Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

19: An Caislean ar an Chnoc



If you like piña coladas and getting caught in the rain
If you're not into yoga, if you have half a brain
If you like making love at midnight in the dunes of the cape
Then I'm the love that you've looked for, write to me and escape
(RUPERT HOLMES: Escape)


Po aportacji Yen spodziewała się znaleźć na jednej z tych snobistycznych mugolskich uliczek wypełnionych uroczymi knajpkami, które czasem odwiedzali (obficie szafując Confundusami), a tymczasem wylądowali pośród absolutnej ciemności sugestywnie pachnącej lasem... i czymś jeszcze. Czymś niezwykle znajomym, czego pani Lupin nie była jeszcze w stanie określić. Okrągły księżyc w pełni połyskiwał wysoko na niebie lekko przesłonięty firanką z delikatnych obłoków, puchacze pohukiwały nad ich głowami, a nietoperze bezszelestnie śmigały w koronach drzew.

– Co to za dźwięk? – Yen wybrała najmniej oczywiste pytanie spośród co najmniej miliona innych, które właśnie cisnęły się jej na usta.

Faktycznie, oprócz zawodzenia wiatru i szelestu liści słyszała także o wiele bardziej tajemniczy odgłos. Dziwny szum przypominający szept setki czarodziejów rzucających jakieś osłonowe zaklęcia.

– Sama zobacz – zachęcił ją mistrz eliksirów.

Pociągnął ją za ramię wzdłuż leśnej ścieżki, którą musiał dobrze znać, bo Yen ledwo dostrzegała jej zarys w bladym świetle. Wyszli spomiędzy drzewa na otwarty teren, a wysoka trawa szeleściła pod ich stopami. Wtem gwałtowny powiew ostrego wichru kompletnie zdemolował przykrótkie włosy odmienionej Yenlli i szarpnął za poły jej cienkiego płaszcza. Chwilę walczyła z żywiołem i własnym odzieniem, zanim miała okazję zerknąć przed siebie, a potem zrozumieć, co właściwie widzi. Spojrzała na bezkres czarnej wody połyskującej w promieniach księżyca i ciągnącej się aż hen, poza horyzont. Niemal u jej stóp, tyle że parę metrów niżej, fale rozbryzgiwały się w fontannach piany, uderzając dziko i z morderczą furią w surowe, poszarpane klify. Poczuła lodowato zimne krople na policzku i zaniemówiła na niepokojąco długą chwilę.

– Ocean?! – wykrzyknęła wreszcie, drżąc z zimna i szczękając zębami. Oczekiwała co najwyżej krótkiego spaceru po ulicy, a nie obłąkanych wędrówek po lasach i klifach, więc ubrała się dość lekko. – Cholerny ocean?!

– Nie podoba ci się? – zdziwił się uprzejmie Snape, jakby te hektolitry wody należały do niego i właśnie wręczał jej je w prezencie.

– Gdzie jesteśmy, na Rowenę?

– Eire.

– Co?!

– W Irlandii.

– Wiem, co to Eire, nie jestem idiotką. Chciałam zapytać: CO, DO CHOLERY?!

Severus tradycyjnie wydawał się absolutnie nieporuszony jej wybuchem. Litościwie zarzucił własny płaszcz na jej ramiona i ponownie pociągnął za sobą.

– Chodź, jest późno i zimno. Chyba nie zamierzasz sterczeć tu do rana?

– Gdzie idziemy?

– Limit pytań został wyczerpany.

– Sever! – rzuciła buntowniczo. Tak dla zasady. Nie spodobało jej się, że steruje nią, jak mu się podoba, zupełnie jakby... Zupełnie jakby to było dwa lata temu. – Gdzie mnie ciągniesz?

– Pod dach.

– Wiesz, że nie o to mi chodziło! – Zatrzymała się gwałtownie i odmówiła dalszej współpracy. – Co to za miejsce?

Stanęli na rozwidleniu szerokiej i dobrze ubitej, ale jednak polnej drogi. Za plecami mieli rozległy las, z boku strome wybrzeże i szumiący dziko, wzburzony ocean, a po drugiej stronie niekończące się pola. Snape westchnął, po czym skapitulował.

– Za lasem leży An Caislean – wyjaśnił, wskazując od niechcenia ręką. – Niewielka magiczna wioska. Składa się z bardzo skromnej odmiany Pokątnej, kilku sklepów, magolecznicy i lokalnego oddziału ministerstwa. Wokół wioski, w lesie i na okolicznych pagórkach, których stąd nie widać, znajdują się rezydencje czarodziejskich rodzin, w większości dość starych i szacownych.

– A znaleźliśmy się tutaj, bo...?

Wzruszył ramionami.

– Kiedyś spędzałem tu prawie każde wakacje. Jedna z posiadłości należała do rodziny mojej matki.

– Idziemy do twojego domu?! – Yenlla natychmiast się ożywiła, a jej oczy rozbłysły tak, że mogły spokojnie konkurować z księżycem w pełni.

Severus wydawał się tak oszołomiony samym tym pomysłem, że przez moment nie wiedział, co odpowiedzieć.

– Oczywiście, że nie – prychnął w końcu.

– Więc gdzie?

– Przestań zadawać tyle idiotycznych pytań, to wkrótce się przekonasz – uciął. – Nie idziemy do An Caislean, tylko do sąsiedniej, mugolskiej wioski. Uznałem, że tak będzie bezpieczniej.

No tak, względy bezpieczeństwa. Poza nimi Yenlla nie widziała żadnego racjonalnego powodu, dla którego miałby ją wywozić na koniec cywilizowanego świata, w przejmujący chłód jesiennej nocy gdzieś na dalekiej północy... Czy gdzie tam się znaleźli. Kompletnie nie miało to dla niej sensu, ale sens nie zawsze był najlepszym przyjacielem Severusa Snape'a. Do tego się już przyzwyczaiła. Zresztą, zmarzła już dostatecznie, aby pokornie poddać się jego woli i dać zaprowadzić gdziekolwiek, gdzie jest trochę cieplej.

A później zobaczyła niewielki rustykalny zajazd na końcu malutkiej mugolskiej wioski, który musiał tam stać przynajmniej od dwustu lat, i z miejsca zmieniła zdanie.

– Och, Sever! To jest... To jest...

Nie znalazła słów, aby to opisać. Domek i otaczające go zabudowania wyglądały jak przetransportowane prosto z sentymentalnej wiktoriańskiej powieści: nieco oklapła dwupiętrowa konstrukcja z kamienia i drewna, porośnięta bluszczem i krzewami róż – aktualnie od dawna opadłych i przekwitniętych, ale wiosną musiały robić niesamowite wrażenie. Yen niemal czuła ich upajający zapach.

Severus pierwszy przeszedł przez podwórze i teraz patrzył na nią wyczekująco, przytrzymując otwarte drzwi. Wprawdzie z takiej odległości nie mógł widzieć jej zachwyconej miny, ale i tak wydawał się zadowolony z efektu, jaki wywarł. Yen ochoczo podreptała za nim.

Wnętrze zajazdu prezentowało się o wiele nowocześniej. Ściany wyłożono ciemną boazerią z wyrzeźbionymi w drewnie ornamentami w przewidywalnym celtyckim duchu. Wszystko to przypominało starannie wykalkulowaną cepeliadę – tradycyjnie, ale ze smakiem i współczesnymi wariacjami. Za drzwiami wejściowymi znajdował się długi korytarzyk zakończony przestronną recepcją. W tle cicho przygrywała jakaś skoczna folkowa melodyjka z lokalnej stacji radiowej.

Na ich widok zza długiej drewnianej lady podniosła się śliczna dziewczyna z burzą rudych, niesfornych włosów na głowie i oczami tak zielonymi, że wydawały się wręcz fosforyzujące. Uśmiechnęła się uroczo, witając Severusa, co automatycznie sprawiło, że cały przybytek zaczął podobać się Yen nieco mniej.

– Dobry wieczór, panie Snape, witamy ponownie – powiedziała ze śpiewnym akcentem. – Pokój już na państwa czeka, stolik również. Czy możemy wziąć państwa bagaże?

Przy mistrzu eliksirów znikąd pojawił się równie rudy chłopak i przejął od niego podręczny kuferek. Yenlla dotąd nawet nie zauważyła, że jakiś przy sobie ma.

– Jeszcze tylko kilka formalności i zapraszamy państwa do restauracji – paplała dalej dziewczyna śledzona czujnym spojrzeniem pięknej Yen, która w obecnej postaci była znacznie mniej piękna, a zatem i mniej pewna swego. Po zażyciu eliksiru wielosokowego nie mogła się nawet równać z rudą celtycką księżniczką.

Severus w tym czasie pochylił się, żeby podpisać jakieś papiery, a potem odebrał klucze. Oszołomiona Yenlla nadal niewiele z tego rozumiała i już układała w głowie listę kolejnych stu najpilniejszych pytań.

Wreszcie formalnościom stało się zadość i uśmiechnięte dziewczę wyszło zza biurka, aby uprzejmie wskazać im drogę i przekazać w ręce kierownika sali. Snape musiał otoczyć talię Yen ramieniem i lekko popchnąć ją do przodu, inaczej pewnie by się nie ruszyła, zajęta sztyletowaniem wzrokiem rudowłosej ślicznotki.

– Widzę, że gust ani trochę ci się nie zmienił od czasów szkoły – szepnęła mu marudnie do ucha.

– Najwyraźniej, skoro jestem tutaj z tobą, słońce dni moich.

Sens odpowiedzi okazał się raczej miły i powinien jej pochlebiać, ale była zbyt zajęta czymś innym, aby go do siebie dopuścić.

– Skąd znasz to miejsce? – zapytała podejrzliwie.

– Nawet ja potrzebuję czasami wakacji.

– Akurat tutaj? Dlaczego nie powiedziałeś mi o tym wcześniej, przecież...

– Ponieważ ty zwykle wolałaś modne kurorty, w których paparazzi mogli zrobić ci dobre zdjęcia w bikini. Niespecjalnie przejmowałaś się moimi preferencjami.

Yenlla chętnie kontynuowałaby przesłuchanie, lecz właśnie znaleźli się w sali restauracyjnej, więc zamilkła, podziwiając klimatyczne wnętrze gospody. Sufit był niski, a cały wystrój wykonany w rzeźbionym drewnie. Boczną ścianę zajmowały wielkie okna, przez które było widać ogród i rozległy taras. Latem zapewne było tam bardzo przyjemnie. W restauracji siedziało już kilka osób – niezbyt wiele, ale i niemało, biorąc pod uwagę, że sezon skończył się dawno temu. Skoro znaleźli się towarzystwie, w Severusie momentalnie odezwały się wszelkie dawno nabyte odruchy dobrze wychowanego czarodzieja. Sprawnie nią pokierował, poodsuwał krzesła i grzecznie odprawił cały ten taniec, którym nie zawsze zawracał sobie głowę.

– A zatem? – podjęła Yen, gdy już usiedli, a kelnerka zostawiła ich z kartami dań. – Dlaczego akurat tutaj? Dlaczego to miejsce jest takie ważne?

Snape taktycznie schował się za menu, zza którego rzucił tylko:

– Na co masz ochotę?

Przewróciła oczami, bo wszelkie rozmowy o jedzeniu psuły jej humor i budziły zniecierpliwienie.

– Nie wiem. Nie przepadam za irlandzkim jedzeniem.

– To całkiem niezła restauracja. Pewnie będą w stanie przygotować cokolwiek sobie zażyczysz.

– Może... pizza? – zaproponowała pierwsze, co jej przyszło do głowy, bo nawet nie otworzyła karty dań.

Severus posłał jej zdezorientowane spojrzenie spod zmarszczonych brwi.

– Pizza? Doprawdy?

– Dobrze, może być ryba. W zasadzie wszystko mi jedno.

Prawdopodobnie nie była to dobra odpowiedź, bo mistrz eliksirów z trzaskiem zamknął menu i rzucił je na stół.

– Jeżeli ci się nie podoba, możemy wrócić do domu – powiedział obrażonym tonem.

– Nie, przeciwnie – zaprotestowała. – Bardzo mi się podoba, naprawdę. Jest cudownie.

– Niezmiernie się cieszę – stwierdził i ponownie skrył się za kartą. – Bo spędzimy tu trzy dni.

– Co?! – krzyknęła zdumiona Yen. Zrobiła to zdecydowanie zbyt głośno, więc szybko przywołała się do porządku i kontynuowała szeptem: – Co znaczy „trzy dni"? Nie mogę. Remus...

– Sama powiedziałaś, że nie wróci wcześniej niż w niedzielę, bo po fiasku z rosyjskimi wilkołakami szuka nowych przyjaciół.

– No tak, ale... A co, jeżeli pojawi się przed czasem?

– Masz w domu dwa skrzaty, które bynajmniej nie narzekają na nadmiar obowiązków, Yenlla. Mogą cię ostrzec w razie nagłego wypadku. Potrafią się teleportować, prawda?

– Sama nie wiem...

– Zatem masz trzy dni, żeby się dowiedzieć. Nie musimy się tym zajmować dzisiaj.

Jednak gdy Yen na niego popatrzyła, natychmiast zrozumiała, że choćby nie wiadomo co, do końca weekendu nigdzie się stąd nie ruszy. Sam fakt, że Severus zadał sobie tyle trudu, aby uprowadzić ją w przebraniu, zasługiwał na docenienie. Musiała skorzystać z okazji.

– Tak więc ryba, jak rozumiem? – upewnił się, nieświadomie uśmiechając się pod haczykowatym nosem.

Yen pokiwała głowa i odruchowo złapała go za rękę.

– Dziękuję – powiedziała.

Udał, że nie rozumie, i nadal uparcie chował się za menu. Yen zachichotała.

– Mam nadzieję, że zabrałeś ze sobą dostatecznie dużo eliksiru wielosokowego?

– O to się nie martw.

– Biedna kobieta. Musiałeś ją chyba ogolić na łyso.

***

Ostatecznie Yenlla i Severus spędzili całkiem przyjemny wieczór, gdy już przestali się spierać i zwyczajowo sobie dogryzać, w czym zawsze byli niepokojąco perfekcyjni. Zanim podano kolację, Yen musiała dyskretnie przyjąć kolejną dawkę eliksiru wielosokowego, którą Severus podał jej pod stołem. Chętnie zapiłaby to paskudztwo winem albo czymś znacznie mocniejszym, lecz ponieważ byłoby to wielce nierozważne, musiała zadowolić się herbatą. Bała się igrać z losem i Severusem, który potraktował ten przymusowy odwyk nawet poważniej niż ona. Szkoda, że w podobnie konsekwentny sposób nie rozprawił się nigdy z własnymi nałogami.

Zapytał ją o Fionę, Yen tylko machnęła ręką i błyskawicznie zmieniła temat. Nie miała ochoty znowu przerabiać tego komediodramatu – nie tym razem, nie w tych okolicznościach. Skontrowała sprytnie, wypytując go o praktykantów, a następnie wysłuchała długiej historii o tym, jak młodzież schodzi na psy, a jemu trafiły się dwa najgorsze możliwe egzemplarze głupoty i beztalencia. Nie uwierzyła w ani jedno słowo, mimo że mistrz eliksirów wkładał naprawdę wiele serca w te wszystkie pogardliwe skrzywienia i wymowne uniesienia brwi. Gdyby mu na nich choć trochę nie zależało, nie narzekałby na nich tak ochoczo ani nie męczyłby się z nimi od tylu miesięcy. Snape nie był typem pełnego poświęceń męczennika.

Oczywiście natychmiast podzieliła się z nim tą obserwacją. W odpowiedzi raczył zauważyć, że Fiona Cavaletti zawsze uchodziła za niezwykle utalentowaną artystkę – oczywiście w pełni zasłużenie.

Yenlla wybuchła śmiechem, przypadkowo rozlewając mocną herbatę, którą – z braku laku – chyba się upiła.

Siedzieli razem w hotelowej restauracji, rozmawiali i zachowywali się tak normalnie i poprawnie, że aż sami w to nie wierzyli. To było absolutnie niewiarygodne, a jednak przyjemne. Zupełnie jak na początku tej przypadkowo odświeżonej „przelotnej znajomości sprzed lat", gdy jeszcze się łudzili i próbowali się przyjaźnić. Wiadomo, jak to się skończyło...

– Nie wierzę, że to zrobiłeś – odezwała się nagle Yen, a Severus pytająco uniósł brew. – Porwałeś mnie i przyprowadziłeś akurat tutaj – wyjaśniła usłużnie.

– Teoretycznie to nie jest porwanie, jeżeli wyraziłaś zgodę, słońce dni moich.

Uśmiechnęła się do niego, znacząco mrużąc oczy.

– Chętnie wyrażę zgodę również na kolejny punkt programu.

– Jak zwykle nawet nie będę próbował zgadywać, czego dotyczy ta aluzja.

– Poproś o rachunek, to ci wytłumaczę. A nawet zaprezentuję na schemacie.

Mistrz eliksirów wyjątkowo nie oponował. Posłusznie uniósł dłoń, przywołując do stolika kelnerkę.

***

Kominek, czerwony dywan i całkiem spore łoże z baldachimem nie pozostawiało miejsca na wątpliwości co do przeznaczenia tego pokoju. Widocznie dekorator nie lubił niedopowiedzeń. Podobnie jak Yenlla, która gwizdnęła pod nosem na widok małżeńskiego apartamentu. Ani na moment nie przestawała szczerzyć się idiotycznie.

– Nieźle – stwierdziła.

– Ujdzie.

– Często przyprowadzasz tutaj nafaszerowane eliksirami przyjaciółki?

Prychnął, ale nie przerwał zabawy.

– W każdy weekend.

– Ach, te mroczne nawyki! Niełatwo się ich pozbyć – westchnęła.

Snape zatrzymał się przy komodzie i zaczął metodycznie rozpakowywać zawartość niewielkiej walizeczki, czyli swój słynny zestaw kryzysowy. Ten widok przypomniał Yen o pewnym dość istotnym problemie.

– J-ja nie mam ze sobą żadnych rzeczy – zająknęła się zszokowana, że wcześniej o tym nie pomyślała. – Nie uprzedziłeś mnie, że...

– Nie będą ci potrzebne – uciął szybko, co wprawiło Yen w wyjątkowo dobry nastrój.

– Ach, taaak?

Zakradła się do niego ze znajomą psotną miną, która niezbyt pasowała do jej nowej twarzy. Ogółem to tymczasowe ciało okazało się dość sztywne i mało wyrobione, dlatego zastanawiała się intensywnie, jak by to było w tej postaci... Ostatecznie doszła do wniosku, że wrażenia mogłyby być ciekawe.

– Severrr! – Zarzuciła mu ramiona na szyję i przyciągnęła do siebie. – Opowiedz mi o tych wszystkich rzeczach, których nie będę potrzebować.

Stanowczo odsunął ją od siebie.

– Mam je tutaj – zakomunikował i wręczył jej stos ubrań.

Zamrugała zdziwiona, więc uznał za stosowne wyjaśnić:

– Ciągle coś u mnie gubisz. Przez lata nazbierało się tego sporo.

– Ale... Ale nic nie będzie na mnie teraz pasować! – zaprotestowała, bo mugolka, którą chwilowo nosiła na sobie, była inaczej zbudowana i wyższa.

– Cóż, będziesz musiała sobie jakoś z tym poradzić.

Zostawił ją z tym problemem, po czym wyminął i umknął na drugi koniec pokoju. Wyjrzał przez okno na balkon, zasłonił kotary, spojrzał na zegarek. Yenlla odniosła absurdalne wrażenie, że jej unika, chociaż sam ją tu przyprowadził. Łóżko z baldachimem nie znalazło się przecież w sypialni dla ozdoby...

Przypuściła kolejny atak, zbliżając się do niego tanecznym krokiem.

– Panie profesorze.

Zmierzył ją chłodnym spojrzeniem.

– Za moment eliksir przestanie działać i znowu będę sobą – mówiła z uśmiechem. – Nie masz ochoty sprawdzić...

Prychnął i dla bezpieczeństwo ponownie nieco się odsunął.

– Och, nie wmówisz mi, że nie jesteś ciekaw! – zaśmiała się. – W końcu z jakiegoś powodu wybrałeś dla mnie właśnie to ciało, czyż nie?

– Przestań.

– Prawda? – Yenlla przygryzła wargę i ten gest również już do niej nie pasował.

– To był czysty przypadek.

Jeszcze dwa kroki do tyłu. Mniej więcej o to jej chodziło. Gdy znowu za nim podążyła, Snape źle wymierzył odwrót i wpadł na kolumienkę baldachimu.

– Gdzie twój duch przygody? – drążyła.

– Sczezł.

– Więc najwyższy czas go wskrzesić!

Chciała go ponownie do siebie przyciągnąć, lecz nie zdążyła. W tej samej chwili dopadło ją paskudne uczucie, jakby miała zapaść się do środka. Obrzydliwe, ohydne wrażenie. Zgięła się wpół, próbując zapanować nad mdłościami. Całe jej ciało falowało niczym woda przelewana do innego naczynia – mniejszego, niższego i zgrabniejszego niż poprzednie. Długie, czarne włosy opadły jej na oczy, przysłaniając widok, a wzrok wyraźnie się wyostrzył. Mugolka ewidentnie potrzebowała okularów, których Snape nie dostarczył jej w komplecie.

– Okropieństwo – pożaliła się.

Severus pochylił się i pomógł jej wrócić do pionu. Nogi nadal nieco jej się trzęsły, gdy próbowała złapać równowagę. Magicznie powiększona wcześniej sukienka teraz wisiała na niej żałośnie. Musiała wyglądać jak kupka nieszczęścia, ale on zdawał się tego nie zauważać. Odgarnął jej z czoła zwichrzone włosy, upewnił się, że oczy są znów chabrowe, a uśmiech yenllowo-szelmowski.

– Od razu lepiej – ocenił.

Yen zdawała sobie sprawę, że dla własnego dobra powinna odpowiedzieć coś złośliwego, kreatywnego, a przynajmniej... jakiegoś, ale zwyczajnie zaniemówiła z wrażenia. To, co powiedział... I zrobił... Musiało coś znaczyć, prawda? Na razie nie była wprawdzie pewna co, jednak chwilowo zupełnie jej to wystarczało.

Wszystko niby przebiegło według utartego od tygodni (jeżeli nie lat) schematu, a jednak było inaczej. I nic dziwnego, skoro sytuacja i okoliczności były totalnie odmienne. Nie musieli uważać ani nigdzie się spieszyć, bo czas wyjątkowo był ich sprzymierzeńcem. Żadnych lęków, żadnych wątpliwości, żadnych świadków i żadnego wilkołaka za plecami. Mogli robić, na co tylko mieli ochotę. Powoli, metodycznie, dokładnie, bez końca. I zdecydowanie wykorzystywali do cna tę szczęśliwą okazję.

***

Yen obudziła się pod wpływem rześkiego, zimnego powietrza z wyraźną sugestią papierosowego dymu. Severus stał na tarasie i swoim zwyczajem popalał, tylko że tym razem nie zamknął starannie drzwi. Jego oddech trudno było odróżnić od dymu w chłodnym porannym powietrzu.

Yenlla przeciągnęła się, po czym owinęła się kołdrą ciasno jak kokonem i do niego dołączyła.

– No, wreszcie – skomentował z typową dla siebie uprzejmością, mierząc ją wzrokiem od bosych stop do rozczochranych czarnych loków. – Myślałem, że spędzisz w łóżku cały dzień.

Wzruszyła ramionami z rozbrajającym uśmiechem.

– Czy nie temu właśnie służą takie romantyczne wyjazdy? – skontrowała, puszczając do niego oko.

– Nie – uciął krótko. – Chciałaś wędrować po świecie, to będziesz.

– W taką pogodę?

Z tarasu mieli całkiem przyjemny widok na okoliczne pola, lasy i pagórki. Szkoda jedynie, że niebo nad ich głowami zasnute było niezbyt zachęcająco wyglądającymi chmurami. Yen zadrżała i jeszcze mocniej owinęła się kołdrą. Snape'a niesprzyjające okoliczności pogodowe najwyraźniej nie zniechęciły.

– Rozejdzie się – ocenił fachowo, lecz nie darował sobie drobnej złośliwości na deser. – Poza tym zawsze twierdziłaś, że choroby płuc są niezwykle romantyczne.

– Były. W XIX wieku.

– A co to za różnica?

Yenlla pomyślała przelotnie, że dla niego pewnie żadna. Mistrz eliksirów był tak oldskulowy jak to tylko możliwe i zapewne był z tego dumny. Dlatego mimo że miała udawać urażoną, nie zdołała nad sobą zapanować i zaśmiała się. Potem z kolei zrobiła coś o wiele bardziej nieoczekiwanego. Wyciągnęła ku niemu dłoń i wykonała taki gest, jakby chciała poprosić go o papierosa. W odpowiedzi otrzymała wymowne uniesienie brwi.

– Jesteś pewna?

– Nie traktuj mnie jak dziecko, Sever.

– A co z twoim bezcennym głosem?

– Właśnie o to chodzi! – Yen wprost cała się rozjarzyła, udowadniając, że nie tyle chodziło o samego papierosa, co o możliwość pochwalenia się nowym sukcesem. – Niedługo gram Sally Bowles w Kabarecie, chyba powinnam wreszcie nauczyć się palić.

Mistrz eliksirów darował sobie kolejny komentarz i po prostu wyciągnął w jej stronę paczkę zwykłych mugolskich papierosów, z której Yen po długim namyśle wybrała jednego, jakby sądziła, że ma to jakiekolwiek znaczenie. Powąchała go i skrzywiła się, zanim w końcu włożyła do ust. Gdy to zrobiła, Snape usłużnie przypalił papierosa różdżką. Pierwsza próba okazała się niewypałem, ponieważ Yen nie bardzo wiedziała, co ma dalej zrobić. Dopiero po krótkiej instrukcji zrozumiała, o co mniej więcej chodzi. Mimo to nawet się porządnie nie zaciągnęła, zaledwie wciągnęła gwałtownie powietrze, a zaraz potem natychmiast wyrzuciła z siebie dym. Wyglądało to dość komicznie i z pewnością nie mogło zostać zakwalifikowane jako „palenie".

– Fiona ci pozwoli? – zapytał po chwili Severus.

– Grać? Wkrótce nie będzie miała wyjścia. Do tej pory straciła już tyle pieniędzy, że udziałowcy niedługo wywiozą ją na taczkach. Zresztą, kto mógłby zagrać Sally? Może Marisol? Wolne żarty! Spektakl został zatwierdzony, obsadzony i zasponsorowany, zanim zjawiła się Fiona i wszystko zrujnowała. Nie ma nic do gadania.

– Skoro tak twierdzisz.

Yenlla podjęła jeszcze dwie niezdarne próby ogarnięcia papierosa, wyrzucając z siebie chmury dymu jak parowóz. Wreszcie Severus stracił cierpliwość, wyrwał go z jej dłoni i cisnął za barierkę.

– Szkoda czasu – orzekł. – Wracaj do środka, nie zażyłaś jeszcze eliksiru. Nie wspominając o tym, że za moment miniemy się ze śniadaniem.

– Bez przesady. Nie jest chyba aż tak późno...

– Jest – przerwał jej i bez ceregieli wypchnął z tarasu. – Jak zwykle.

***

Po śniadaniu, na które rzeczywiście ledwo zdążyli, Snape zarządził wymarsz. Yenlla nawet nieco się dziwiła, że tak na to nalega, lecz nie protestowała. Mogła za to winić jedynie siebie, bo wszak to ona bez przerwy narzekała, że nigdzie nie wychodzą. Najwyraźniej mistrz eliksirów postanowił zmusić ją, aby tym razem wywędrowała się na zapas i w przyszłości dała mu święty spokój. Szkoda tylko, że nie zamierzał zdradzić, gdzie właściwie ją zabiera, ale to akurat było dla niego dość typowe, więc szybko się z tym pogodziła. Bydlak jak zwykle miał rację i gdy wychodzili, pogoda zdążyła dojść ze sobą do ładu i zadowalająco się naprostować. Groźne chmury rozproszyły się, ale nie zniknęły zupełnie, tworząc na niebie krągłe, puszyste gromady przypominające pierzyny lub bitą śmietanę. Wisiały nisko nad ziemią i rzucały rozległe, malownicze cienie na pola, lasy i pagórki. Jeżeli akurat nie zasłaniały słońca, robiło się bardzo ciepło, a wręcz gorąco. Yen nie miała zatem powodu narzekać na lekkie ubranie – całkiem komfortowo czuła się w swoim jesiennym płaszczu, chociaż szybko zatęskniła za ciemnymi okularami. Jasne, niemal białe światło raziło nie najzdrowsze oczy mugolki, w którą ponownie się przemieniła.

Gdy wyszli z zajazdu, Severus skierował się w stronę miasteczka. Było naprawdę niewielkie, ale bardzo urokliwe. Parę śmiesznych, malutkich domków, w centrum kościół, a wokół niego plac z targowiskiem, na którym Yenlla zaopatrzyła się w jabłka. Niedaleko znajdowało się również kilka lokalnych sklepików, z niezwykle obleganą przez tubylców piekarnią na czele (a jak wiadomo zawsze warto się zainteresować lokalnymi przysmakami, jeżeli są tak wysoko cenione przez miejscowych). Zresztą, wystarczyłby już sam wyjątkowo apetyczny zapach świeżego pieczywa, który się stamtąd wydobywał i roztaczał nad całą wioską. Yen nie mogła przejść obok tego miejsca obojętnie i nos bynajmniej jej nie zawiódł. Drożdżówki, w które się wyposażyli, okazały się bardzo smaczne.

Po kilku nieplanowanych przystankach i zachwyconych westchnieniach Yen miasteczko niespodziewanie się skończyło. Wystarczyło zaledwie parę kroków, aby się z niego wydostać, a tuż za nim, na rozległej równinie, zaczynały się pola uprawne i mugolskie gospodarstwa. Yen maszerowała kornie u boku mistrza eliksirów w swoich modelowych szpilkach brutalnie przetransmutowanych w trampki (zachowały nieco brokatu na bokach, bo nie rzuciła zaklęcia zbyt starannie, a Snape nie był zainteresowany udzieleniem wsparcia), lecz nie była w stanie długo zachować ciszy. Zwłaszcza że od poprzedniego dnia dosłownie zżerała ją ciekawość.

– Opowiesz mi o tym? – zagadnęła, kiedy już nie była w stanie wytrzymać dłużej.

Uniósł pytająco brwi.

– O wakacjach, które spędzałeś tu jako mały chłopiec – dodała.

– Naprawdę nie ma o czym – uciął z rosnącą irytacją. – Po prostu każdego lata rodzice wysyłali mnie do babci. Koniec historii.

– Żebyś pooddychał zdrowym, wiejskim powietrzem i nabrał kolorów? – zaśmiała się. Wizja kolorowego nietoperza wydała jej się tak zabawna, że wprost nie mogła się powstrzymać. Upuściła jabłka, które radośnie rozsypały się po drodze.

Spojrzał na nią chłodno, absolutnie nieporuszony.

– No co? Z tego, co pamiętam, mały Sever nie różnił się tak bardzo od wyrośniętego – śmiała się nadal, pospiesznie zbierając owoce. – Zawsze wyglądałeś jak coś, co zbyt długo leżało w piwnicy.

– Czy to problem?

– O nie, bynajmniej. Wszak jasna cera świadczy o szlachetnym pochodzeniu, czyż nie? A jeszcze bardziej te rozsiane po całym kraju rezydencje.

– JEDNA rezydencja – podkreślił. – Zaledwie.

– Pokażesz mi ją? – gładko powróciła do wątku, za który dzień wcześniej została brutalnie zrugana. W zasadzie od początku właśnie o to jej chodziło. Chciała wyciągnąć z niego więcej informacji na temat owej tajemniczej babci i wspólnych wakacji.

Tradycyjnie przewrócił oczami.

– Yen, co cię to obchodzi?

– Jestem zwyczajnie ciekawa... Nigdy nie byłam na wsi, moi rodzice woleli rozwijające umysł wyprawy po świecie. Muzea, galerie... Takie rzeczy. A później większą cześć lata spędzałam na obozach muzycznych i baletowych.

– Rozumiem, że w ramach kary za niezbyt satysfakcjonujące stopnie?

– Bynajmniej! Moje oceny były bez zarzutu! Zwłaszcza z run starożytnych. Pamiętasz jeszcze, że kiedyś się tego uczyliśmy? Ciekawe po co...

– Cóż, w przeciwieństwie do ciebie ja nadal wykorzystuję tę wiedzę w praktyce, słońce dni moich. Jednak rozumiem, że szansonistkom na co dzień runy raczej się nie przydają.

– Jesteś okropny! – Tupnęła nogą. – Nie chodzi o to, czy mi się przydają czy nie. Uważam, że same zajęcia były zabawne.

– Owszem. Z tego, co pamiętam, ty i panicz Black wyjątkowo się wtedy dogadywaliście, nie mylę się?

– Wszystko musisz mi wypomnieć.

– Nic na to nie poradzę. Sama się podkładasz.

– Bardzo śmieszne.

Powiał lekki wietrzyk, Yen chętnie wystawiła twarz do słońca. Zajęta przekomarzaniem się z Severusem niemal nie zauważyła, kiedy zostawili wioskę daleko ze sobą i teraz szli polami, zbliżając się do lasu – prawdopodobnie tego, za którym znajdowały się magiczne posiadłości. Jesienna aura powoli wypierała letnie barwy, malując liście i trawy melancholijnymi odcieniami sepii. Niezwykle rzadko zdarzało im się tak po prostu spacerować w urokliwych okolicznościach przyrody, zwłaszcza teraz, gdy sprawy tak bardzo się skomplikowały, dlatego Yen zamierzała wycisnąć z tego tyle, ile tylko się da. Ujęła mistrza eliksirów pod ramię i wpatrzyła się w niego intensywnie.

– Jednak zwiedzimy twój rodzinny dom? – zapytała.

– Nie – zaprzeczył od razu. – Nie uważam, żeby zbliżanie się do An Caislean było bezpieczne.

– Dlaczego? Wypiłam rano eliksir, mam zapas w torebce, nikt mnie nie pozna.

– Mimo wszystko... – Zamyślił się na moment. – Nie, lepiej nie. Mam lepszy pomysł.

– To znaczy?

– Powiedzmy, że Flaith Hill to nie jedyny zabytek w okolicy wart uwagi.

Yenlla zrobiła jeszcze kilka kroków, zanim zamarła w stanie szoku. Zmarszczyła brwi, analizując intensywnie jego ostatnie słowa.

– Flaith?

– Panieńskie nazwisko mojej matki brzmiało Flaith, co po irlandzku znaczy...

– Prince! – wykrzyknęła zszokowana Yen, popisując się zdolnościami lingwistycznymi. – Twoja matka nazywała się Prince?!

– Co w tym dziwnego? Jeżeli jeszcze się nie zorientowałaś, cała wioska nosi nazwę Zamek na Wzgórzu, to nie przypadek.

– Niesamowite – westchnęła Yen.

– Z kolei nazwisko rodowe babki to Brainsóir.

Yenlla skupiła się przez moment.

– Złota... gałąź? – przetłumaczyła.

– Proszę, ktoś odrobił zadanie domowe.

– Nawet lepiej. – Piękna szelma wprost pokraśniała pod wpływem komplementu. – Grałam kiedyś Rhiannon w pewnej sztuce, podczas wakacji przed ostatnim rokiem w Hogwarcie. Musiałam liznąć nieco języka.

– Doprawdy? – Brew Snape'a powędrowała do góry w wyrazie zdumienia. – Co za ironia!

– Niby dlaczego?

– Zagrałaś kobietę, która urodziła psa, a potem z własnej woli wyszłaś za wilkołaka. Intrygujące.

– Wilkołactwo. Nie. Jest. Dziedziczne. Wszyscy o tym wiedzą.

– A jednak, jak widzę, nadal nie zdecydowałaś się przetestować na sobie tej tezy, prawda?

Poruszyła ustami, jakby zamierzała coś powiedzieć, a najpewniej dalej się kłócić, ale nagle cała się zarumieniła i straciła impet. Odwróciła od niego twarz i zapatrzyła się gdzieś przed siebie.

– Może wróćmy do tematu. Opowiedz mi więcej o pannie Flaith.

– Dlaczego? – jęknął.

– Po prostu jestem ciekawa. Zabaw mnie.

Mistrz eliksirów westchnął ciężko. Nie musiał mówić wprost, że nie ma na to ochoty, dostatecznie łatwo było to wyczytać z jego twarzy. Nigdy nie był specjalnie wylewny (w czasach szkolnych okresowo ocierał się wręcz o lekki syndrom Aspergera), a takie stany zwykle zaostrzają się z wiekiem. Z drugiej strony, nie ulegało wątpliwości, że to miejsce działa na niego w szczególny sposób. Znajome klimaty, wspomnienia z dzieciństwa, rodzinne historie – z jego perspektywy zapewne całe tutejsze powietrze, pola, lasy i pagórki musiały być tym wszystkim przesiąknięte. A nawet lodowaty Nietoperz nie mógł być kompletnie niewrażliwy na chwilowe ataki nostalgii. Yen nie musiała się specjalnie starać, aby skłonić go do zwierzeń. Ostatecznie tyle jej już powiedział... Co mu szkodziło uzupełnić ten obraz o jeszcze kilka szczegółów? Tylko jej mógł zaufać kompletnie. Wiedział, że Yenllą nie kierują żadne ukryte motywy ani nie planuje wykorzystać jego sekretów przeciwko niemu. Była nim zwyczajnie zainteresowana.

– Sever, czy twoi rodzice... – zaczęła ostrożnie przyciszonym tonem. – Czy oni chociaż trochę się lubili?

Nie odpowiedział od razu. Skręcił z głównej, piaszczystej drogi, wybierając jedną z wielu niemal niewidocznych, zarośniętych ścieżek odbijających w bok, i pociągnął ją za sobą. Przed oczami Yen, w niezbyt wielkiej odległości od nich, rysowało się wzgórze – chyba najwyższe pośród okolicznych pagórków i najbardziej zarośnięte. Długo szli w milczeniu, dopiero gdy otoczył ich przyjazny cień lasu, Snape jednak postanowił się odezwać.

– Jak pewnie się domyślasz, było to tradycyjne, zakontraktowane małżeństwo. Nie sądzę, aby wcześniej widzieli się więcej niż parę razy. Moja babka była temu przeciwna, ale jej mąż z jakichś tajemniczych względów uznał, że Snape to dobra partia.

– Przecież faktycznie pochodził z dobrej rodziny. Przynajmniej z twojej perspektywy – zauważyła Yen nieco złośliwie.

– Teoretycznie. – Wykrzywił się okropnie. – Biorąc pod uwagę rozwój wypadków, dziadek z pewnością nie zlustrował go dość dokładnie. Snape'owie byli już wtedy kompletnie spłukani. W każdym razie babka i ojciec serdecznie się nie znosili, więc pomijając wakacje i święta, nie widywaliśmy się często. Dzięki bogom, bo każde spotkanie i tak kończyło się karczemną awanturą. Babka miała piekielny charakterek, zwłaszcza odkąd owdowiała.

Yen nie zdołała nad sobą zapanować w porę i parsknęła krótkim, nerwowym śmiechem.

– Cóż, to wiele wyjaśnia.

– Słucham? – oburzył się, ale Yenlla nie była w stanie pociągnąć tego tematu. Bała się, że jakakolwiek odważniejsza uwaga natychmiast go spłoszy.

– Nie, nic – wycofała się szybko. – Mów dalej. Lubiłeś przyjeżdżać tu na wakacje?

Potrzebował chwili, aby zastanowić się nad odpowiedzią.

– Hm, nie było to niemiłe – zaczął niezwykle wymownie, powodując u Yenlli kolejny atak głupawki.

– Chyba tylko ty, skarbie, potrafisz czuć lekkie rozczarowanie nawet wspomnieniami z dzieciństwa – wytknęła mu. – Rozejrzyj się! Pola, lasy, morze, miałeś to wszystko dla siebie. – Rozłożyła szeroko ręce i zawirowała w zgrabnym piruecie na zakurzonej polnej drodze. – Co mogło ci się nie podobać?

– Po prawdzie niewiele z tego pamiętam. Zanim skończyłem osiem lat, ojciec orzekł, że nie życzy sobie więcej kontaktów z tą częścią rodziny.

Yen natychmiast minęła ochota do żartów.

– I co? – zapytała w napięciu.

Wzruszył ramionami.

– W zasadzie nic. Nie przyjeżdżaliśmy tu więcej. Zresztą, niedługo później babka zmarła, więc nie było powodu.

– I twoja mama nie miała nic przeciwko? Tak po prostu się zgodziła? – nie dowierzała uparta jak osioł pani Lupin, która zawsze miała własne zdanie i potrafiła wykłócać się o nie całymi godzinami.

Snape posłał jej niby rozbawione, ale jednak dojmująco gorzkie spojrzenie.

– Ojciec nie był człowiekiem, z którym się dyskutowało. Matka ledwie ważyła się otworzyć przy nim usta. Nie da się ukryć, że kobiety były wtedy znacznie lepiej wychowane – zakończył, dodając dla urozmaicenia wymierzony w Yen wredny przytyk, który miał zapewne odwrócić jej uwagę od niespodziewanej szczerości.

Zatrzymała się zszokowana jego słowami, a pogrążony we własnych, niezbyt wesołych myślach Severus minął ją nieświadomie i pozostawił z tyłu.

Wprawdzie Yenlla wiedziała co nieco o jego rodzinie, ale do tych nielicznych informacji docierała zwykle przypadkiem lub używając własnych kanałów. On sam nigdy dotąd nie był wobec niej tak otwarty. To było nowe i cokolwiek szokujące doświadczenie. Zrobiło jej się go żal, ale postarała się w porę to ukryć. Gdyby się czegokolwiek domyślił, na pewno byłby wściekły. Nie znosił litości.

W końcu mistrz eliksirów zorientował się, że w zamyśleniu gdzieś zgubił towarzyszkę. Obejrzał się i rzucił jej pytające spojrzenie.

– Coś nie tak?

Otrząsnęła się szybko, przywołując na twarz swój firmowy uśmiech. Ten akurat pasował zawsze i do każdej twarzy. Nawet tej nowej, znacznie mniej atrakcyjnej.

– Nie, absolutnie nic. Tylko...

– Tak?

Yen w niezdecydowaniu przygryzła wargi, mistrz eliksirów przewrócił oczami, wyrażając zwykłą dla siebie niemą udrękę.

– Wyrzuć to z siebie. I tak prędzej czy później to zrobisz. Nigdy nie umiałaś utrzymać języka za zębami.

– To nic takiego – zastrzegła szybko. – Zastanawiałam się jedynie... Czy myślisz, że...

– Yenlla – westchnął niecierpliwie, przestępując z nogi na nogę. – Mamy jeszcze kawałek do przejścia, a zmierzch zapada wcześnie. Ogarnij składnię.

Jeżeli to możliwe, wydawała się jeszcze bardziej zakłopotana niż wtedy, kiedy wypytywała go o niezbyt szczęśliwe dzieciństwo.

– Chodzi o to, jak państwo Snape przyjęliby... mnie.

Wydawał się ubawiony, a jednak gdy odpowiadał, nie patrzył jej w oczy. Odwrócił się i zaczął iść przed siebie. Słońce przeświecało przez liście i rysowało plamy na jego nieskazitelnej czerni.

– Problemy pierwszego świata – prychnął. – Myślę, że nic by ich to nie obchodziło, skoro, jak wielokrotnie podkreślałaś, nic takiego nas nie łączy. A już na pewno nie oficjalnie. Czy nie powinnaś się raczej martwić, jak przyjęliby cię państwo Lupin?

Ten przytyk nieco ją zabolał, ale nie dała tego po sobie poznać. Wolała tradycyjnie obrócić wszystko w żart.

– Szczęśliwie zmarli teściowie to jednak pewien plus. Faktycznie nie muszę się tym martwić.

– Cóż, jeżeli chodzi o mojego ojca... – nieoczekiwanie pociągnął temat. – Gdyby tylko posag okazał się zadowalający, byłyby z pewnością wniebowzięty.

Yenlla zachichotała, przyśpieszając i dołączając do niego. Z jakiegoś powodu humor znowu jej się poprawił i powróciła radosna euforia.

– Och, byłby zadowalający. Całe Krucze Gniazdo.

– Co za strata.

– Niepowetowana – zgodziła się Yen. – A tak poza tym... Zdajesz sobie sprawę, że nadal nie powiedziałeś mi, gdzie właściwie idziemy?

– Nie muszę, zaraz sama się przekonasz.

– Żadnego Flaith Hill?

– Zdecydowanie. Nie został po nim najmniejszy ślad.

– Jak to?

– Po śmierci babki ojciec zabrał stamtąd wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, budynek zrównał z ziemią, a teren sprzedał. Pewnie teraz stoi tam już inny dom – zakończył, a gdy Yen nadal namolnie wpatrywała się w niego wielkimi, nieco oszołomionymi oczami, dodał w ramach wyjaśnienia: – Mówiłem, że za sobą nie przepadali.

Piękna Yenlla wyjątkowo nie znalazła w sobie siły na jakikolwiek dodatkowy komentarz i w zasadzie trudno się jej dziwić. Rodzina mistrza eliksirów zaskakiwała ją za każdym razem. Doszła do wniosku, że im więcej o niej wie, tym mniej rozumie. Czy mogła się jeszcze dziwić, że Snape był, jaki był? Chyba nie...

***

Po ponurej rodzinnej opowieści mistrza eliksirów między nim i Yenllą zapadła długa, refleksyjna cisza. Tym bardziej że okoliczności przyrody również przestały sprzyjać konwersacji, gdy łagodna, leśna ścieżka niespodziewanie wystrzeliła w górę, wiodąc ich teraz wśród wysokich drzew, ostrych skał i zdradliwych, podmokłych uskoków. Sprawna artystka pokonywała przeszkody z właściwą dla siebie lekkością, chociaż nie bez marudzenia.

– Nie całkiem tak wyobrażałam sobie romantyczny spacer zielonymi polami Irlandii...

– Jeżeli nie zdążyłaś zauważyć, znajdują się tu również wzgórza.

– Tak. Zauważyłam – mruknęła, z sykiem i plaskiem lądując w dobrze zamaskowanej kałuży błota. Uskoczyła szybko w bok, oparła się o drzewo i zgarnęła z czoła krótkie brązowe włosy.

To, że ona radziła sobie w terenie całkiem nieźle, nie było wielką niespodzianką. Prawdziwym zaskoczeniem okazał się Severus. Powszechnie znany Nietoperz z Lochów i szczur laboratoryjny w jednym, którego nikt przy zdrowych zmysłach nie podejrzewałby o zamiłowanie do pieszych wycieczek, poruszał się całkiem pewnie i nie miał najmniejszych problemów ze skakaniem po kamieniach czy wystających korzeniach, choć jego brak kondycji zdradzała od czasu do czasu lekka zadyszka. Yen obserwowała go tak namolnie, licząc po cichu, że w końcu się potknie, że sama omal się nie wywaliła. Zaklęła pod nosem.

– Niech to! Daleko jeszcze?

– Nie – odpowiedział krótko, nie zaspokajając jej ciekawości.

– A tak konkretniej?

– Gdy dojdziemy, na pewno się zorientujesz.

Obrażona Yenlla tupnęła nogą, zadarła głowę wysoko do góry i szybko go wyprzedziła.

– Nie to nie. Czuję się zupełnie jak wtedy, kiedy ojciec zabierał mnie na poszukiwania różnych dziwacznych ziół. Potrafił krążyć po lesie całymi godzinami!

– Ojciec? Sądziłem, że to twoja matka zajmowała się ziołami.

– W zasadzie oboje. Różnica polegała na tym, że mama preferowała w nieskończoność analizować wywary i rozkładać wszystko na czynniki pierwsze w zaciszu swojej pracowni, a tata obserwować rośliny w stanie naturalnym. Miał świra na punkcie starych zielników. Przez lata prowadził własny i sam wszystko szkicował. Raz za razem i ciągle od nowa. Jednak trzeba przyznać, że był w tym naprawdę dobry. Szkoda, że większość tomów poszła z dymem w Kruczym Gnieździe. Udało mi się ocalić tylko dwa, z których jeden wyleciał w powietrze wraz z twoim mieszkaniem.

Snape najpierw wzruszył ramionami, ale po namyśle postanowił wykazać się jednak cieniem empatii.

– Cóż... To raczej niefortunne.

– Bo ja wiem? – prychnęła Yen, która nie chciała dać po sobie poznać, jak bardzo jest tym poruszona, mimo że zdradził ją lekko drżący głos. – Przez lata przyzwyczaiłam się do różnych katastrof i nie oczekuję wiele od życia.

– Och, naprawdę? – zdziwił się uprzejmie. – Na twoim miejscu nie patrzyłbym w przyszłość tak mało optymistycznie. Wszak masz szansę wkrótce zostać pierwszą damą, czyż nie?

Yen odwróciła się i popatrzyła na niego przez ramię osobliwym wzrokiem, którego w żaden sposób nie potrafił zinterpretować. Wyglądała na trochę złą, ale nie tylko. Właściwie bardziej na zawiedzioną, a może nawet... Nie, było tego zdecydowanie zbyt dużo, aby ubrać to w proste słowa. Uczucia pani Lupin nigdy nie były tak proste i jednoznaczne.

– Owszem – odpowiedziała w końcu nie bez dumy. – Zazdrosny?

– Pełen podziwu – rzucił sarkastycznie. – Aczkolwiek nie zamierzam na was głosować. Niech to będzie wyzwanie.

Nie przejęła się tym. Zamiast wdawać się w dyskusję, energicznie ruszyła przed siebie. Poły jej płaszcza powiewały na wietrze, podobnie jak włosy, które z każdym krokiem stawały się coraz ciemniejsze i dłuższe. Niedługo później Severus usłyszał jej spłoszony pisk, a potem przeciągły jęk. Gdy wyszedł zza zakrętu, zobaczył, że Yen wróciła już do swojej oryginalnej, nieco wymiętej i zzieleniałej postaci.

– Wszystko mi jedno, nie piję tego więcej.

– Nie musisz, przynajmniej na razie. Wątpię, aby ktokolwiek cię tutaj rozpoznał. Nikt tu nigdy nie zagląda.

– Tu... To znaczy gdzie?

– Jesteśmy prawie na miejscu – poinformował ją Snape, wskazując dłonią przed siebie.

Nieco dalej drzewa i chaszcze nieco się przerzedzały, ukazując wyjście z lasu na szczyt wzgórza. Severus prowadził, a ona spokojnie dreptała obok niego, nie mając pojęcia, czego właściwie powinna się spodziewać. Kamiennego kręgu? Przenośnej, naturalnej i wielce ekologicznej pracowni eliksirycznej? Ołtarzyka do odprawiania czarnej mszy? Wszystko to razem zaiste pasowało do mrocznego mistrza eliksirów. Wszystko, poza najbardziej oczywistą z odpowiedzi...

Najpierw oślepiło ją ostre popołudniowe słońce, więc chwilę trwało, zanim mogła zobaczyć, co znajduje się na wzgórzu. A potem potrzebowała jeszcze kilku sekund, aby uświadomić sobie, co widzi. W końcu westchnęła zachwycona, nie wierząc, że właśnie o to od początku chodziło.

Była niemądra, naprawdę powinna domyślić się wcześniej.

– An Caislean ar an Chnoc – szepnęła oczarowana Yen. – Zamek na Wzgórzu.

Przed jej oczami wznosiły się malownicze ruiny starego zamczyska. Niewiele wprawdzie z niego zostało, bo jedynie zarys mocno nadgryzionych zębem czasu ścian, lecz pozostałości dawały dostateczne wyobrażenie, jak to wszystko mogło dawniej wyglądać. Grube, kamienne mury, małe, łukowate okna, pokruszone schody prowadzące do niegdyś wspaniałych komnat. Wszystko to nawet teraz robiło piorunujące wrażenie, a kiedyś... A kiedyś mała Yenlla Vanilla z pewnością oddałaby duszę, aby zamieszkać w podobnym miejscu. Zresztą, nawet nie tyle interesujący był sam zamek, ile porastająca go dzika roślinność, która jasno dawała do zrozumienia, w jak wielkim poważaniu ma cywilizację. Ludzkie dzieła mogą być w czasie swego rozkwitu nie wiadomo jak wspaniałe, a jednak gdy mija ich godzina, natura na powrót bierze w posiadanie to, co jej się należy. Dlatego teraz mury porastał mech, bluszcz i splątane pnącza leśnych roślin, a drzewa pięły się nawet wyżej niż mury porzuconej siedziby.

– Mówiłem, że nazwa nie jest przypadkowa – przypomniał mistrz eliksirów.

– Prawdziwy zamek! – wykrzyknęła Yen, która znalazła się już w zupełnie innym świecie. – Czy jest bardzo stary? Kto go zbudował?

Severus zamyślił się na moment, przypominając sobie kilka dawno zasłyszanych faktów.

– Jak zwykle w takich wypadkach, naukowa dysputa trwa od lat, a badacze nie są zgodni – odezwał się wreszcie, prowadząc ją bliżej murów. Spłoszone chmary owadów unosiły się wokół nich, a słońce połyskiwało na ich delikatnych skrzydełkach. – W skrajnych przypadkach możesz przeczytać, że to właśnie legendarny Camelot... Co jest bardziej niż wątpliwe. Spór utyka głównie na problemie, któremu celtyckiemu szczepowi przypisać te tereny i jak, na bogów, to sprawdzić. Niektórzy chętnie dopatrują się w tym ręki Rzymian, co wydaje się już zwyczajnie absurdalne. Oczywiście całkiem popularne jest również twierdzenie, że to dawna siedziba Aes Sídhe. Lokalizacja zdecydowanie sprzyja temu przekonaniu.

– Elfy? – zaśmiała się Yen. – Bez przesady!

– Dlaczego? Czy to nie w twoich żyłach płynie podobno krew Sídhe? – zapytał poważnie, a ona zamrugała oczami, nie spodziewając się po nim wiary w takie bajki.

– Twoja wiedza na temat mojej rodziny mnie zdumiewa, skarbie. Jednak tym razem informacje są wyjątkowo niekompletne. Nie Sídhe, tylko Tomasza Rymarza. Wielkiego poety, który, zauroczony wdziękami królowej elfów, pozwolił się jej uprowadzić i na siedem lat zniknął z naszego świata – sprostowała rozbawiona, po czym zanuciła dźwięcznie:

Grajże i śpiewaj mi, Tomaszu,
Ja lutnię ci nastroję,
A gdy mnie, śmiałku, pocałujesz,
Na pewno będę twoją

Niestraszny mi ten los, niech dobrym
Albo niech złym się stanie.
Różane wargi ucałował
Nad rzeką, pod drzewami*

– No tak, nie mogło się obyć bez poezji – skwitował kwaśno.

– Co się stało? Czyżby wiersze już ci się znudziły? – zagadnęła słodko. – Jeszcze nie tak dawno byłeś wielkim fanem poezji...

– Cel uświęca środki, słońce dni moich.

– Na pewno to sobie zapamiętam – zachichotała. – Na przyszłość.

Snape zatrzymał się po drugiej stronie zamku, przy schodach, które dawniej prowadziły do głównego wejścia. Niestety, po zapewne misternie zdobionych drzwiach nie pozostał nawet ślad, a w ich miejscu ziała ponura wyrwa, przysłonięta urokliwie zasłoną z witek wierzby płaczącej. Wspięli się na stopnie i zatrzymali na koślawym podeście, z którego rozciągał się widok na okolicę. Daleko w dole Yen widziała mugolską wioskę (a raczej domyślała się, że właśnie tam się znajduje, bo z powodu mgły widoczność nie była rewelacyjna) z gospodą i ryneczkiem.

– A gdzie mieszkają czarodzieje? – zadała kolejne pytanie, bo nigdzie nie mogła wypatrzeć arystokratycznych rezydencji.

– Budynki są dobrze ukryte i zabezpieczone zaklęciami – wyjaśnił. – Wbrew pozorom to dość gęsto zaludniona okolica i wciąż zdarzały się problemy z mugolami. Czarodziejska wioska znajduje się idealnie na wprost – wskazał jakiś punkt orientacyjny, który tylko dla niego był jasny i oczywisty. – Chociaż jej stąd nie widać, a domy rozsiane są po całej równinie.

Yen przysiadła na schodku i opierając głowę na dłoniach, zapatrzyła się rozmarzonym wzrokiem przed siebie. Severus podążył za jej przykładem i od razu wyciągnął papierosa. Nikotynowy głód dręczył go całą drogę.

– Pięknie tutaj – westchnęła.

– Jeżeli ktoś lubi takie rzeczy – zgodził się zachowawczo, a Yen zgromiła go wzrokiem. Było jasne, że gdyby sam nie przepadał za tym miejscem, to nie przyprowadziłby jej tam. – Bardziej mnie interesuje, jak zdołałyście wmieszać Tomasza Rymarza do tego wiedźmowego cyrku...

Yenlla po raz kolejny zmierzyła go uważnie wzrokiem. Nawet za milion lat nie spodziewałaby się, że akurat to go zainteresuje. Ostatecznie dotąd wszystkie te plotki o mniej lub bardziej zwariowanych czarownicach z jej rodziny tylko go irytowały. Niemal w tym samym momencie uświadomiła sobie, że miał swoje powody. Po drodze na wzgórze sam zdradził jej wiele faktów na temat swojej rodziny, pewnie teraz oczekiwał wzajemności. W dodatku zapewne nie tyle kierowała nim ciekawość, co chęć odwrócenia uwagi od tego, że tak bardzo rozwiązał mu się język. Wszak Severus Snape był najbardziej skrytym człowiekiem, jakiego znała.

Yen uśmiechnęła się do niego i chętnie rozpoczęła zawiłą opowieść o swoim zbzikowanym rodzie.

– Tomasz Rymarz to zwyczajny chwyt marketingowy wymyślony przez babkę mojej babki: Peggy LeBeau. Była niezwykle popularną paryską aktorką, więc potrzebowała odpowiednio dobrej opowieści wyjaśniającej źródła jej niezwykłego talentu. To była prawdziwa wiedźma. Załapała się na wszystko, co najlepsze. Paryż, absyntowe wróżki, secesja! Prawdziwa szczęściara. Moja babcia uważała, że tylko w niej nasz tak zwany dar objawił się w pełni. Była bardzo silna, chociaż nie użyła tej mocy do niczego konkretnego. Całą zużywała w teatrze, pewnie dzięki temu była tak wielbiona i ostatecznie zdołała uwieść jakiegoś angielskiego lorda. To on sprowadził ją z powrotem do Londynu po prawie stu latach przerwy, podczas gdy moja rodzina mieszkała we Francji. 

 – Francja... To wiele wyjaśnia. 

 – Parles-tufrançais, mon ami? – zaśmiała się. – To właśnie mityczny Tomasz Rymarz miał tam uprowadzić moją prapraprapra... Och, nie wiem, ile powinno być tych prababek! W każdym razie to mało prawdopodobne, aby uwiódł ją akurat Tomasz Rymarz, przecież zniknął na siedem lat, nie siedem wieków. Moim zdaniem po prostu uciekła z jakimś wędrownym grajkiem. Podobno pochodziła z szacownego domu, ale niezbyt jej się tam podobało. Wiesz, to było jeszcze w czasach, gdy dobrze urodzonych dziewczynek w magicznych rodach z zasady nie edukowano. Pewnie się nudziła i złapała pierwszą lepszą okazję... Sama bym uciekła – oświadczyła Yenlla buntowniczo. – A że trafił jej się akurat wędrowny poeta... – Wzruszyła ramionami. – Był w drodze do Bretanii, gdzie zamierzał się osiedlić, ale tam też mu się nie spodobało. Ostatecznie zaciągnął moją prababkę aż do Paryża, bo liczył, że zrobi tam karierę. Trudno powiedzieć, co się z nim później stało, ponieważ w międzyczasie znalazł nową muzę. Zostawił zagubioną Angielkę z małym dzieckiem i zniknął. Na szczęście Róża świetnie sobie poradziła. Potrafiła szyć i umiała to wykorzystać. Nic dziwnego, skoro była pierwszą współczulną czarownicą, o której wiemy. Babcia twierdziła, że Róża wszywała zaklęcia w swoje projekty, dlatego kobiety wyglądały w nich idealnie i dosłownie zabijały się o jej suknie. Wyszła potem za szewca, Filipa Bertranda, i razem założyli całkiem prężny biznes. 

 – Szewca, nie ministra? 

 – Teraz jesteś po prostu złośliwy! – oburzyła się. – Myślę, że po epizodzie z artystą miała dosyć wrażeń i szewc całkowicie ją satysfakcjonował. Później współczulność jak zwykle przeskoczyłajedno pokolenie, więc córka Róży okazała się zupełnie zwyczajna i nudna. Yvonne wyszła za młodszego brata swojego ojczyma i w szczęściu i spokoju dożyła dziewięćdziesiątki. Dopiero jej córka, Sophie, wraz z kłopotliwym darem odziedziczyła fantazję i pchnęła interes w stronę teatru. Zaczęła szyć wymyślne kostiumy dla opery, rewii i kabaretu. 

– Naturalnie. Jak rozumiem to rodzinna tradycja?

– Bez przesady, ona tylko szyła kostiumy. Chociaż chyba faktycznie wyszła za jakiegoś skrzypka... Za to jej córka uciekła z domu, żeby zostać tancerką.

– Kolejna?

– Pierwsza w rodzinie, przynajmniej z tego, co nam wiadomo – podkreśliła Yen, unosząc w górę palec niczym nauczycielka. – I już druga, która uciekła z domu. Niestety, nie skończyło się to dla niej zbyt dobrze. Może nie miała talentu, a może zwyczajnie nie doczekała swojego wielkiego przełomu. Według babci, Madeline głównie piła, kaszlała i... No! – przerwała samej sobie Yen, chrząkając znacząco. – Wyznawała artystyczny styl życia i w wieku dziewiętnastu lat zmarła przy porodzie. Albo na gruźlicę. Prawdopodobnie jedno nałożyło się na drugie. Ojciec był nieznany czy też nigdy się nie ujawnił, co na jedno wychodzi, więc dziewczynka została w teatrze razem z dziećmi innych aktoreczek i śpiewaczek w wielkiej, szczęśliwej artystycznej komunie. Córka Madeline praktycznie wychowała się na deskach teatru i tak narodziła się Peggy LeBeau.

– Aktorka?

– Aktorka. – Yen pokiwała głową z rozbawieniem. – Miała wielki talent i była bardzo ambitna. Publiczność ją uwielbiała. Nie tak całkiem bez powodu, bo... – Yen zamilkła i potrzebowała chwili, zanim znowu się odezwała: – Gdy zrozumiała, jak działa współczulność, używała jej praktycznie non stop, dlatego nie dożyła nawet trzydziestki. 

 – Większość pewnie zmarnowała na lorda? 

 – O tak, ale za to skutecznie, bo oszalał na jej punkcie. Problem w tym, że już miał żonę, więc Peggy długo naczekała się na swoją kolej. W tym czasie zresztą zdążyła już urodzić mu w Paryżu córkę.

Severus, który podczas bynajmniej nie krótkiego wprowadzenia do dziejów rodziny Yen zachowywał podejrzany spokój i wielką cierpliwość (wspieraną kolejnymi porcjami inhalowanej nikotyny), wreszcie zebrał się na jakąś zdecydowaną reakcję i w udręce przewrócił oczami.

– Czy jakiekolwiek dziecko w twojej rodzinie urodziło się w legalnym związku? – zapytał złośliwie.

Yenlla aż się zapowietrzyła.

– A co to za różnica?! – rzuciła oburzonym tonem. – Ale jeżeli już musisz wiedzieć, oczywiście, że tak! Wszystkie poprzednie czarownice, a także moja babcia, moja mama i ja.

Mistrz eliksirów bardzo starał się nie skrzywić, bo wiedział z pewnego źródła, że przynajmniej w jednym wypadku nie jest to prawda, więc reszcie również nie zamierzał tak łatwo dawać wiary. Uwierzyłby dopiero po skontrolowaniu oficjalnego rodowodu i przeprowadzeniu wnikliwych badań.

W międzyczasie Yen nieco ochłonęła i podjęła sentymentalną podróż poprzez dzieje osobliwego i przewrotnego rodu współczulnych wiedźm.

– Peggy LeBeau odniosła sukces i została gwiazdą, ale nigdy nie ukrywała, że nie ma ochoty ciężko pracować do końca życia – opowiadała, uśmiechając się znacząco pod nosem. – Lord wprawdzie ją utrzymywał, ale nie mogła liczyć na więcej, skoro był żonaty. Dopiero gdy okazało się, że jego żona jest bezpłodna, sprowadził kochankę i dziecko do Anglii, gdzie zamieszkali we czwórkę pod jednym dachem. Niezbyt długo wprawdzie, bo Peggy miała już tak rozwinięte suchoty, że praktycznie wykrwawiła się na śmierć w ciągu kilku miesięcy. Przynajmniej oficjalnie nazwali to suchotami... Przecież nikt nie mówi głośno o współczulności. 

 Ponownie zamilkła i zapatrzyła się w horyzont, który powoli zasnuwały ciemne, nieprzyjemnie wyglądające chmury. Słońce przygasło, powiał chłodniejszy wiatr, jednak nie trwało to długo i zaraz znowu się wypogodziło. Severus taktownie patrzył w drugą stronę, udając, że jest bardzo zainteresowany gaszeniem ostatniego papierosa. Doceniła fakt, że dał jej czas na pozbieranie się do pionu. Współczulność nigdy nie była dla niej miłym tematem, podobnie jak długość życia wszystkich dotkniętych nią przodkiń. 

 – Ostatnia była Józefina, matka mojej babki – podjęła po chwili. – Po doświadczeniach ze swoją matką nie chciała pozwolić córce zostać artystką, więc... Tak, moja babcia też uciekła z domu, ale dopiero gdy skończyła szkołę. To przez Józefinę wszystkie mamy obsesję na punkcie edukacji, była pierwszą kobietą w rodzinie, która odebrała staranne wykształcenie. Mugolskie i magiczne. Lord nigdy nie skąpił pieniędzy na edukację dla jedynej córki, a Peggy przed śmiercią zdążyła go przygotować na to, co go czekało. Hogwart, sowy, czarodzieje... Wątpię, aby zdawał sobie sprawę, gdzie naprawdę uczy się Józefina, pewnie myślał, że to bardzo luksusowa prywatna szkoła. Jego córka z wiadomych względów niewiele po nim odziedziczyła, dlatego musiał zapewnić jej dobry start. Zadbał o jej edukację, znalazł dobrą partię, wybudował dla niej Krucze Gniazdo, chociaż dopiero moja babcia zapewniła mu odpowiednio magiczne wykończenie... Józefina została uczoną, większość życia spędziła w gabinecie. Głównie zajmowała się historią, etnografią i magią, naturalnie z mugolskiej perspektywy. A przynajmniej jej mugolski ojciec i mąż do samego końca tak właśnie myśleli. To ona dobrała nam idealne motto... 

 – Zawołanie rodowe? Niech zgadnę... Ne credas mulieri

 Yenlla nie zniżyła się do komentarza, wyjątkowo puszczając zaczepkę mimo uszu. 

 – Amari aliquid – szepnęła. – Odrobinka goryczy dla każdej z nas.

Wstała i otrzepała płaszcz z kurzu. Jeszcze raz rozejrzała się po okolicy i odetchnęła głęboko. 

 – Jak widać, żadnych elfów – dodała nieco weselszym tonem. – Tylko przebiegłe wiedźmy. Ale może już wystarczy, co? Chyba nie będziemy tak tu siedzieć... Mamy coś jeszcze do obejrzenia? 

 – Tylko jedną rzecz. Powinna ci się spodobać.

Weszli do zamku przez główne drzwi, a potem zaczęli się mozolnie przedzierać przez krzaki i chaszcze na drugą stronę. Było jasne, że nie tylko nikt się tym miejscem nie opiekuje, ale nawet nikt nie zaglądał tu od dłuższego czasu. Nie ostały się tam żadne podłogi ani nawet zwyczajne ścieżki. Drogę trzeba było sobie torować siłą. Ale zdecydowanie było warto. W południowym narożniku stała stara baszta, która teraz, otwarta z trzech stron i z ażurowym dachem nad głową, bardziej przypominała altankę. Znajdowała się tam nawet jakaś archaiczna kamienna ława, a wokół...

– Ogród różany? – rozpoznała zaskoczona Yenlla.

– Owszem. Nie wiadomo, czy należał do zamku czy później ktoś próbował zagospodarować teren. W każdym razie tak już zostało.

– Niesamowite!

Ruszyła przed siebie, płynąc wśród rzędów różanych krzewów, a kolce czepiały się jej ubrania i utrudniały marsz. Oczywiście o tej porze roku nie było tam już żadnych kwiatów, dlatego krzewy wyglądały dość smętnie. Zupełnie inaczej niż na wiosnę, kiedy zapewne wybuchały feerią barw. Yen pożałowała, że znalazła się w zamku w tak niefortunnym czasie.

– Chciałabym zobaczyć, jak kwitną.

– Na to już nic nie poradzę.

Yen uśmiechnęła się do siebie tajemniczo.

– Czy na pewno? Moim zdaniem bardzo chciałyby jeszcze raz zakwitnąć.

Severus spojrzał na nią z wyrazem niezrozumienia na twarzy, lecz ona miała plan. Pochyliła się i pogładziła palcami listki jednego z krzewów. Sama się zdziwiła, gdy lekko się rozjarzył w ciepłych promieniach słońca. Zaraz potem, jak na przyspieszonym filmie, na końcu gałązki pojawił się pączek i niemal natychmiast rozwinął w pyszny kwiat o jedwabistych płatkach. Herbaciana róża wyrosła tuż pod nosem nieco zaskoczonej Yen.

– No proszę – mruknęła z uznaniem.

Rozłożyła szeroko ręce i ruszyła przed siebie, a róże rozkwitały wokół niej wszystkimi kolorami tęczy, chociaż zdecydowanie przeważały wśród nich delikatne herbaciane odcienie. Ogród rozjarzył się dziwnym, nienaturalnym światłem, połyskując złoto w promieniach słońca. Wrażenie było absolutnie niesamowite. Wreszcie Yen dotarła do kamiennej ławki i padła na nią roześmiana i zarumieniona. Severus wędrował za nią złocistą ścieżką z kwiatów, uważnie rozglądając się na boki. Po drodze zerwał jedną z herbacianych róż i wymachiwał nią od niechcenia.

– No, no – ocenił.

– Widzisz, nie jestem taką kiepską czarownicą, mam swoje momenty – zaśmiała się i zaróżowiła jeszcze bardziej uroczo. – Rośliny to moja specjalność.

– Zaiste. Albo to ta mistyczna krew elfów...

Yen zachichotała niekontrolowanie.

– To byłoby takie banalne, jak z taniej powieści dla nastolatek – stwierdziła nie bez pewnej dozy autoironii. – Swoją drogą, nie wierzę, że akurat ty dałeś się na to nabrać – dodała, wyciągając z rękawa przemyślnie ukrytą różdżkę. – To bardzo proste zaklęcie, którego moja mama używała do odświeżania przywiędniętych ziół. Naprawdę myślałeś, że okażę się reinkarnacją bogini Danu czy innej Persefony? Profesorze, najwyraźniej ma pan w sobie więcej z niepoprawnego marzyciela, niż mi się wydawało!

Nieporuszony Severus wzruszył ramionami, jakby to nie było nic takiego.

– Nie mam nic przeciwko boginiom, po prostu w żadne nie wierzę.

– Nie?

Pokręcił głową, a potem usiadł obok niej. Yen odwróciła się ku niemu, gotowa w każdej chwili rzucić jeszcze coś złośliwego, bo tak przecież wyglądały wszystkie ich rozmowy, ale nie zdążyła. Powstrzymało ją coś w wyrazie jego twarzy. Spojrzał na nią uważnie, jakby głęboko się nad czymś zastanawiał. Jedna jego brew powędrowała do góry, usta wykrzywiły się lekko, co można było optymistycznie uznać za uśmiech. Zamarła, a on w tym czasie wsunął w jej włosy herbacianą różę, którą dotąd się bawił.

– Nie. Nawet w te ładne.

– Uważasz, że jestem ładna?

– Tego nie powiedziałem.

– Możesz się wypierać do woli. I tak wiem swoje.

Siedzieli obok siebie na starej kamiennej ławie w ruinach celtyckiego zamku w pięknej Irlandii, otoczeni różanym ogrodem, który Yen ożywiła dla kaprysu. Z tego miejsca reszta świata wydawała się nierealna i zupełnie niepotrzebna. Wśród porośniętych mchem kamieni, upajająco pachnących kwiatów i w promieniach jasnego słońca, które mimo wszystko zdawało się nie docierać w głąb czarnych oczu mistrza eliksirów, wszystko inne traciło znaczenie. Bo co mogło być aktualnie ważniejsze od nich dwojga? Czy cokolwiek istniało nadal po drugiej stronie wzgórza? Równie dobrze cały wszechświat mógł trafić szlag. Pewnie nawet by tego nie zauważyli.

I jak zwykle w takich wypadkach, wystarczyłoby zaledwie jedno słowo. To słowo, które naturalnie nie padło.

W tej samej chwili, niemal bez ostrzeżenia, nad ich głowami przetoczył się grom, a potem z nieba lunęła ściana lodowatego deszczu. Yen wrzasnęła, podrywając się z miejsca, a potem zaczęła się śmiać jak wariatka.

– Deszcz! Deszcz! – krzyczała. – A nie mówiłam?!

– Koniec wycieczki – zgodził się z nią Severus.

Oczywiście mogli się teleportować. To byłoby logiczne, naturalne i bardzo zdroworozsądkowe zachowanie, biorąc pod uwagę okoliczności. A jednak z jakichś tajemniczych względów ani Yen, ani Severusowi nie przyszło to do głowy. Znacznie lepszym pomysłem wydał im się zwariowany pościg w dół zbocza, a następnie dalej, na przełaj przez grząskie pola i trzęsawiska, w strumieniach deszczu, który ani na moment nie przestawał lać się z nieba nieprzerwanym strumieniem. Yenlla piszczała i krzyczała przez całą drogę, omal nie zdzierając sobie gardła, choć niewątpliwie więcej w tym było obłąkanej radości niż przerażenia. Uwielbiała deszcz i czuła się wolna. To nieistotne, że wkrótce przemarzła na kość i przestała czuć cokolwiek innego.

Droga powrotna okazała się znacznie krótsza w porównaniu do leniwej wędrówki w objęciach pięknej pogody, ale zanim dotarli do zajazdu, szelma przemokła do suchej nitki i cała dygotała z zimna. W dodatku podczas zwariowanej gonitwy zupełnie zapomnieli o najważniejszym: kolejnej porcji eliksiru wielosokowego. Dlatego gdy przemykali przez recepcję, Snape bezceremonialnie zarzucił na głowę rozchichotanej towarzyszki własny płaszcz. Odebrał klucz i pociągnął ją na górę

– Uspokój się.

– Nie mogę. To deszcz. Deszcz tak na mnie działa.

– Wariatka.

– To nie moja wina, to genetyka.

Oznaczyli korytarz szlakiem błotnistych śladów, po czym wpadli do pokoju. Yenlla głośno szczękała zębami, a z jej mokrych włosów kapały na podłogę wielkie krople deszczówki. Najwyraźniej jej to nie przeszkadzało, skoro uśmiechała się do Severusa szeroko, ledwo nad sobą panując.

– Zamarzam! – pożaliła się i zaczęła przeskakiwać z nogi na nogę, obejmując się ramionami. – Zabiłabym za grzane wino.

– Żaden problem, mogę zamówić.

– Nie jestem pewna... Co powiedziałaby na to Błyskotka?

– Na szczęście jej tu nie ma. Poza tym odwołujemy się do tego środka wyłącznie w drodze wyjątku i wyższej konieczności.

Yen zamyśliła się głęboko i spróbowała swoim zwyczajem przygryźć wargę, ale przeszkadzały jej w tym coraz silniejsze drgawki. Mimo to nadal nie wyglądała na przekonaną.

Severus westchnął.

– Cóż, jeżeli powróci... ten mały problem, osobiście zaprowadzę cię na odpowiedni oddział Munga, a jest taki, i przetrzymam tam, dopóki nie minie.

– Umowa stoi. Nawet Błyskotka uznałaby to za uczciwą propozycję.

Snape podszedł do nocnego stolika, aby zadzwonić po obsługę – jakimś dziwnym zrządzeniem losu telefony stacjonarne mniej mu wadziły niż przenośne i przez lata zdołał ogarnąć instrukcję użytkowania. Yenlla czaiła sie za jego plecami z przewrotnym błyskiem w oku.

– Czekaj, czekaj. Najpierw musisz się przebrać. Pomoczysz łóżko.

Chciał rozsądnie zauważyć, że przecież na żadnym się aktualnie nie znajduje, ale najwyraźniej Yen miała inne plany. Przemknęła pod jego ramieniem, znajdując się z przodu i blokując mu dostęp do telefonu. A potem, trzymając się dawno ustalonego i sprawdzonego schematu, dobrała się do jego guzików, bo skoro coś jest dobre, to po co to zmieniać, tym bardziej że zawsze znalazły się jakieś guziki do rozpięcia. Nawet gdy zrezygnował z mrocznej, nietoperzej szaty, zostały jeszcze czarne koszule. Yen, smakoszka guzików, miała wprawę, więc uporała się z nimi w trymiga.

– Yenlla...

– Tak?

– Co ty właściwie robisz?

– Nic takiego. Po prostu uświadomiłam sobie, że znam lepsze i szybsze sposoby na rozgrzanie się niż wino.

– A zatem był to niezwykle skuteczny program odwykowy.

– Yhm.

Była cała mokra i dosłownie lodowata w dotyku. Włosy poskręcały jej się w malownicze fale, a przemoczone ubranie oblepiało ją jak druga skóra. Nie mogła tak zostać, to byłoby zbyt niebezpieczne dla jej zdrowia, skoro i tak wykazywała dziedziczne skłonności do artystycznie galopujących suchot. Musiał pomóc jej się z tego uwolnić, zanim będzie za późno. Im szybciej, tym lepiej. Tak nakazywał zdrowy rozsądek. Dla ratowania życia i zdrowia warto było poświęcić te kilka ubłoconych prześcieradeł. Oboje zdecydowanie się z tym zgadzali, nie musieli nawet tego wcześniej przedyskutować. Zresztą, i tak nie zdążyli. Mieli lepsze rzeczy do roboty.

***

Rhiannon rings like a bell through the night
And wouldn't you love to love her?
Takes through the sky like a bird in flight
And who will be her lover?
All your life you've never seen a woman
Taken by the wind
Would you stay if she promised you Heaven?
Will you ever win? Will you ever win?
(Fleetwood Mac: Rhiannon)

Yenlla wpadła do domku marzeń dramatycznie spóźniona, nerwowo śledząc oczami zegar. Już dawno minęła godzina zdrowego rozsądku i właśnie biło wpół do paniki. Nie powinni z Severusem zostawać w Irlandii tak długo, ale cóż... Wydarzyły się różne rzeczy, wiadomo. Dlatego zanim się obejrzeli, minęła deszczowa sobotnia noc i nastał równie paskudny niedzielny poranek, a śniadanie dawno się skończyło, bo w ferworze zdarzeń jakoś o nim zapomnieli. Podobnie jak o wielu innych rzeczach, które wraz z resztą rzeczywistości powróciły, dopiero gdy nieoczekiwanie nastało południe i było już za późno... Za późno na cokolwiek.

An Caislean, westchnęła w duchu Yen, po czym szybko przywołała się do porządku. Nie miała już czasu o tym myśleć, skoro musiała skupić się na ogólnym ogarnięciu i poćwiczyć sprawianie wrażenia, że nigdzie i z nikim nie wychodziła. A przynajmniej nie z Nim.

Logiczne.

Rzuciła Newtonowi torbę z ubraniami i kilkoma pamiątkami, polecając, aby ukrył ją starannie i z dala od Remusa. Najlepiej w pistacjowym salonie, jej prywatnym sanktuarium. Błyskotka tradycyjnie śledziła ją nieprzychylnym spojrzeniem. Brwi marszczyły jej się nisko nad spiczastym nosem, uszy oklapły smętnie po bokach małej twarzyczki. Nie musiała mówić wprost, jak bardzo jest zawiedziona zachowaniem swojej nieodpowiedzialnej pani – i bez słów było to aż zbyt wyraźnie widoczne.

Yen prychnęła, nie miała na to czasu.

– Herbaty – zażądała niezbyt uprzejmie.

Błyskotka odwróciła się obrażona i wymaszerowała do kuchni.

Pani Lupin zrzuciła podróżny płaszcz, który ostatnio tyle razy zmieniał rozmiar, i wcisnęła go do szafy. Potem powędrowała do łazienki, aby zmyć z siebie wspomnienie ostatnich szalonych dni i nocy. Och, jak bardzo tego potrzebowała! Wreszcie wskoczyła w banalną i absolutnie nieatrakcyjną piżamę, po czym rozłożyła się wygodnie z książką na kanapie w salonie, jakby przez cały weekend nic innego nie robiła, i skupiła na możliwie niewinnym wyglądzie.

Ziewnęła szeroko i ułożyła się wygodniej na poduszkach. Czuła się kompletnie wykończona i z pewnością nie było w tym nic dziwnego. Przymknęła oczy tylko na moment, aby dać im nieco odpocząć...

– Yenka?

Ocknęła się gwałtownie i przez moment nie miała bladego pojęcia, gdzie się właściwie znajduje. Anglia? Londyn? Irlandia? An Caislean? To wszystko było takie skomplikowane i cholernie trudne. Dziki ocean szumiał jej w głowie... A może był to tylko ogień na niewielkim kominku domku marzeń?

E... Ogień? W środku dnia?

Poderwała się do pionu i omal nie zderzyła czołowo z Remusem, który kucał przy wersalce. Wyglądał na zmęczonego, ale jednocześnie uśmiechał się do niej. Yen zorientowała się, że za oknami dawno już zapadł zmierzch, a to znaczyło, że przespała prawie cały dzień!

– Ojej, Rem – wyjąkała. – Już wróciłeś? Przepraszam, musiałam przysnąć. – Wskazała oskarżycielsko na książkę, której nawet nie otworzyła.

Potrzebowała czasu, żeby wrócić do rzeczywistości. Wszystkie niedawne afery, skandale, kłótnie i ciche dni wydały jej się kompletnie nierealne po dwóch dniach spędzonych praktycznie w innym wszechświecie. Pośród lasów, pół, róż, ruin i ostrego, oceanicznego powietrza, które wywiało jej z głowy wszelkie nieprzyjazne myśli. A tymczasem musiała się skupić i mentalnie teleportować z powrotem do domu i Remusa.

To w zasadzie smutne, jak niewiele czasu potrzebowała, aby o nim całkowicie zapomnieć.

Odchrząknęła.

– Jak ci minęła podróż? – zapytała.

Jednak Lupin jej nie słuchał. Patrzył na nią tylko tak uważnie i intensywnie, że aż zakręciło jej się od tego w głowie. Jego oczy płonęły niesamowicie w półmroku pokoju oświetlonego wyłącznie subtelnym blaskiem ognia na kominku. W tej chwili, jak nigdy przedtem, była skłonna uwierzyć w czające się w jego wnętrzu dzikie zwierzę.

– Yenlla – powiedział poważnie, przybliżając się do niej i obejmując jej twarz dłońmi. – Nie chcę się z tobą kłócić. Nigdy więcej.

– Ja też.

– Myślałem o nas przez cały ten czas. Mamy tylko siebie. Szkoda życia na niesnaski. Nie chcę, aby kiedykolwiek coś stanęło między nami. Albo ktoś.

Przyciągnęła go do siebie i objęła mocno.

– Nie ma nikogo takiego – powtórzyła po raz setny to samo kłamstwo.

Pocałował ją. Od razu wyczuła różnicę. Wtedy zawsze było inaczej. Zanim wpływ księżyca całkiem minął, odmieniał Remusa w zadziwiający sposób. Było w nim coś dzikiego i znacznie bardziej zaborczego. Sam to wyczuwał i dlatego zwykle jej w takich chwilach unikał, ale nie tym razem. Teraz lgnął do niej coraz bardziej i dotykał w sposób, który nie pozostawiał najmniejszych wątpliwości, co do jego intencji.

– Kocham cię, Yenka – szeptał gorączkowo, a ona odpowiadała tym samym. Może z nieco mniejszym przekonaniem, ale na szczęście tego nie zauważył.

Nie miała specjalnej ochoty godzić się z mężem akurat tej nocy, bo zbyt wyraźnie pamiętała, co wyprawiała z Severusem zaledwie kilka godzin temu, lecz Remus nie pozostawił jej wyboru. Musiała korzystać z okazji, bo nie wiadomo kiedy przydarzy się następna, a Lupin znowu będzie w tym zaborczym, nieznoszącym sprzeciwu nastroju.

Dlatego nie protestowała, gdy brał ją na ręce, najwyraźniej z zamiarem ostatecznego powrotu do małżeńskiej sypialni.


*******

* Księga ballad angielskich i szkockich. Wybrał i przełożył Juliusz Kydryński. Wydawnictwo Literackie, Kraków 1980.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro