Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział X - Cesarz

Pauca obserwowała jak ojciec i syn kłócą się ze sobą. Nie próbowała ich powstrzymać, nawet wtedy, kiedy jeden bił drugiego prosto w twarz, krzycząc przy tym jakieś patetyczne bzdury.

- Te wszystkie lata mnie okłamywałeś!

Kruczowłosa wyciągnęła niewielki pilnik i zaczęła piłować paznokieć kciuka, który wydawał się jej nieestetyczny. O dziwo żaden się jednak nie złamał w ciągu ostatnich dni. Czasem zazdrościła posiadaczom krótkich paznokci, ona miała krótkie tylko u jednej ręki, gra na lutni tego wymagała.

- Nie chciałem, żebyś miał takiego ojca jak ja.

Kiedy skończyła, rozprostowała palce. Dłoń wyglądała teraz całkiem schludnie.

- Całe życie myślałem, że mój ojciec nie żyje! – mówił Dave przez łzy.

Dawno nie czesała włosów, musiały być skołtunione. Na szczęście nosiła ze sobą grzebień, więc mogła zminimalizować katastrofę, która miała miejsce na jej głowie, niestety nie miała lustra.

- Przepraszam, uznałem, że tak będzie lepiej.

Zastanawiała się, czy się nie przefarbować, wszak wśród wyższych sfer modne były włosy ombre, a ona miała niedługo występować w pałacu dla samego cesarza.

- Lepiej?! Nie uważasz, że lepszym byłaby zmiana twojego zachowania, a nie okłamywanie mnie?!

Rozczesywała włosy powoli, bez pośpiechu. Zastanawiała się jak wygląda wnętrze pałacu. Z zewnątrz widziała go już wiele razy i budził w niej podziw, ale w środku musiał być jeszcze piękniejszy.

- Przeze mnie zginęła twoja matka, ja nie mogłem...

- Mogłeś, jesteś tchórzem!

Pauca odłożyła grzebień do torby i ujęła w dłonie swoją lutnię. Zaczęła ją stroić.

- Masz rację, ale teraz postanowiłem to zmienić.

Pierwsza struna...

- Dopiero teraz?! Za kilka dni kończę dwadzieścia lat!

Brzdęk!

- Możesz przestać i nam nie przeszkadzać? – zapytał Dave wyraźnie zirytowany fałszywym dźwiękiem.

Pokręciła ślimaczkiem.

- Nie, to wy powinniście przestać.

- Słucham?!

- Zachowujecie się jak dzieci, szczególnie ty, Dave. Nie mamy teraz czasu na takie kłótnie. Nasz postój się kończy, a za pół godziny powinniśmy dotrzeć do Serca pustyni.

Oboje zamilkli, młody Griffin spuścił wzrok.

- Chodźmy – powiedział.

Pauca była pod wrażeniem tego, jak szybko odzyskał panowanie. Mimo tego co powiedziała, Dave nie był już dzieckiem. Patrzyła na niego. Był taki zwyczajny, ale jednocześnie niezwykły. Targały nim emocje i wątpliwości, być może nie do końca wierzył w powodzenie swojej misji, ale mimo wszystko dążył do celu, miał to, czego jej od dawna brakowało – nadzieję. Może dlatego wydawał się jej wyjątkowy. Po części żałowała, że go okłamała. Z drugiej strony, część niej była przekonana, że mówiła prawdę, bo już dawno straciła nadzieję. Nadzieję na...

- Pomijając twoje tchórzostwo... dobrze cię znać, tato!

Po jego policzkach popłynęły łzy.

- Mam nadzieję, że kiedyś mi wybaczysz.

Dave mruknął coś pod nosem.

Szli traktem wprost do Serca pustyni.

*

Za każdym razem, kiedy Pauca widziała to miejsce, coś zapierało jej dech w piersiach. Najpierw pierwszy mur, który otaczał kolistym łukiem całe miasto. Był ogromny, miał co najmniej sto stóp wysokości i wydawał się być zaporą, która zatrzyma wszystko. Stolica była zbudowana na wzniesieniu, na szczycie którego znajdował się pałac, jednak z tej odległości można było zobaczyć jedynie monumentalny zarys budowli. Pomiędzy pałacem a pierwszym murem znajdowały się jeszcze dwie zapory, nieco mniejsze niż zewnętrzna. Oddzielały one części miasta. Pauca dobrze pamiętała, że pierwszą stanowił garnizon, koszary i magazyny. Za kolejnym murem znajdowało się miasto właściwe, ulice pełne domów, kupców, gospód i burdeli. Za ostatnią ścianą żyli arystokraci i Starsi, których śpiewaczka nienawidziła z całego serca. W całym Sercu pustyni były rozsiane strzeliste iglice zwieńczone zaostrzonymi kopułami. Były wieżami obserwacyjnymi. Teraz Dave musiał widzieć, że atak na miasto to głupota, a obrońców nie da się zaskoczyć. Z drugiej strony, jeśli posiadali tak silnych iluzjonistów, jego pomoc mogła być nieoceniona.

Młody Griffin podrapał się po brodzie, teraz zdobionej przez dość gęsty zarost.

- Miałaś rację. To miasto jest nie do zdobycia.

Pokręciła głową.

- Nie, odkąd zobaczyłam tego człowieka z białymi włosami... sama już nie jestem pewna.

- Nawet on nie dałby rady takiej potędze!

- Pamiętaj Dave – zauważył jego ojciec – że generałowie też używają many. Z tego co mówiła Aurora, nie są słabi, a przynajmniej ten jeden nie był. Dodatkowo mogą mieć też innych podobnych ludzi.

Pauca skinęła lekko.

Zbliżali się coraz bardziej, mogli teraz lepiej przyjrzeć się miastu-fortecy. Na murach ustawione były błyszczące wypolerowanym metalem cekaemy i działa. Dziesiątki, setki.

- Jak wielki jest garnizon? – zapytał zachwycony potęgą stolicy Dave.

- Chyba około piętnastu tysięcy wyszkolonych żołnierzy, dodatkowo kilka tysięcy wędrowców. Część z nich może posiadać broń wzmocnioną maną.

Dave wydawał się być zszokowany.

- A jaką siłą dysponują twoi rodacy? – Znała odpowiedź. O wiele mniejszą, przynajmniej liczebnie.

- Kilka tysięcy ludzi. Nie mają szans, a kiedy zobaczą to miasto, ich morale spadnie do zera, uciekną.

- Nie byłabym taka pewna. Zapewne mają jakichś iluzjonistów oprócz tamtego chłopaka.

- Co w związku z tym?

- Iluzjoniści mogą... w pewnym stopniu wpływać na uczucia innych, mogą podsycić różne emocje. Widzisz, natura iluzji to przede wszystkim wpływanie na umysły innych, płatanie im figli.

Dave'owi rozszerzyły się oczy.

- No to już wiemy, skąd ta nadmierna nienawiść podczas walki i nasza obojętność – mruknął James.

- A to sukinsyny! – wycedził młody Griffin przez zaciśnięte zęby.

- Wszystko zaczyna się układać.

- Manipulowali nami, żeby...

- ...nikt się nie wahał przed ich rozkazami.

- Mimo, że nieposłuszeństwo jest karane śmiercią, nie chcieli tracić zbyt wielu ludzi, więc wpuścili mgłę do naszych umysłów. Co słabsi ulegli momentalnie.

Pauca nie wiedziała o czym mówią, ale miała pewność co do jednego – iluzję na skalę kilku tysięcy osób mógł wykonać tylko ktoś wyszkolony z dużymi zapasami many. Zbyt dużymi, tak samo jak białowłosy kapitan. Chyba, że to była jego sprawka. Wtedy jednak, wszystko przestawało do siebie pasować, jeśli chodziło o jego osobę.

- Mimo wszystko, bardziej obawiałabym się kreatorów i destruktorów. Ich potencjał bojowy jest niesamowity.

- Na ile niesamowity? – dopytywał Dave.

- Wspominałam już kiedyś.

Botanik się zamyślił i chyba przypomniał sobie jej słowa.

- Nie przesadzałaś z tym kruszeniem muru?

Pokręciła przecząco głową.

- Ani trochę. Jeśli tylko rzeczywiście jest w waszych zastępach ktoś tak potężny.

- Ja... nie wiem.

- Trzeba wziąć pod uwagę najgorszy scenariusz, ale możemy stawiać opór. To potężna forteca. – Wskazała na miasto.

- Uda się nam w ogóle do niego wejść? – zapytał James z nutą wątpliwości w głosie. – Nawet jeśli wpuszczają wszystkich, to nie dostaniemy audiencji u cesarza, musielibyśmy być co najmniej Wędrowcami z tego świata.

Pauca zamyśliła się. Faktycznie, wcześniej o tym nie pomyślała.

- Chyba mam pewien pomysł – powiedziała po chwili.

Po tych słowach otoczył ją cień rwąc na kawałki jej dotychczasowy wygląd. Kiedy cień opadł, oczom Dave'a i Jamesa ukazała się Julia. Oboje wybałuszyli oczy.

- I jak wyglądam?

*

- Mam na imię Mea.

- Znalazłem ją, kiedy cię tu przyprowadziłem – wytłumaczył Charles.

Musiała być młodsza od Julii, jednak od spotkania Pauci, nie była już niczego pewna. Swoją drogą, jeśli Charles miałby być jaj bratem, powinien być mniej więcej osiemnaście lat starszy, a tymczasem wyglądał na mężczyznę nieco po dwudziestce. Wieku nie dało się już oceniać po wyglądzie.

- Skąd się tu wzięłaś? – zapytała zaciekawiona.

- Cóż, byłam tu odkąd pamiętam. Odkąd zaczęłam cokolwiek rozumieć, żyję tutaj. Najpierw wychowywała mnie niania i wytłumaczyła mi wszystko, co powinnam wiedzieć. Jakiś czas temu umarła – mówiła obojętnie.

Julia uniosła brew.

- Żyłaś z polowań?

Nie chciało jej się wierzyć, ta dziewczyna była zbyt drobna.

- Nic z tych rzeczy, nie potrzebuję jedzenia do życia.

- Nie potrzebujesz jedzenia? – zapytała z rozbawieniem.

- I to jest właśnie najciekawsze – odezwał się Charles. – Odkąd tu przybyliśmy nie tylko nic nie jadła, ale także nic nie piła, a nie wygląda na nawet odrobinę wycieńczoną.

- A ile minęło od tamtego czasu? – Nie pamiętała, była nieprzytomna.

- Tylko doba, ale i to tak wystarczająco, by wzbudzić pragnienie, myślę, że mówi prawdę.

Doba? Jeśli jej towarzysze żyli, powinni być już niedaleko miasta, albo w środku. Niedługo miały zacząć się przygotowania do oblężenia, a ona nie mogła pomóc. Nie mogła pozwolić, by w ewentualnej bitwie też nie wzięła udziału. Musiała chronić swoich rodaków! Rodaków? Ale czy oni rzeczywiście byli jej rodakami? Nie było to istotne, chciała chronić tych ludzi. Chciała chronić Jamesa i nawet... Paucę.

Chciała chronić Dave'a.

- To niemożliwe! Przecież nawet ludzie napełnieni maną muszą coś jeść! Widziałam jak jadła Pauca, moja towarzyszka!

- Mea twierdzi, że nie jest człowiekiem – mruknął Charles.

- Więc kim jesteś?

Dziewczyna w sukience uśmiechnęła się i zdjęła trikorn przyciskając go do torsu.

- Moja niania mówiła, że nasza rasa wyginęła dawno temu, z wyjątkiem jednej ocalałej rodziny wraz z opiekunką, z której zostałam ponoć już tylko ja. Niania była już stara, kiedy odchodziła.

- Jak stara? – zapytała Julia.

Mea wzruszyła ramionami.

- Przekroczyła już osiem tysięcy lat, to na pewno. Zabiła ją jakaś choroba.

Osiem tysięcy? Lud Świata pustyni nie miał nawet tak długiej historii!

- Ile?!

- Osiem tysięcy, moi rodzice byli ponoć niewiele młodsi. Mama zginęła przy porodzie. Nie była czystej krwi, to dlatego. U mojej rasy zwykle się to nie zdarza. Tatko umarł na tę samą chorobę co niania, nie byli przystosowani do tutejszych warunków.

Julia zastanowiła się chwilę nad tymi słowami. Brzmiały dziwnie, być może dziewczyna w czerwonej sukience miała zbyt wybujałą wyobraźnię? Jeśli spędziła tutaj naprawdę tyle czasu, mogła równie dobrze zwariować.

- Ciężko uwierzyć w to co mówisz, wyglądasz jak człowiek.

- Ale prawdopodobnie nie jest człowiekiem – zauważył Charles.

Mea skinęła.

- Jestem Patriarchinią. To szlachetna i ponoć dawno zapomniana rasa.

- Zdecydowanie zapomniana – stwierdziła Julia.

- Wybacz, ale sama nie do końca wiem, co to znaczy być Patriarchinią. Niania opowiedziała mi co nieco, ale...

No tak, przecież niania mogła ją okłamać, po prostu została nasycona maną we wczesnym dzieciństwie, a potem wmawiano jej bzdury. Wywiezienie tu mogło być eksperymentem.

- Wiem jednak, że potrafię dużo więcej, niż mogłyby się wam wydawać. – Uśmiechnęła się.

Julia miała wrażenie, że dostrzegła w jej oku czerwony błysk. Zamrugała i próbowała dojrzeć go ponownie, ale bezskutecznie.

- Co takiego? No wiesz, oprócz tego, że nie musisz jeść.

Mea pokręciła głową.

- Nie mogę wam tego pokazać teraz, gdybym uwolniła choć trochę mocy, On by zauważył.

- On? – zaciekawiła się Julia.

- Błękitny cień, tak go nazywała niania.

- Kto taki?

- Nie wiem jak wygląda, ale niania stwierdziła, że poznam go od razu.

Interesujące.

- Dlaczego masz się go wystrzegać? – wtrącił Charles.

- Jest mordercą. Wyciął w pień cały mój lud.

Białowłosy przymknął oczy, przypomniał sobie mord dokonany na jego klanie.

- Planujesz zemstę?

Mea tylko wzruszyła ramionami, jak gdyby było jej to obojętne.

- Jeśli będę miała okazję, by go zabić, zrobię to bez wahania, przynajmniej tak mi się wydaje. Jeśli nie, postaram się wypełnić moją powinność i spłodzić dzieci, przekazać im informacje i zachować choć cząstkę mego ludu. Nie jestem czystej krwi, one nie będą tym bardziej. Być może kiedyś nasza rasa umrze, ale chcę, by w choć najdrobniejszym stopniu żyła.

Znów ten szkarłatny błysk. Julia zdała sobie sprawę, że dziewczyna może jednak mówić prawdę. Ostatnio zauważyła, że stała się bardzo nieufna od incydentu w Przystani, ale ten brak zaufania był krótkotrwały, powierzchowny. Niemal za każdym razem.

Niemal jak wtedy.

- A co zamierzasz teraz? – zapytała.

- Cóż, Charles wspominał mi o nadchodzącym finale inwazji. Podbój jest mi bardzo nie na rękę. Nie mam pistoletu do portali, nie mam się jak wydostać. Pomogę wam.

Białowłosy nie przyznawał się do posiadania owego pistoletu i zamaskował go iluzją na wszelki wypadek, potrzebna im była pomoc.

- A On nie zauważy twojej pomocy?

Mea uśmiechnęła się.

- Zauważy, jestem gotowa na to spotkanie!

Czerwony błysk.

- Czyli jednak zemsta – mruknął Charles z uśmieszkiem na twarzy

*

Dave, Pauca i James maszerowali po kocich łbach tworzących główną ulicę miasta. Nie było już czego ukrywać, włosy iluzjonistki świeciły oślepiającą wręcz bielą.

„No to teraz jesteś księżniczką" – przypomniała sobie słowa Dave'a po swojej przemianie. Intrygujące, nie udawała wędrowczyni, lecz dziedziczkę tronu! W jej głowie zaczął malować się plan zemsty, znała bowiem prawo Cesarstwa doskonale.

Szli w asyście żołnierzy, którzy rozpoznali w niej zgubę cesarza. Na białych spoczywały lekkie kamizelki kuloodporne, każdy z nich dzierżył włócznię, a na plecach miał zawieszony karabinek szturmowy. Prowadzili ich wprost do pałacu.

Życie w mieście nie wyglądało już tak wspaniale jak potężne mury. Było tu zarówno brudno jak i czysto. Zadbane domy i wieże obserwacyjne mieszały się z rozpadającymi się lepiankami. Znajdowali się w drugim kręgu, gdzie obok kupców z przepięknymi tkaninami i biżuterią z drogich kamieni siedzieli żebracy, często pozbawieni kończyn – weterani wojenni.

- Przejście! – warknął jeden z żołnierzy. – Okażcie trochę szacunku dziedziczce tronu!

Biedacy schodzili się tłumnie prosząc o błogosławieństwo, a bogatsi mieszkańcy usuwali się z należytą czcią. Pauca starała się ukryć swoje zawstydzenie tą sytuacją. Nie pasowała do niej rola księżniczki.

- Pani, jesteśmy na skraju śmierci! Walczyliśmy za Cesarstwo, dlaczego każecie nam umierać z głodu.

- Morda, psie!

Pauca przymknęła oczy, kiedy jeden z członków jej eskorty uderzał drzewcem włóczni plecy weterana, jednak nie reagowała.

- Dlaczego? – szepnął do niej Dave.

- Rzeczywistość – odparła z zawahaniem. – Muszę stwarzać pozory szlachetnie urodzonej.

Griffin spochmurniał. Nie podobało mu się to, jej też nie, ale nie miała na to wpływu. Gdyby kazała przestać, wdałaby się w niepotrzebną dyskusję.

Trzeci mur, podobnie jak drugi mierzył już jedynie dwadzieścia stóp, a jego umocnienia były słabsze. Bogato zdobiona brama rozwarła się, za nią miasto wyglądało zupełnie inaczej. Piękne domy, rezydencje, nie tylko z piaskowca, ale i z rzadziej spotykanych, ekskluzywnych materiałów. Przechodząc dało się usłyszeć pogawędki drogo ubranych przechodniów.

- Wiesz, że Serena zdradziła swojego męża? Rozstali się, wiedziałam, że tak będzie!

- Wiadome było, że to suka.

Ci ludzie zmagali się z problemami zupełnie innej natury niż ci z niższego kręgu. Dla nich wydawały się poważne, a dla tamtych żebraków byłyby błahostką. To niesprawiedliwe, ale takie były reguły świata, wiele warunkowało urodzenie, łącznie ze spojrzeniem na świat.

- Nie można zaprzeczyć, że jest tu pięknie – burknął Jim.

Nawet kostka brukowa była w tej części miasta równiejsza i schludniej poukładana. Iglice rezydencji kipiały przepychem, a były tym wyższe, im bliżej znajdowali się pałacu.

- A oto i on – szepnęła.

Pałac był największą budowlą w mieście. Zbudowany z marmuru przytłaczał swoja potęgą i urodą. Zdobiony przeróżnymi ornamentami gmach płodził wiele wież, które wyrastały z niego niby olbrzymi strażnicy z czapkami w kształcie kopuł. Sam w sobie zdawał się być potężną twierdzą. Włócznie strażników przy bramie błyszczały subtelnym błękitem.

- Wasza wysokość – rzekł jeden z nich kłaniając się z szacunkiem. Drugi podążył w jego ślady.

Stalowe wrota otworzyły się bez najmniejszego skrzypnięcia, kiedy ktoś w środku ciągnął za masywną dźwignię.

Żołnierze prowadzili ich korytarzami upstrzonymi obrazami z wizerunkami poprzednich cesarzy. Czerwony dywan nie przerywał swojej ciągłości ani na moment. Wędrówka zdawała się biec jakby tunelami, Pauca zdążyła się pogubić ile razy i gdzie skręcili, ale w końcu stanęli przed drzwiami sali tronowej. Oprócz nich stało tam około tuzina ludzi czekających na audiencję.

- Przejście – rzekł sucho żołnierz.

Kiedy jeden ze strażników pchnął drzwi, ich oczom ukazało się pomieszczenie zaskakująco małe i skromne. Po prawej stronie znajdował się nieużywany nigdy ozdobny kominek, po lewej kilka szafek, a naprzeciw nich stał fotel, służący cesarzowi za tron.

Władca uniósł wzrok, a jego oczy natychmiast się poszerzyły. W mgnieniu oka rzucił się na szyję „Julii". Był człowiekiem dobrze zbudowanym, nieco starszym od Jamesa, a jego strój nie różnił się zbytnio od ubioru odzianego w biel żołnierza. Wyjątek stanowiła kontrastująca ze strojem czarna korona na kształt aureoli bez zbędnych ozdób.

Dave nie tak wyobrażał sobie cesarza, oczekiwał przepychu, pięknej komnaty i stroju co najmniej kilkakrotnie bardziej zdobionego od tych, które widział wśród ludzi w kręgu arystokratów. Nie wiedział, co o tym sądzić, lecz po chwili zastanowienia uznał, że mężczyzna robi swoją postawą pozytywne wrażenie. Z drugiej strony skromny strój i sala tronowa miały stwarzać tylko pozory ogromnego przepychu, który widział wcześniej. Tak ubrany cesarz wydawał się być groteskową postacią.

- Dziecko, tyle czasu! – powiedział władca i jeszcze mocniej przytulił Paucę.

Dziewczyna delikatnie odwzajemniła uścisk próbując ukryć zakłopotanie.

- Przepraszam... ojcze, cieszę się, że cię widzę, ale mamy teraz o wiele ważniejsze sprawy na głowie. – Starała się, aby jej głos brzmiał stanowczo.

Cesarz uniósł brew.

- Na przykład jakie? Dziecko wróciłaś do pałacu po takim czasie nieobecności, co może być ważniejszego? Natychmiast każę wyprawić bal!

Władca zdawał się kompletnie lekceważyć pozostałą dwójkę. Dziewczyna skrzywiła się lekko.

- Na przykład armia o kilka dni drogi od miasta – powiedziała starając się brzmieć pewnie, ale jej głos się zawahał.

Mężczyzna rozluźnił uścisk i odsunął się delikatnie.

- Jaka armia? – zapytał bez żadnych emocji w głosie.

- Może... moi towarzysze ci wytłumaczą. – Wskazała na Dave'a i Jamesa.

- Ach tak, wybaczcie moi drodzy. – Dygnął lekko. – Nazywam się Allen Jasmir I, pochodzę z rodu Mariów i jestem czterdziestym dziewiątym cesarzem tego świata. Udzielam wam głosu, mówcie!

Zapadła drętwa cisza, ale po chwili niepewności przerwał ją Dave.

- Nazywam się David Griffin – kiedy ostatni przedstawiał się pełnym imieniem? – a to mój ojciec, kapitan James. Jesteśmy...

Spojrzał na Jima, który lekko skinął głową.

- Jesteśmy dezerterami z armii, która atakuje Cesarstwo – dokończył Dave.

- Ilu? – zapytał beznamiętnie Allen Jasmir.

- Ja... nie wiem dokładnie. Biorąc pod uwagę możliwe straty – około pięć tysięcy Wędrowców. W tym kilku szczególnie niebezpiecznych, którzy potrafią wykorzystać manę – mówił otwarcie, chciał zdobyć zaufanie cesarza.

- Rozumiem.

Po tym krótkim stwierdzeniu wziął głęboki oddech. Jego pięść poszybowała do przodu jak pocisk przeszywający powietrze. Dave stracił przytomność po ciosie w głowę. Nie minęła sekunda, a noga uniosła się do obrotowego kopnięcia w twarz. James nie miał cienia szansy na zablokowanie uderzenia i padł jak długi na ziemię. Pauca krzyknęła stłumionym głosem.

- Straże! Zaprowadzić tych szpiegów do lochu! – rozkazał donośnym głosem.

Do sali tronowej wmaszerowało dwóch mężczyzn w bieli, którzy wywlekli nieprzytomnych Wędrowców.

- Okazałaś wielką lekkomyślność Juliet, nie powinnaś była sprowadzać tu wroga – oświadczył Allen Jasmir z surowością w głosie.

- Ja... - spróbowała lekko wpłynąć na uczucia ojca poprzez iluzję, jednak był silnym człowiekiem, który nie dopuszczał do umysłu macek ułudy, jej próby spełzły na niczym. – Oni próbowali nam pomóc!

- Nigdy. Nie. Ufaj. Wrogowi. Specjalnie chcieli zyskać nasze zaufanie i podstępem ułatwić podbój miasta albo wykraść zapasy many. Jutro zostaną straceni.

Dave? Stracony?

- Ależ... ojcze! Nie możesz...

- Bez dyskusji! – urwał. – Idź pokaż się mistrzyni Dominique, tęskniła za tobą. Odmaszerować, ja przygotuję miasto na tę garstkę patałachów.

Z tymi słowami wymaszerował z sali.

Jeszcze pożałujesz, że się urodziłeś, Srallenie, pomyślała Pauca.

*

Nie wiedziała kim była Dominique, ale nie zamierzała się do niej udawać, miała mało czasu.

Myśl! Spróbować odbić Dave'a? Nie, nie da rady tego zrobić sama, nawet dzięki swojej mocy. Spróbować przekonać cesarza? Nie, to bez sensu, nie uda jej się.

Myśl, myśl, myśl!

Słońce chyliło się ku zachodowi, a jutro mieli zostać straceni. Może uratować ich na egzekucji? Nie, ta pewnie odbędzie się tajnie, a nawet jeśli nie, miałaby na karku zbyt duża liczbę żołnierzy.

Gdyby tak tylko mogła mieć ich pod swoją kontrolą...

To jest to! Nie zrobi tego za pomocą many, ale... była teraz następna w kolejce do tronu ze swoją obecną aparycją. Musiała tylko...

Ale jakie by to miało konsekwencje? To zamach stanu, nie zdobyłaby tak korony! Jednakże miała moc iluzji, wszystko dałaby radę zatuszować. Może jednak jest inne wyjście? Postanowiła go poszukać, ale przynajmniej miała plan awaryjny.

Biblioteka, ona może mi się przydać, pomyślała Pauca i skupiła się na poszukiwaniu owego pomieszczenia w pałacu.

*

Kruczowłosy generał krążył po namiocie.

- Aleksiej – rzekł – poślij po Lewisa, mam do niego sprawę.

- Tak jest, R! – odrzekł łysy przywódca i opuścił namiot dowodzenia.

R, taki przydomek musiał przyjąć chroniąc swoje prawdziwe imię. Już nie pamiętał, kiedy mógł z niego korzystać. Cały czas musiał udawać. Nie odnosiło się to tylko do jego imienia, ale całej osobowości, musiał ją chować za tą sztuczną, paskudną, przesiąkniętą złem maską. Udawał tego złego, w dodatku idiotę, który nie podejmuje logicznych decyzji taktycznych. A wszystko w imię wielkiej idei, która miała odmienić świat. Ludzie tego nie rozumieli, jednak w końcu będą musieli. Po prostu on pojął to wcześniej od innych.

Pogładził się po równo przyciętych włosach. Były teraz krótsze, miały może dziewięć cali, zaczesywał je elegancko do tyłu.

Wziął głęboki oddech, zaczerpnął z mocy many i uderzył w okrągły kamień, który przytargał do namiotu. Kawałek skały nie tyle pękł, co rozleciał się na kawałki drobne niczym piach na pustyni. A nie użył nawet części swojej siły. Uśmiechnął się na ten widok. Jego potęga przypominała mu o słuszności swojej decyzji.

Stworzę nowy świat, pomyślał. Lepszy świat, ale najpierw muszę wykorzenić z ludzkości to, co tak głęboko w nią wrosło. Strach. Strach przed mocą. Strach przed ryzykiem. Nieuzasadniony strach.

Nie interesowała go zbiegła elitarna drużyna. Ich uczucia były zbyt silne, by je kontrolować, a sami nic nie wskórają. Nawet jeśli Charles ich nie zabił, co była prawdopodobne znając tego wstrętnego chłopaka, i nawet jeśli dotrą do stolicy, jak przypuszczał, by zanieść wieści o zbliżającej się armii, miasto i tak obróci się w pył, niezależnie od liczby obrońców, a Dave i kapitan James zostaną najpewniej zabici albo przynajmniej uwięzieni za rzekome szpiegostwo. Mądry przywódca by tak uczynił.

Martwiła go też sprawa Lewisa. Od jakiegoś czasu jego armia wymykała się spod kontroli, zaczęły do nich dochodzić niepożądane uczucia, tak jakby jego „jednooki" przyjaciel przestał na nich wpływać. R miał swoje podejrzenia.

I wtedy do pomieszczenia wszedł Lewis. Kruczowłosy nie spojrzał na niego.

- Dlaczego moja armia wymyka się spod kontroli? – spytał spokojnie.

„Jednooki" podrapał się po głowie.

- Eee, chyba moja moc słabnie.

- Doprawdy?

- Tak... tak mi się wydaje, ciężko dotykać uczuć ich wszystkich - stwierdził wzruszając ramionami.

R odwrócił się do niego, zrobił kilka kroków, Lewis się wzdrygnął.

- Przepraszam za to – powiedział kruczowłosy.

- Za co?

Uderzenie, które wyprowadził czarnowłosy rozerwałoby normalnemu człowiekowi głowę na kawałki, jednak Lewis powinien je przeżyć. Powinien, lecz zamiast tego rozpłynął się w powietrzu.

- Tak jak myślałem – szepnął do siebie. – Pies cię jebał Charles.

*

Białowłosy poczuł jak jego iluzja jest łamana. Skrzywił się. Cóż, przynajmniej próbował, znajdzie inny sposób

- Wyruszamy jutro wieczorem, za dwa dni o poranku armia powinna być u bram stolicy – oznajmił Charles.

- Ta walka jest już z góry wygrana – stwierdziła beznamiętnie Mea.

- Tak, wiem, dla ciebie bardziej liczy się pojedynek z Nim – dodał za nią mężczyzna.

Uśmiechnęła się.

Julia zignorowała rozmowę. Patrzyła na swój miecz z grozą i obawą. Co jeśli jeszcze kiedyś wpadnie w furię? Co jeśli ponownie utraci kontrolę w najgorszym momencie?

- Ja... chciałabym się nauczyć nad nim panować, Charles.

- Och, to nie jest trudne, wystarczy panować nad swoimi emocjami – wytłumaczył.

Pokręciła głową.

- Ostatnio chyba nie potrafię. – Opuściła głowę.

- Bez opanowania emocji nie będziesz w stanie zapobiec przejęciu kontroli – objaśnił, jakby to już nie było jasne i czytelne. – Może... za każdym razem, kiedy będzie próbował się wedrzeć przypomnisz sobie o ostatnim razie?

Pokiwała głową niepewnie, jak gdyby nie do końca to do niej docierało.

- A jeśli będę potrzebować jego mocy?

- Cóż, jeśli naprawdę tego będziesz chciała – wpuść go, jednak tak nie uchronisz nikogo, miecz chce zabijać, nic więcej. Kiedy zabraknie w pobliżu osób do mordowania, prawdopodobnie odda ci kontrolę.

Przełknęła ślinę.

- Rozumiem.

Nie chciała nigdy oddawać kontroli Duchowi pustyni, ale... jego moc była tak wielka, czuła się wtedy silna, niemalże niezwyciężona, niesiona impulsem płynącym z nasączonej broni. Tak naprawdę nie chciała panować nad emocjami, to nie było w jej stylu, jej natura całkowicie oddawała się emocjom. Tak jak chciała oddać się ostrzu, by poczuć tę potęgę jeszcze raz, tym razem może jeszcze mocniejszą!

Nie.

Nie mogła. Mogłaby zabić swoich towarzyszy. Mogłaby zabić Dave'a.

- Dlaczego właściwie inwazja jest ci nie na rękę, Mea? – zapytał Charles.

Popatrzyła na niego swoimi oczami, przez które przemknęła czerwień.

- Ponieważ to jest mój dom, którego nawet gdybym chciała, nie mogę na razie zmienić. Mam tylko dwa cele w życiu, ale... czasem dokładam sobie dodatkowe zadania, jeśli tak podpowiada mi coś w środku.

- Jesteś gotowa? – zapytał z troską.

- Ja... nie wiem, nigdy nie wyzwalałam większej ilości mocy, nie wiem jak zareaguje moje ciało – stwierdziła Mea z zakłopotaniem. – Ale chcę spróbować! Mam nadzieję, że nie wyzionę ducha. Muszę utrzymać przytomność, jeśli ja stracę, On mnie znajdzie i zabije.

Charles pokiwał głową.

- Postaramy się, żebyś utrzymała się na nogach, zrobimy wszystko co w mojej mocy, prawda Julia? – odwrócił się do skoncentrowanej na mieczu dziewczyny.

- Co? A, tak, tak, zrobimy.

Jej myśli nadal były nieobecne.

*

Jaka była naprawdę ich relacja? Dave siedział w małej celi samotnie i nie rozmyślał o tym, dlaczego się tu znalazł, rozmyślał o Julii. Nie wiedział nawet, czy żyje, ale głęboko w to wierzył. Czy to było tylko zauroczenie, czy coś więcej? Dlaczego jego uczucie zdawało się być tak łamliwe, ale stałe jednocześnie? Sam nie wiedział co czuje, a bardzo chciał to sobie uświadomić, w końcu nie wiedział jak długo będzie tu siedział i czy kiedykolwiek zobaczy słońce.

Bujał się w przód i w tył na drewnianej pryczy i próbował rozgryźć samego siebie. Kim tak naprawdę był? Czego chciał? Czy podejmowane przez niego decyzje kiedykolwiek były racjonalne? Przez niego umarł Jerry, przez niego umarła Aurora i być może Julia, a jego ojciec prawdopodobnie został uwięziony jak on. I po co było to wszystko? Julia od początku mówiła, że jego misja nie ma większego sensu, ale on nie miał już wtedy żadnego innego celu. Myślał, że zostanie bohaterem, że jego misja będzie opisywana w książkach dla kolejnych pokoleń. Łudził się, że robi coś ważnego, a z drugiej strony widział, że to bez sensu. Był jak zbłąkana owieczka, która nie do końca wie co robić i nie raz nie potrafił podjąć decyzji. A jednak podejmował pewne wybory, pytanie tylko, czy robił to w pełni świadomie? Niedługo miał skończyć dwadzieścia lat, być może czas zacząć zachowywać się jak dorosły. Czas na zmiany, nie może być dłużej taki niepewny.

A co jeśli?... Nie! Nie ma jeśli, musiał coś ze sobą zrobić. O ile kiedykolwiek stąd wyjdzie.

*

- Zamknąć bramę! – warknął Hanate odziany w białą szatę.

Dotknął swojej twarzy, czuł już pod ręką zmarszczki. Osiemnaście lat – tyle minęło od jego ucieczki. Był tchórzem, wiedział o tym, ale przynajmniej uratował ją – fałszywą dziedziczkę tronu. Klan Yuri nie zginie, nawet jeśli zapomni kim jest. A cesarz nadal myślał, że dziecko jest jego! Uważał się za wyjątkowego, że mógł spłodzić córkę o białych włosach!

Przejechał palcami po swojej łysinie. Szkoda było mu jego włosów, ale inaczej plan by nie wypalił. Ci ludzie szybko zwietrzyliby oszustwo, a on skończyłby z głową na pieńku albo w pętli.

A teraz zamiast tego zbudował swoją karierę od nowa. Został dowódcą całego zewnętrznego muru.

No i znów się spotykamy, obrono miasta, pomyślał. Tym razem nie stchórzę, będę wydawał rozkazy z muru, a nie bezpiecznej wieży, jeśli trzeba będzie, to umrę. Tym razem nie poddam się strachowi.

- Przygotować karabiny! – warknął. Jego głos brzmiał teraz jeszcze bardziej stanowczo niż kiedyś.

- Tak jest, sir!

- Mają lśnić, kiedy wróg uderzy! – dodał.

- Oczywiście, sir!

- A jak któryś się zatnie, to osobiście dopilnuję, żeby człowiek za to odpowiedzialny trafił do lochu!

Sposób w jaki dowodził zmienił się, musiał się przystosować do warunków jakie panowały w tym miejscu. Tutaj nie wystarczyło być stanowczym, trzeba było karmić podkomendnych zdrowym strachem, lecz nie tym przed wrogiem, a tym przed jego zwierzchnikami.

- T... tak jest! – Głos operatora cekaemu delikatni się załamał.

- Tak jest, KTO? – nacisnął Hanate.

- Tak jest sir!

Doskonale. Po tym zwycięstwie wespnie się w hierarchii wyżej, chciał odzyskać straconą pozycję. O ile przeżyje.

Teraz już się to jednak nie liczyło, przynajmniej nie tak jak kiedyś. Wojna była całym jego życiem.

*

Pauca przeglądnęła dopiero ósmą książkę, a szukanie szło bardzo powoli. Nie mogła znaleźć niczego. Z dzieł, które przeczytała wynikało, że cesarz ma bezwzględną władzę absolutną, której nie można obalić.

To nie miało sensu, nie znajdzie tu nic ciekawego, a nawet jeśli, to nie wystarczy jej czasu.

Zamiast czytać zaczęła lawirować między poukładanymi w labirynt półkami. Zbiór ksiąg był imponujący.

Do diabła z tym wszystkim, pomyślała i kopnęła jeden z regałów.

Omal się nie zaśmiała, kiedy ten odchylił się do tyłu ukazując ukryte przejście. Niedorzeczne, ale i ciekawe. Ostrożnie pchnęła regał bardziej, a za nim znajdowały się schody w dół. Bardzo dużo schodów. Pomieszczenie oświetlały niewielkie lampki, które emanowały błękitnym światłem.

Może tam znajdę odpowiedź?, pomyślała.

Nie, prawdopodobnie nie znajdzie, ale te niebieskie światełka już znała. Znała za dobrze, by tak po prostu zostawić to miejsce.

Wybaczcie, Dave, James, przyjdę po was, ale musicie jeszcze chwilę poczekać. Mam plan awaryjny, zabiję tego gnoja, a wtedy będziecie bezsprzecznie wolni.

Postąpiła krok do przodu, ogarnął ją chłód. Bała się, blizny na plecach odezwały się niewyczuwalnym bólem. Czuła strach, ale również nienawiść. Ogromne pokłady nienawiści. Wtedy była bezbronna, teraz miała moc i potrafiła się nią posługiwać. Nadszedł czas zemsty, wiedziała, że są tam na dole, musieli być.

- Pozabijam was – szepnęła do siebie z uśmiechem, który zaniepokoił nawet ją samą.

To straszne, co się ze mną dzieje, pomyślała Pauca, ale nie wahała się. Mimo strachu, mimo poczucia, że to, co zamierza zrobić jest złe, chciała tego. Najmocniej na świecie.

Pozwoliła, by wypełniła ją nienawiść. Zapomniała na chwilę o innych uczuciach i pognała schodami w dół.

---

Hejka! Witam po dłuższej przerwie, niestety nie jestem pewien jak teraz będą ukazywać się rozdziały, ani czy w ogóle będą one wrzucane do internetu. Pozdrawiam! :D

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro