– Przestań mnie dręczyć.
– Nie, Yen. Mam tego dość. Nie widziałaś go wtedy w Świętym Mungu. Wyglądał jak bezdomny kot pośród mroźnej zimowej nocy. Myślę, że...
– I co z tego?
– Musisz z nim przynajmniej porozmawiać. Szczerze.
– Nie.
– Yenlla!
Kitty obserwowała, jak jej przyjaciółka gwałtownie blednie i przykłada dłonie do brzucha. Oddychała ciężko, a jej oczy zwilgotniały.
– Dobrze się czujesz? – zaniepokoiła się.
– Nic nie rozumiesz?! – wybuchła nagle Yen. – Myślałam, że chociaż ty mnie zrozumiesz! Snape może wyglądać jak porzucony kotek, ale to nic nie zmienia. Nie chodzi mu o mnie ani... Ani o nic innego. Przeżywa wyłącznie to, że nie ma nade mną kontroli, nie potrafi tego znieść. Gdyby cokolwiek się zmieniło, zdeptałby mnie bez zmrużenia oka. Nigdy nie zaakceptuje dziecka, nigdy! A ja... Ja sama nie wiem, co bym zrobiła, gdybym mogła cofnąć się w czasie i... Gdybym mogła cofnąć czas, nie zdecydowałabym się na to.
– Yenka. – Kitty przesiadła się bliżej niej i uważnie wpatrzyła w jej oczy. – Nie mów tak.
– Chciałaś szczerości, więc proszę bardzo.
– Nie dla siebie, szczerość należy się komuś innemu.
– Nic by to nie zmieniło. Nie mogę zostawić Remusa.
– Oczywiście, że możesz! Tak czasem bywa, trudno.
– Nie mogę go zostawić, bo zniszczyłam mu życie.
– Och, bez przesady! – zirytowała się Kitty, ponieważ ta rozmowa zmierzała absolutnie donikąd. – To nie byłby pierwszy raz. Nie będzie to może zbyt łagodne i pokojowe rozstanie... No dobrze, obawiam się, że zafundujesz Remusowi porządną traumę na kilka kolejnych miesięcy, ale to nic nowego. Większość twoich związków kończyła się w podobny sposób, jeżeli nie gorzej. Jakoś się pozbiera.
Blada Yen kręciła głową i trzęsła się tak bardzo, jakby miała się rozpaść na kawałki.
– Nie po czymś takim. Zrobiłam coś strasznego, Kitty. Rem nigdy mi tego nie wybaczy.
– Co? Co takiego, Yenka? – rzuciła w napięciu.
Złapała ją za dłonie i mocno ścisnęła.
– To było niedługo po tym, jak spotkaliśmy się na wakacjach. Odwiedziłam Remusa w domu, mieliśmy opracować strategię dla fundacji. Starlight rozkręcał już całą maszynerię, musieliśmy mieć plan. Rem wyszedł akurat do kuchni, zostałam sama w pokoju. I wtedy nadleciała sowa... Od razu wiedziałam, że to od niej. Nawet gdybym nie umiała tego wyczuć, to było po prostu zbyt oczywiste. Nie wiem, co mnie opętało. Odebrałam list i schowałam go do torebki.
Kitty to otwierała, to zamykała usta.
– Nie zrobiłaś tego!
– Oczywiście, że zrobiłam. Ja... Nie wiem, po co ani dlaczego. Przecież nie zależało mi na Remusie. Wtedy jeszcze nic nas nie łączyło, nie wiedziałam, jak to się skończy ani czy w ogóle chciałabym, żeby się zaczęło. Jednak... Jednak chciałam mieć swoją szansę. Rozumiesz?
– Nie – odpowiedziała oburzona Kitty. – Nigdy tego nie zrozumiem. Co było w tym liście?
Yen z bladej zrobiła się purpurowa.
– Przeczytałam go dopiero w domu. Nimfadora pisała... To był taki niezdarny, głupi list. Minęło już tyle czasu, a ona dopiero się zreflektowała!
– Co napisała? – naciskała Kitty.
– Przepraszała. Pisała, że popełniła błąd i wyrażała nadzieję, iż wszystko jeszcze da się naprawić. Była gotowa zrezygnować z wyjazdu, jeżeli Remus da jej drugą szansę. Pozostawiła decyzję jemu. Nie chciała załatwiać tego listownie. Zamiast o odpowiedź, poprosiła, żeby spotkał się z nią danego dnia w wyznaczonym miejscu. Jeżeli się nie zjawi, odpowiedź będzie jednoznaczna.
Pani Johnson patrzyła na przyjaciółkę, jakby widziała ją pierwszy raz w życiu. Przypomniała sobie złośliwy komentarz Severusa, że nie zna jej zbyt dobrze. Zapewne miał rację. W ciągu zaledwie kilku dni Kitty poznała zupełnie inne oblicze Yenlli Honeydell. Wiedziała wprawdzie, że jest niedojrzała i nieodpowiedzialna, ale... Ogrom kłamstwa i zdrady zwyczajnie ją powalił.
– Jak mogłaś, Yenka? Jak mogłaś mu to zrobić?
– Byłam w strasznym stanie – tłumaczyła łamiącym się głosem. – Moje życie właśnie się rozsypało. Czułam się zraniona, samotna, porzucona jak zepsuta różdżka i wtedy... A on... Och, Remus spadł mi jak z nieba. Zresztą, Tonks też go skrzywdziła. Udowodniła, że na niego nie zasługiwała. Dlaczego miałam pozwolić, żeby znowu zawracała mu głowę?
– Mimo wszystko nie powinnaś się wtrącać. To było ich życie, a nie twoje.
– Być może i naprawdę szczerze tego żałuję. Ale już za późno. Przeczytałam list, a potem go spaliłam.
– Och, Yenlla!
Pani Lupin zwinęła się na wersalce i kompletnie zapadła w sobie.
– Dlatego nigdy nie mogę od niego odejść. Nie mam prawa znowu mieszać mu w życiu. A nawet gdyby, to o czym my w ogóle mówimy? Wyszłam za niego, niedługo urodzę dziecko... I już. Całe życie odpowiednio zorganizowane. Idealne. Nie ma odwrotu
Kitty miała ochotę na nią krzyczeć, dopóki nie zrozumie, jak okropną jest osobą i jak straszną idiotką. Wtedy jednak dotarło do niej, że Yen znakomicie zdaje sobie z tego sprawę i prawdopodobnie to jest jej największą karą. Zamiast znowu ją pouczać, objęła ją delikatnie.
Gdy wrócił Remus, płakały już obie, lecz nijak nie potrafiły mu wytłumaczyć z jakiego powodu. Uznał, że to jedna z tych spraw, których nigdy nie zrozumie, i zostawił je samym sobie.
***
Sprawa Remusa Lupina utknęła w martwym punkcie. Śledztwo ciągnęło się w nieskończoność, stale pod naciskami z bardzo różnych stron. Ministerstwo nie potrafiło zdecydować, co z nim zrobić... Ani tym bardziej, która z dróg postępowania będzie najlepiej przyjęta na arenie międzynarodowej. Dyplomatyczna kołomyja z Rosją trwała w najlepsze, a Remus pozostawał uziemiony w domu wraz z chorą żoną, która znosiła zamknięcie jeszcze gorzej niż on.
Yen nie mogła wychodzić. Praktycznie nigdzie. Nie mogła się denerwować, przemęczać, zbyt długo chodzić... Właściwie nic nie powinna robić. Spędzała całe dnie, leżąc na rozłożonym fotelu w pistacjowym salonie. Owijała się kocem, włączała gramofon i godzinami wpatrywała się w okno lub w ścianę. Nie chciała nikogo widzieć, po rozmowie z Kitty nie życzyła sobie nawet obecności przyjaciółek. Nie miała ochoty z nikim rozmawiać, nie wpuszczała do pokoju Remusa ani skrzatów, zwłaszcza wpatrującej się w nią przenikliwie Błyskotki. Siedziała tam sama i myślała o życiu.
O mężu, którego nie chciała. O dziecku, którego nie planowała i które teraz zabijało ją od środka. Przez moment tak bardzo go pragnęła, a teraz czuła, że dziecko wysysa z niej siły. Myślała o wszystkim, co w ciągu ostatniego miesiąca zdążyła znienawidzić i od czego nie mogła się nigdy uwolnić. A nigdy to bardzo długo...
– Kochanie, jak się dziś czujesz?
Musiała przysnąć. Gdy się ocknęła, Remus klęczał obok niej, trzymał ją za rękę i głaskał po głowie. Yen z trudem otworzyła oczy. Była taka słaba i zmęczona.
– Może wolisz położyć się do lóżka? Chyba nie jest ci tu zbyt wygodnie.
Kiwnęła głową. Mąż ostrożnie wziął ją na ręce i zaniósł do sypialni. Wtuliła głowę w jego ramię i starała się znowu nie rozpłakać. Zupełnie nad sobą nie panowała.
– Przynieść ci cos do jedzenia? – zapytał Remus.
– Nie, dziękuję.
– Musisz jeść, Yenka.
– Nie mam apetytu – powiedziała cicho, błagalnie.
– Ale doktor Moore...
– Proszę, pozwól mi spać.
Lupin siedział obok niej na łóżku. Wyobrażała sobie, jak zerka na nią ze zmartwieniem, a na jego czole pojawia się pionowa zmarszczka. Wiedziała, że się martwi, i na pewno dawała mu ku temu powody. Czuła się fatalnie.
Zadrżała, gdy pocałował ją w czoło.
– Dobrze się czujesz? – powtórzył swoje ulubione pytanie. – Boli cię?
– Nie – jęknęła.
– Może lepiej wezwę lekarza?
– Nie, nic mi nie jest.
– Yenlla, przecież widzę, że coś jest nie tak.
Nie odpowiedziała. Zamknęła oczy i udawała, że śpi, dopóki nie zostawił jej w spokoju. Nic od niego nie chciała. Chciała tylko spać.
***
Severus nie widział Yen od wielu dni. Podobno nie wychodziła z domu. Na ulicy widywał tylko Lupina, który zwykle z uporem maniaka się z nim witał albo przynajmniej kiwał głową. Snape udawał, że go nie widzi, zgrzytał zębami i przyspieszał kroku. Lupin rzadko był sam. Zwykle towarzyszył mu Black, Shacklebolt albo któryś z młodszych aurorów ministerstwa. Znajdował się pod stałą obserwacją, co musiało być dla niego niezwykle wprost irytujące. Mistrz eliksirów podejrzewał, że sam by tego nie zniósł.
Z drugiej strony on również nałożył na siebie coś w rodzaju domowego aresztu. Zaszywał się w Świętym Mungu na całe dnie i niechętnie opuszczał laboratorium. Analizował notatki Moore'a, McBride'a i Lovegood. Te ostatnie nie były zbyt przydatne w przypadku Yen. Matka Luny skupiła się głównie na poszukiwaniu śladów współczulności w swojej rodzinie. Pisała dużo o dziedziczeniu cech i uparcie próbowała rozgryźć, w jaki sposób współczulność zanika w niektórych rodzinach. Uważała, że dobór partnera ze szczególnie potężnego magicznego rodu może blokować tę cechę. Zdaniem Snape'a powinna to obgadać z babką Yen, która zapewne myślała podobnie, gdy opętywała Dumbledore'a. Czas pokazał, że niewiele jej z tego przyszło.
Wejście pani Paddington oderwało go od lektury. Pielęgniarka przyniosła próbki z laboratorium i ostrożnie postawiła przed nim na stole. Potem rzuciła mu Spojrzenie. Znowu.
Odkąd tylko Yen znalazła się w szpitalu parę tygodni temu, ciągle tak na niego patrzyła. Severus odnosił irytujące wrażenie, że ona również jakimś cudem domyśliła się prawdy. Do wszystkich diabłów, czy już nic na tym świecie nie jest święte? Czy nic nie może pozostać sekretem? Czy nie miał zupełnie prawa do prywatności? I świętego spokoju bez wścibskich bab śledzących każdy jego krok?
– Profesor Rogers prosił, aby przekazać, że eliksir, o który pan prosił, będzie gotowy dziś po południu – powiedziała.
– Dziękuję.
Wciąż czuł na sobie jej zatroskany wzrok. Miał ochotę czymś w nią rzucić, ale wtedy dopiero zaczęłyby się plotki.
– Coś jeszcze, pani Paddington?
– Nie, ale...
Odwrócony do niej bokiem mistrz eliksirów przewrócił oczami, przeczuwając, co się zaraz wydarzy.
– Tak, pani Paddington?
– Zastanawiałam się tylko, jak ona się czuje...
– Bardzo mi przykro, pani Paddington, lecz musiałem zostawić szklaną kulę w innej szacie, bo nie mam najbledszego pojęcia, o kim pani mówi.
Oglądał próbki eliksirów pod mikroskopem i udawał, że jest bardzo, ale to bardzo zajęty. Pielęgniarka pokręciła się jeszcze chwilę po jego gabinecie, rzuciła dwa dodatkowe Spojrzenia i wreszcie cicho zniknęła za drzwiami.
Severus odchylił się do tyłu na krześle i zmęczonym ruchem przetarł oczy. Co za niekończący się koszmar! Jakby nie miał już dość problemów z Kitty, która próbowała nachodzić go w domu. Wiedział, w jakim celu przychodzi, dlatego ani razu nie otworzył jej drzwi. A teraz jeszcze pani Paddington, która widziała Yen zaledwie kilka razy w życiu, ale najwyraźniej zdążyła się zauroczyć.
Niech to szlag! Tylko Yen i Yen, jak ciążąca nad nim klątwa. Nie miał spokoju ani w dzień, ani w nocy. Wystarczyło, że na chwilę zamknął oczy i widział bladą jak śmierć Yen w białym szpitalnym pokoju, na białym szpitalnym łóżku. Patrzył na nią, a jasna pościel zaczynała nasiąkać czerwienią. Po chwili Yen tonęła w szkarłatnych potokach krwi, a on mógł na to co najwyżej bezradnie patrzeć.
Niech to szlag! Nie powinna nawet zastanawiać się nad urodzeniem tego dziecka. Nie tylko ze względu na niego, istniały poważniejsze przeciwwskazania. Yen nie była najmłodsza, poród w tym wieku i w jej stanie można było zaliczyć w poczet interesujących sposobów na popełnienie samobójstwa. Cudem dożyła swojego wieku, a teraz wszystkie starania wezmą w łeb. Umrze, wydając na świat pieprzone dziecko niczyje.
Snape impulsywnie poderwał się z miejsca i jednym ruchem zrzucił z biurka wszystko, co się na nim znajdowało: papiery, fiolki, próbki oraz niebotycznie drogi, wykonany na zamówienie podręczny mikroskop. Sprzęty roztrzaskały się na podłodze ku jego wielkiej satysfakcji.
***
Po upływie niecałego miesiąca Yen ponownie wylądowała w szpitalu, w jeszcze gorszym stanie. Udało jej się skutecznie zrujnować ślub Rosmerty, gdy zemdlała tuż na początku ceremonii. Remus odtransportował ją do szpitala, nalegając, aby państwo młodzi się nimi nie przejmowali i kontynuowali.
Jakie więc było jego zdumienie, kiedy zaledwie pół godziny później w poczekalni przyłączyli się do niego Kitty wraz z mężem oraz Syriusz. Wszyscy w strojach galowych i z bardzo ponurymi minami.
Pan Black powiedział: nie.
Stanął przed Ros na oczach gości i oznajmił, że nie może się z nią ożenić.
– To nie miało sensu – wyznał Remusowi, gdy usiadł obok niego na niewygodnej ławie na dobrze już znanym wszystkim oddziale ginekologiczno-położniczym. – To byłoby oszustwo.
– Nie kochałeś jej? – zapytał cicho Lupin.
– Sam nie wiem... Wszystko mi się pomieszało. Coraz częściej wydawało mi się, że jestem z nią tylko dlatego, że sama się napatoczyła. To nieuczciwe. Yen próbowała mnie z nią zeswatać od dwudziestu paru lat. Pamiętasz ten jeden szalony rok w Hogwarcie?
Remus uśmiechnął się do wspomnień i skinął głową.
– Yen miała wtedy różowe włosy. I potwornie namieszała nam wszystkim w głowach.
– To prawda. Dlatego gdy patrzę na was, myślę, że wszystko jest możliwe, a potem przypominam sobie, że ja zwyczajnie się do tego nie nadaje.
Black pospiesznie wyzwolił się z wyjściowej szaty i rzucił ją niedbale na krzesło obok. Kitty podniosła ubranie, wygładziła i odruchowo złożyła w schludny kwadracik.
– Ech, szkoda o tym gadać – ciągnął Syriusz. – Kiepski ze mnie Łapa, bo pod tym względem bardziej przypominam kota niż psa. Nie potrafię się związać. Jestem... Chyba jestem trochę jak Snape – zaśmiał się szczekliwie i niezbyt wesoło z własnego dowcipu. – Nie wszyscy nadają się do domu i ciepłych bamboszy, Rem. A bardzo możliwe, że ja nie nadaję się absolutnie do niczego. Miałem zostać aurorem, spieprzyłem to. Miałem zostać bohaterem, spieprzyłem to nawet bardziej. Miałem ochronić swoich przyjaciół przed strasznym losem i to dopiero widowiskowo spieprzyłem, powierzając ich los najmniej odpowiedniej osobie. Wszystko, czego się tknąłem, spieprzyłem. Jestem człowiekiem porażką.
– To zdecydowanie zbyt surowa ocena – zganił go Remus.
– Zbyt wiele się wydarzyło, czasami nie ma już powrotu. Wszyscy jesteśmy na swój sposób uszkodzonym towarem, Rem. Są rzeczy, z których nie da się otrząsnąć.
– Pragnę wierzyć, że jednak tak.
– Tobie się udało, ale ja nie jestem taki jak ty, kumplu. Powinienem ożenić się z Dorcas dawno temu. I też nie potrafiłem się zdecydować, a potem było za późno. Widać taki mój los.
– Co zamierzasz teraz zrobić?
– Chyba powinienem usunąć się na jakiś czas... Poczekam do twojego procesu, a potem gdzieś wyjadę. Tak będzie lepiej.
Siedzieli w czwórkę na ponurym szpitalnym korytarzu, zastanawiając się, jakim cudem to wszystko rozsypało się w jednej chwili. Yen, Ros, Syriusz. Remus nie oceniał jednak przyjaciela, był na to zbyt rozbity. Poklepał go pocieszająco po ramieniu.
***
Tym razem Yen miała zdecydowanie mniej szczęścia. Gdy ponownie trafiła do Świętego Munga, ordynator Moore, który dotąd się nią opiekował, był akurat na konferencji. Znalazła się w rękach dyżurującego na oddziale magomedyka – zdecydowanie mniej cierpliwego i niewtajemniczonego w jej sprawy. Severus słyszał, jak młody uzdrowiciel krzyczał na cały korytarz, że nie zamierza leczyć szurniętych artystek, które najpierw zachodzą w ciążę, a potem się głodzą, byle ani odrobinę nie przytyć i nie stracić figury.
Później było tylko gorzej. Jakiś inny magomedyk zaczął podejrzewać depresję. Przeanalizował dokumentację Yen i dogrzebał się do informacji, że spędziła prawie rok w zakładzie zamkniętym, na specjalnym oddziale urazów psychicznych ośrodka dla weteranów. Dowiedział się o próbie samobójczej oraz innych... dysfunkcjach. Lupina wezwano na poważną pogadankę, ale on w ogóle nie potrafił z nimi rozmawiać. Bał się lekarzy – i nic dziwnego, skoro był wilkołakiem! Musiał w dzieciństwie zaznać z ich strony strasznych rzeczy.
Snape, który wiedział o dolegliwościach Yen znacznie wcześniej, domyślał się, że będą z tego kłopoty.
– Ona nie jest wariatką! – pieklił się, kręcąc w tę i z powrotem po swoim gabinecie.
Pani Paddington stała grzecznie przy drzwiach i tylko na niego patrzyła.
– Trwała wojna! Spędziła prawie miesiąc w lochach Voldemorta. Była torturowana, cała jej rodzina zginęła. Każdego by to złamało, do cholery! Jak mogą to wyciągać po dwudziestu latach?
– Może powinien pan im o tym powiedzieć, profesorze.
– Jeżeli Lupin zgodzi się odesłać ją na obserwację, to znaczy, że jest skończonym idiotą! – Miotał się w dalszym ciągu mistrz eliksirów. – Idiotą! – Wpadł na krzesło i kopnął je wściekle. Poleciało aż pod samo okno.
Pani Paddington odchrząknęła znacząco.
– Nie chciałabym się wtrącać, ale jeżeli pana żona ma problemy...
– Niech pani nie opowiada bzdur! – fuknął na nią Snape. – Ona nie jest...
Nieznośna pielęgniarka tylko wymownie uniosła brwi.
– Nie jest moją żoną! – krzyknął. – Proszę sprawdzić jej kartę.
– Nie muszę – odezwała się spokojnie. – Ale powiem panu jedno, profesorze. Może pan dalej demolować swój gabinet i niszczyć mniej lub bardziej cenne sprzęty albo może pan coś z tym zrobić.
– Ona jest mężatką.
– Dziwniejsze rzeczy się zdarzały – ucięła błyskawicznie nieznośna pani Paddington, która ewidentnie straciła do przełożonego resztki cierpliwości. – I jeżeli mam być szczera w swojej opinii, a inaczej nie potrafię, ośmielę się stwierdzić, że ta biedna dziewczyna nigdy nie przestała być pana żoną.
Po tych słowach pani Paddington natychmiast usunęła się z pola rażenia, zostawiając go z kompletnym mętlikiem w głowie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro