Żegnaj, tato
Stoję w kuchni i myję naczynia. Przecieram je starannie ręcznikiem, a następnie układam na tacce. Jedno po drugim. Ręce mi się czasami trzęsą, bo nie potrafię ustać w miejscu, więc włączam swoją ulubioną playlistę. Z głośnika leci „Cheri Cheri Lady" Modern Talking. Zaczynam poruszać ciałem w rytm muzyki, a drżenie dłoni stopniowo ustaje.
Dokładnie zaplanowałam, co będę robić przez następne kilka godzin: pozmywam, posprzątam kuchnię i łazienkę, wyniosę śmieci, zrobię obiad, wyjdę z psem – wszystko zawsze muszę mieć dokładnie zaplanowane, a umysł zajęty. Odganiam w ten sposób koszmary z przeszłości.
Gdy kończę wycierać patelnię i zlew jest już pusty, słyszę dzwonek od telefonu – jest to metalowy kawałek, który lubię słuchać głośno na słuchawkach. Wyłączam głośnik i patrzę na wyświetlacz. Dzwoni ciocia Agnieszka. Gula staje mi w gardle, czuję przyspieszone bicie serca. Odbieram.
– Halo? – Staram się, aby nie było po mnie poznać, jak bardzo stres ściska mi żołądek.
– Marlena? – Głos cioci jest załamany, jakby przed chwilą płakała, a może dalej płacze. Zapewne ma tak samo ściśnięte gardło jak ja. Proszę w duchu, by tego nie mówiła. – Ty wiesz?
Czuję, jak świat rozmazuje mi się przed oczami. Upuszczam telefon na blat. Mam wrażenie, że serce na przemian staje i bije tak mocno, jakby zaraz miało wylecieć z klatki piersiowej. Już nie stoję, a klęczę na podłodze. Cała się trzęsę. Łzy spływają po moich rozgrzanych policzkach, chyba wyję, nie wiem. Nie wiem, co się wokół mnie dzieje. Przecieram chaotycznie łzy, a one nie chcą przestać lecieć. Pies podchodzi i trąca mnie nosem, ale go ignoruję.
Tracę kontrolę. Nie klęczę już na podłodze, a stoję obok, patrzę na wszystko z boku. Krzyczę do siebie: wstawaj! Ale ta mizerna postać, która w szale przeciera łzy mnie nie słyszy. Zamiast tego zwija się w kłębek. W telefonie buczy głos ciotki, chyba coś mówi. Nie chcę jej słuchać.
Wracam do ciała. Rozdygotana odzyskuję na chwilę kontrolę. Sięgam po ten przeklęty telefon – mam ochotę nim rzucić o ścianę. Nic się dla mnie nie liczy. Ocieram łzy i mówię spokojnym głosem:
– Teraz już wiem.
A potem rozłączam się, odkładam telefon i lamentuję.
Nie dowierzam, to nie może być prawda. Zadaję sobie pytanie: dlaczego?
Nie wiem, czy kiedykolwiek uzyskam na nie odpowiedź.
***
To ciekawe jak jedna mała sytuacja może obrócić twoje życie o sto osiemdziesiąt stopni. W jednej chwili jesteś sobą, a w drugiej zupełnie inną osobą. Spóźniony autobus, jeszcze jeden kieliszek, papieros tylko dla towarzystwa, który przeistacza się w nałóg. Nasze życie złożone jest z takich małych chwili. Każda z nich jest elementem układanki, która nas definiuje. Tylko dlaczego musiałeś wtedy wyjść z domu?
Przyjeżdżam do rodzinnego miasta. Mama czeka na mnie na peronie. To miło z jej strony, że po mnie przyjechała. Zawsze podjeżdżałam autobusem, ale chyba chciała mnie szybciej zobaczyć.
Widzę ją jak przez mgłę, nie jadłam nic od rana. Nie byłam w stanie. Teraz mam ochotę zwrócić pustą zawartość żołądka. Wychodzę z pociągu i nagle samoistnie nakładam na siebie maskę obojętności, a nawet uśmiech. Muszę być twarda, przecież to mi powtarzano całe moje życie. Gdy mama mnie spostrzega, wyciąga ręce do przodu i przytula mnie. Chyba chce mnie pocieszyć. Odsuwam się i patrzę na nią. Nie widzę ani krzty bólu na jej twarzy. Ale w sumie co się dziwić – rodzice byli po rozwodzie.
– Jak podróż? – pyta mama, uśmiechając się do mnie. Zupełnie jakby jej uśmiech miał poprawić mi humor. – Blado wyglądasz, jadłaś coś?
– Mhm – odburkuję. – Jadłam na dworcu. Podróż się dłużyła, jak zawsze gdy jadę w tę stronę. Ale za to powrót będzie szybki.
– Daj torbę, Seba czeka w aucie.
No tak, Seba – facet mamy. Bardzo go lubię, ale nie mam ochoty teraz nikogo widzieć. Pewnie będą chcieli, żebym z nimi posiedziała i może pograła w karty albo obejrzała film.
Wymieniam z moim potencjalnym ojczymem spojrzenia, przytulamy się i zauważam rozbawione iskierki w jego oczach, ale też współczujący wyraz twarzy. Wyczytuję z niego emocje jak z otwartej księgi. Próbuje mnie pocieszyć i mówi, że wszystko będzie dobrze. Mama doprawia to jeszcze słowami, że teraz tata jest w lepszym miejscu, a ja tylko kiwam głową i wsiadam do auta. Nienawidzę takich słów. Jak ktoś może mi mówić, że wszystko będzie dobrze? Przecież nie wiedzą, co się dzieje w mojej głowie. Toczę w niej nieustanną walkę. Mam ochotę się zapaść pod ziemię, umrzeć, by móc zobaczyć się z tatą. Nie wiem, gdzie odszedł, co się z nim stało, dlaczego nie żyje. Tak dużo nie wiem – to jest męczące. Mam wrażenie, że nic nigdy nie będzie dobrze, a raczej pogorszy się tak, że już nie będę odróżniać jawy od snu.
Gdy zajeżdżamy do domu mamy, na powitanie wychodzi mi młodsza o sześć lat siostra wraz ze swoim chłopakiem. Śmieją się z czegoś, słyszałam ich jeszcze zanim weszłam do przedpokoju. Staram się nie wpadać w szał, gdy ją widzę – całą uśmiechniętą. Na mój widok poważnieje, ogromny banan na twarzy lekko jej zanika. Przychodzi mnie przytulić.
– Cześć, sister, jak się czujesz? – Widzę troskę w jej oczach i na chwilę opada ze mnie złość. Ale tylko na chwilę.
– Jakoś – odpowiadam zbywająco, nie chcąc jej się za bardzo narzucać. – A ty?
Siostra tylko wzrusza ramionami.
No tak, Aurelia nie znała naszego ojca aż tak dobrze. Nie rozpacza po nim. W końcu miała tylko dziesięć lat gdy postanowił wybrać flaszkę zamiast własnych dzieci. Na pewno jest jej przykro, ale nie wpłynęło to na nią tak, jak na mnie. Ja mam z nim dużo pozytywnych wspomnień, które przez ostatnie wydarzenia wyszły na wierzch, a te nieprzyjemne odeszły w zapomnienie.
Pamiętam jak dziś, gdy tato brał mnie na konie i wspólnie jeździliśmy do stadniny w sąsiedniej wsi. Byłam wtedy mała i jeździłam przytulona do rodzica. A wpatrzona byłam w niego jak w obrazek. Tylko tata mógł mnie czesać, tylko tata mógł mnie ubierać. Nieważne, że jak zrobił mi dwie kitki, to jedna zwisała w dół, a druga sterczała do góry.
Wieczorem uciekam do swojego pokoju. Mam problem z zaśnięciem. Wyję w poduszkę, aż w końcu muszę ją obrócić na drugą stronę, bo jest taka mokra. Trzęsą mi się wszystkie kończyny. Staram się miarowo oddychać, ale nie mogę się uspokoić. Po całym dniu udawania puściły mi nerwy. No właśnie, udawania... Bo w mojej rodzinie zawsze trzeba być twardym. Dlatego nawet z moją depresją, gdy wychodzę do ludzi, to się uśmiecham i jestem najbardziej rozgadaną osobą w towarzystwie. A gdy zostanę sama, zamieniam się w obraz nędzy i rozpaczy.
Od ciągłego płaczu zaczyna mnie boleć głowa, więc wstaję i po cichu nalewam sobie szklankę wody. Zapalam lampkę nocną przy łóżku i postanawiam wyciągnąć nasze zdjęcia z dzieciństwa z szafki. Nie wiem, czy to jest dobry pomysł, pewnie tylko jeszcze bardziej się odwodnię, ale czuję w sobie wewnętrzną siłę, która każe mi je obejrzeć.
Pierwsze zdjęcie, które widzę zostało zrobione tuż po moich narodzinach. Tata leży ze mną na łóżku i próbuje mnie utrzymać, gdy wierzgam. Pewnie mama je robiła. Oglądam ostrożnie twarz ojca – jestem teraz w tym samym wieku, co on na tej pogiętej fotografii. Rysy twarzy mam tak do niego podobne, że aż mnie ściska w gardle. Wyciągam to zdjęcie z albumu i przykładam do klatki piersiowej, pociągając nosem.
Wciąż nie mogę uwierzyć, że go ze mną nie ma. Jestem zła na siebie i na świat. Jestem zła na mamę, na wszystkich członków rodziny, którzy nie wzięli go za fraki i nie zaprowadzili na odwyk. Na siostrę, że ma gdzieś, że nasz ojciec właśnie zmarł. I w dodatku nie wiadomo, jak to się w ogóle stało.
Wczoraj dostałam telefon z komendy policji, że mam się na niej stawić, by odpowiedzieć na parę pytań. Potem muszę jechać do prokuratury po jego papiery. Niby miał robioną sekcję, ale dalej nic nie wiem. Zanim dostałam telefon od cioci Agnieszki ze smutnymi wieściami, wcześniej dowiedziałam się, że zaginął. Znaleziono go dopiero po niecałym tygodniu. Martwego.
Myśli o tym, że tato leżał tyle czasu zimą w lesie, że nie wiem czy zmarł szybko, czy może jednak się męczył mnie wręcz napadają. I gdy choć trochę się uspokajam, znów wybucham. Nie wiem, którego dnia zmarł, co myślał. Może znów dostał paraliżu i nie mógł się ruszyć, nie mógł nawet zawołać o pomoc, nie wiedział co się dzieje, zupełnie jak ja teraz. Mam wrażenie, że zaraz zejdę na zawał. Wyciągam chusteczkę i wydmuchuję nos.
Następnego dnia wieczorem znów napada mnie nawałnica złych myśli. Wcześniej załatwiłam wszystkie sprawy urzędowe, pogrzeb, który ma być za trzy dni i spędziłam trochę czasu z rodziną. Dowiedziałam się jedynie, że prokuratura postanowiła oznaczyć datę śmierci na dzień, w którym go znaleźli. Gdy tylko zobaczyłam tę nędzną cyferkę na tym durnym świstku, miałam ochotę rozsadzić cały ten przeklęty budynek w drobny mak. Kłamcy. Na pewno musiał już tam trochę leżeć. Jak oni śmią kłamać mi tak w żywe oczy?! I jeszcze jako powód podali niewydolność nerek. Nie wierzę im. Wszyscy tylko kłamią, a ja czuję, że coraz mniej wiem, a coraz więcej kwestionuję.
Załamuje mnie myśl, że nigdy się nie dowiem, co się tak naprawdę stało. Co tato myślał w momencie, gdy upadł. Chciałabym poznać jego ostatnie myśli, może żałował, że nie pożegna się z dziećmi. Ile bym dała, by wiedzieć, jak długo tak trwał, zanim opadł na niego czarny całun.
Czuję się winna, że gdy on tam tak leżał, ja pewnie nawet nie wiedziałam jeszcze, że zaginął. Wychodziłam do pracy, śmiałam się ze współpracownikami. Nawet gdy się już dowiedziałam o zaginięciu, po szoku, gdy już emocje opadły, wróciłam do normalnego życia, by się tym nie przejmować, chociaż w głębi duszy miałam jakieś dziwne przeczucie – że tym razem go nie znajdą żywego.
Z racji tego, że nigdy nie mieliśmy pieniędzy i teraz w dorosłym życiu, gdy dopiero zaczęłam pracować, taki stan rzeczy się utrzymuje, nie było mnie stać na normalny, tradycyjny pogrzeb. Załatwiłam tacie kremację. Nie będę mieć możliwości go zobaczyć, zanim spalą jego ciało. Ale może to i lepiej, pewnie nie wygląda zbyt dobrze po tylu dniach. Nie wiem, jak moja psychika zniosłaby ten widok.
Następne dni mijają mi jak przez mgłę. Przychodzi do mnie koleżanka, która stara się mnie wspierać, a ja ją odtrącam. Najbliżsi zaczynają mnie irytować i wyprowadzać z równowagi.
Wieczorem mama bierze mnie na rozmowę przy herbacie. Siadamy w salonie i gdy słyszę monolog płynący z jej ust, jeszcze bardziej podnoszę barierę i gotuję się w środku:
– Marlena, musisz przemyśleć swoje zachowanie. Ja rozumiem, że twój tata nie żyje i musi ci być przykro... – PRZYKRO?! Pff. Przykro to mi może być, jak zamiast czwórki z egzaminu dostanę trójkę, a nie gdy mój tato umiera. – Ale trzeba nabrać trochę ogłady, dystansu. Laura żaliła mi się, że jesteś bardzo trudna, że masz ją gdzieś. Zamykasz się w pokoju, a twoja koleżanka siedzi w kuchni ze mną. No jak to wygląda? Nie myślisz nigdy o innych, patrzysz tylko by tobie było dobrze. To jest egoistyczne. Zrzucasz swoje obowiązki na wszystkich, u ciebie panuje wieczna spychologia. Ja siedzę cały dzień w pracy, wracam, a tu gary niewyciągnięte ze zmywarki, obiadu nie ma. Weź się w garść i zacznij tu pomagać. Co, u siebie w domu też nic nigdy nie robisz?
Robię dużo, ale tutaj nie potrafię, gdy słyszę twoje ciągłe wywody, myślę. Nigdy nie będę w stanie jej tego powiedzieć.
– Nie przejmuj się tatą, teraz na pewno jest już w lepszym miejscu. Tutaj się męczył, a teraz będzie mógł odpocząć. Wszystko będzie dobrze.
Nie pamiętam, co się potem działo, ale słowa mamy zawsze odbijają się ode mnie jak od muru. Już dawno przybrałam taką strategię – ona sobie pogada i powie mi, jaka to jestem leniwa, egoistyczna, a ja to oleję. Chociaż, jeśli mam być szczera, to powtarzanie mi tego od małego, wywarło na mnie taki wpływ w dorosłości, że teraz nie potrafię odpoczywać. Siedzę jak na szpilkach, ciągle muszę coś robić i zamieniłam się w people pleasera. Zaniedbuję siebie na rzecz innych, a ci „inni" tego nie widzą.
Dzień przed pogrzebem jadę z ciocią Agnieszką do księdza, aby dogadać szczegóły ceremonii. W drodze dowiaduję się, że rodzeństwo taty nie będzie organizować stypy, ale zaproszą rodzinę, która przyjeżdża z daleka na obiad. Ja nie znam tej całej rodziny.
Gdy jesteśmy u księdza, ciocia i wujek dogadują wszystkie szczegóły, dowiaduję się, że ma być organista w kościele, że będzie można podejść do urny i się pożegnać.
– Jest pani bardzo blada, wszystko w porządku? – pyta mnie ksiądz. Odczuwam delikatne ciepło wewnątrz, że ktoś się mną zainteresował.
– Tak, wszystko w porządku, tylko... chciałabym coś powiedzieć na pogrzebie.
Ciocia wydaje się trochę zmieszana moją prośbą. Pewnie boi się, co powiem.
– Dobrze, to jak będziemy na cmentarzu, spojrzę się na panią i jak pani będzie chciała coś powiedzieć, to wtedy powie, a jak nie to pokręci głową, że nie chce i będę kontynuował obrzęd.
Kiwam głową. Potem ciocia odwozi mnie do mamy.
Gdy postanawiam powiedzieć rodzinie o mojej chęci, oni jakimś cudem, zamiast mnie wspierać i się cieszyć, że zdobywam się na odwagę, by coś powiedzieć, są przeciwko temu. Dosłownie każdy. Nie tłumaczą się tym, że to może być dla mnie trudne, że może nie zdołam nic z siebie w takim momencie wykrztusić, a raczej patrzą na siebie, na swój komfort i by moje słowa nie wzbudziły kontrowersji.
– Co ty, oszalałaś? Lepiej nic nie mów, jeszcze ta cała rodzinka zacznie sobie myśleć nie wiadomo co. Nie możesz powiedzieć nic złego, bo o zmarłym się źle nie mówi, ale jak zaraz zaczniesz stawiać tatusia w anielskim świetle i mówić, jakim on to super tatą nie był, to będą gadać: skoro był taki cudowny, to po co Judyta się z nim rozwodziła. Lepiej nic nie mówić, pożegnaj się z tatą w duchu – mówi mi w pewnym momencie mama.
– A po co ty chcesz coś gadać? – dziwi się siostra.
– Nie mów nic, przecież będzie ci zbyt ciężko, a jeszcze jak powiesz coś niewłaściwego to będą na tobie wszyscy psy wieszać – zgadza się ze wszystkimi moja koleżanka.
Niewspierające słowa bliskich uderzają mnie jak cegła, która leci z dachu i spada ci na stopę. Zaczynam przez to wszystko wątpić w siebie. Wieczorem trzęsę się jak galareta i rozmyślam nad tym, czy nie sprawić wszystkim ulgi i po prostu stać w kącie na pogrzebie i nic nie mówić.
Dobija mnie jedna myśl – wyrzuty sumienia. Moja ostatnie spotkanie z tatą... nie jest godne wspominania. Ostatni raz widziałam go niespełna rok przed jego śmiercią. Pojechałam wtedy do wujka w odwiedziny i on w końcu namówił mnie, bym poszła odwiedzić ojca. Nie chciałam, bo wiedziałam jak żyje, jak się stoczył. Ciągle miałam nadzieję, że wyjdzie z tego nałogu, że przypomni sobie o mnie, że zrobi to dla mnie. Nie mogłam patrzeć na warunki, w których żył – stara szopa, jakaś farelka, wszędzie brud i praktycznie tylko stary tapczan. Ten widok napawał mnie obrzydzeniem, tak samo zresztą jak moją siostrę, ale mi w tym wszystkim towarzyszyło jeszcze silniejsze uczucie. Współczułam ojcu, że wszystko tak się skończyło, że żył w taki sposób.
Doskonale wiedziałam, jak wyglądało dzieciństwo ojca – że znęcano się nad nim, że miał wszystko na głowie i nosił w sobie tę traumę, a jak jeszcze w pewnym momencie życia zachorował i nie mógł pracować, to się załamał, bo czuł się bezużyteczny. Rozumiałam skąd jego depresja się wzięła, bo jestem do niego tak bardzo podobna. Gdy odszedł, najpierw nie chciałam go znać, potem dorosłam i wszystko kliknęło mi w głowie. Zaczęłam go rozumieć i mu współczuć, bo widziałam go w sobie.
Tak więc moje ostatnie spotkanie z tatą było burzliwe. Pomyślałam, że jeśli go wezmę na rozmowę, wszystko mu wyrzucę, nagadam, przekonam, że ma o co walczyć, to się ogarnie. To nie była przyjemna rozmowa, ale siedziałam tak z nim z dwie godziny i mu tłumaczyłam, że chciałabym, by moje dzieci kiedyś poznały swojego dziadka. Teraz już na pewno nie poznają, ale będę im o nim opowiadać. Tylko te dobre rzeczy.
Potem tato jeszcze do mnie zadzwonił, na miesiąc nim zmarł. Pytał, czy nie chciałabym się z nim spotkać na jakiś obiad. Powiedziałam, że jak przyjadę to możemy gdzieś razem wyjść pod warunkiem, że będzie wyglądał i pachniał porządnie. Chciałam się z nim zobaczyć. I akurat wtedy, gdy dowiedziałam się, że nie żyje, za parę dni miałam jechać do rodzinnego miasta i do niego zadzwonić. Nie mogę uwierzyć, że nie zdołałam wszystkiego naprawić.
Miałam plan na to wszystko. Jakbym więcej zarabiała i rozwinęła się zawodowo, wzięłabym tatę pod swoje skrzydła, pokazała mu, że ma po co żyć. Wysłałabym go na odwyk, pomogła mu, zajęła się nim. A teraz już nigdy nie będę mieć takiej szansy. I ta właśnie myśl, że już nie mogę nic zrobić, że nie pomogłam mu wystarczająco, że mu tak przed rokiem nagadałam, to wszystko nie daje mi spać po nocach i wyciska ze mnie wszystkie łzy. To poczucie winy i zawieszenie, bezradność.
Na dzień przed pogrzebem postanawiam spisać to, co chcę powiedzieć. Nie wiem, czy dam radę wykrztusić z siebie choć słowo na pogrzebie, ale chcę to mieć napisane. Siadam więc przy stole, gdy nikogo nie ma w domu i piszę:
„Mimo tego, że nasze życie i nasza wspólna historia nie zawsze były łatwe, chcę, abyś wiedział, że ci wybaczam i mam nadzieję, że ty wybaczysz mi. I chociaż nie ma cię już z nami, na zawsze zostaniesz w moim sercu. A za ileś lat spotkamy się tam po drugiej stronie, usiądziemy na werandzie, wypijemy herbatę i opowiem ci o moim życiu. Teraz chcę, abyś wiedział, że możesz odejść w pokoju, a ja cię nie zapomnę.
Do zobaczenia, tato."
Na pogrzebie ostatecznie jestem zbyt roztrzęsiona, by cokolwiek z siebie wykrztusić. Moja siostra stoi ze zwieszoną głową, a ja ledwo jestem w stanie opanować łzy. To jest ładny pogrzeb. Chociaż ciężki. Naprawdę ciężki. Żegnam się z tatą w duchu, a kartkę z mową palę. Raduje mnie bardzo, że partner mamy – Seba – przyszedł mnie wesprzeć.
Następnego dnia, gdy siedzę i wciąż załamuję się tym wszystkim, ręce mi się trzęsą, a ja nie wiem co ze sobą zrobić. Ktoś w tym całym chaosie mówi do mnie, że nie powinnam się już przejmować i załamywać, przecież już po pogrzebie. A ja mam ochotę rzucić się w bezdenną otchłań, gdy słyszę takie słowa.
Gdy wracam do domu, ciężko jest mi wrócić do codziennego życia tak, jakby nic się nie stało. Boję się, że zrobię błędy w pracy, nie mogę się skupić i wyję po nocach. Decyduję się, aby pójść na terapię, by nie skończyć kiedyś w rowie, bo każdy aspekt mojego życia mnie przytłacza. I tak jakoś trwam, póki sobie czegoś nie uświadomię.
Po dwóch miesiącach ból po odejściu taty wciąż we mnie jest i choć już nie płaczę tak często i nikomu o tym nie mówię, wiem, że nigdy nie zniknie. A ja powinnam nauczyć się z nim żyć i doceniać każdą chwilę, nawet z tym wewnętrznym poczuciem winy. Dlatego zaczynam inwestować w samorozwój, by mieć potem o czym opowiadać ojcu, gdy już się spotkamy. Bo muszę wierzyć, że jeszcze kiedyś go zobaczę.
Po trzech miesiącach nic nie jest proste, czasami wątpię w sens życia, ale żyję. Jakoś brnę przed siebie. I gdy przychodzę odwiedzić po raz pierwszy grób taty, puszczam mu jego ulubioną piosenkę, siadam na krześle i przez łzy mówię:
„Żegnaj, tato."
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro