Rozdział VII - Zabić przyjaciela
Trójka kapitanów poruszała się w tempie dużo szybszym niż wielotysięczna armia, brnęli naprzód niczym dzikie koty wypatrujące zwierzyny – rosły i potężnie zbudowany kapitan Hudson z karabinem maszynowym na plecach wcale nie odstawał prędkością od dużo lżej zbudowanego Garry'ego Beina i cichej jak spokojny wietrzyk kapitan Alice Stormstrike. Kasztanowe włosy młodej kobiety były nienagannie proste, nawet nie myślały o tym, by targać się podczas biegu, nie musiała nawet ich wiązać. Sunęli pod osłoną nocy jak cienie, niedoścignieni zabójcy.
- Jedynka nas dogoni? – mruknął Chuck.
- Ssspokojnie! – wysyczał Garry – To Jedynka! Charles jest lepszy od nasss pod każdym względem!
- Co z nim nie tak? – kpiła Alice. - Nigdy go nie ma tam, gdzie go potrzeba, błąka się po bezdrożach i mało kto widział go kiedykolwiek na oczy!
- Ssspokojnie, pewnie ma ważne sssprawy do załatwienia – powiedział Bein, po czym przebiegł mu przez twarz jego zwyczajowy uśmieszek.
- Ja z kolei nie rozumiem decyzji taktycznych naszych „generałów". Wysyłają swoich najlepszych ludzi w pogoń za dezerterami i podejmują głupie i ryzykowne decyzje. To idioci! – zauważył Chcuk.
- Ja z kolei myślę, że coś tu nie gra, Cerber wiedział, kogo wystawia w bój, to musi być jakiś większy plan! – powiedziała Stormstrike.
- W dodatku każą nam zabić towarzysza. Co ja bredzę, przyjaciela! - burzył się Hudson.
- Też nie jestem z tego powodu zadowolona. Lubiłam go – uśmiechnęła się.
- Nie musisz mi tego mówić, przecież wiem, że z nim sypiałaś! - zażartował.
- Czy ty musisz być zawsze taki bezpośredni? – prychnęła.
- Ssstary, dobry Chuck!
- Nie mamy wyboru. Zabijemy, albo zostaniemy zabici, znasz zasady, James zdradził – Stwierdziła twardo Alice.
- Miał swoje powody – mruknął Hudson.
- Musimy wypełnić rozkaz. Gówno mnie obchodzą jego powody.
- Nic nie musimy, cały czas się nad tym zastanawiam.
- Ssskończ pieprzyć głupoty Chuck! Damy mu honorową śśśmierć i jego drużynie też. Zginą w uczciwej walce.
- Nie pocieszyłeś mnie Garry – burknął.
- Niezależnie od tego, co zrobisz, zamierzam wypełnić polecenie. Chyba, ze chcesz mnie powstrzymać zabijając mnie, także swoją przyjaciółkę, która jest wierna swej ojczyźnie. Poza tym nie dałbyś rady. Jesteś tylko Piątką, podczas gdy ja zajmuję trzecią pozycję wśród nas, zaraz za Jimem.
- Aliśśś ma rację – przyznał Bein.
- Już nieważne – zakończył temat Chuck.
*
- Wejść! – krzyknął jednooki generał widząc cień stojący przed obszernym namiotem.
Do pomieszczenia wszedł młody mężczyzna odziany w czarny płaszcz przeciwsłoneczny. Szczególną uwagę przykuwały jego alabastrowe włosy i głębokie błękitne oczy. Na ramieniu siedział mu posłusznie pokaźnych rozmiarów kruk.
- Dlaczego nie jesteś z resztą, Charles? – zadał mu pytanie jednooki, gasząc papierosa.
- Doskonale wiesz, po co przyszedłem – odrzekł spokojnie.
Generał poczuł wibracje many. Charles roztoczył iluzję na całe obozowisko, wyciszając namiot.
- Co to ma znaczyć?
- Zawsze powtarzałem, że nie podlegam nikomu, Lewis. Robię to, co uważam za słuszne.
Jednooki uśmiechnął się i wyciągnął zza pazuchy odbezpieczony już pistolet i błyskawicznie oddał trzy strzały w kierunku białowłosego, ten jednak uniknął ich niczym kot i zrobił krok naprzód. Dobył swojego srebrnego, sześciostrzałowego rewolweru, zakręcił nim efektownie na palcu, po czym złapał pewnie, odciągnął kurek i pociągnął za spust. Kula trafiła w głowę generała, jednak przeszła przez nią jak przez powietrze. Postać Lewisa rozpłynęła się w powietrzu. Jednooki pojawił się tuż za Charlesem zamachując się do ciosu rękojeścią. Białowłosy błyskawicznie się odwrócił, złapał jego rękę i przerzucił go nad sobą niczym worek. Generał z hukiem upadł na ziemię, twarzą w stronę oponenta. Chciał się podnieść, jednak mężczyzna z krukiem już w niego celował. Lewis z trudem uniósł pistolet. Charles nacisnął spust, jednak jego przeciwnik zdołał zestrzelić kulę w locie i wykonać sprawny przewrót w tył, lądując na nogach i podnosząc się z ziemi.
- Nie doceniłem cię – wydyszał generał. - Cóż, w końcu jesteś Jedynką, chyba będę musiał pójść na całość.
- Od początku na to czekam.
Lewis sprawnym ruchem zdjął swoją opaskę, ujawniając oko zdobione błękitną spiralą.
- Czas zacząć przedstawienie! – powiedział podekscytowany.
Niebieski wzór zaczął wirować, a Charles stanął jak wryty. Generał zaśmiał się tylko i uderzył go twarz.
- Nieważne jak dobry jesteś. Nigdy nie sprostasz tej mocy, to najwyższa forma iluzji, jaką komukolwiek udało się zdobyć!
Po tych słowach uderzył kapitana w brzuch napawając się widokiem białowłosego, plującego krwią. W tym momencie kruk zakrakał przeraźliwie, a ciało Charlesa zmieniło się w piach.
- Żałosne – usłyszał generał. Głos dochodził zza jego pleców.
Lewis odwrócił się błyskawicznie, cofnął się o krok i uniósł broń.
- Kim ty jesteś do cholery?
- Ja? – zarechotał kapitan. – Tylko chłopcem ze spluwą, jak mnie kiedyś nazywałeś.
- Kto spluwą wojuje, od spluwy ginie – stwierdził generał i nacisnął spust.
Za pomocą many podkręcił nasączony jego własną energią pocisk, którego toru lotu nie dało się przewidzieć, jednak Charles w ostatniej chwili wykonał unik. Kula otarła się o końcówki włosów kapitana.
- Całkiem nieźle, ale to nadal za mało – stwierdził białowłosy.
- W takim razie, co powiesz na to?!
Generał nacisnął spust, jednak pocisk wytracił prędkość i uderzył w piach, a zamek cofnął się, sygnalizując, że skończyły mu się naboje.
- Co do...?!
- Następnym razem radziłbym ci liczyć amunicję – uśmiechnął się Charles.
Kruk zerwał się z jego ramienia i popędził w kierunku Lewisa. Będąc przed jego twarzą rozpadł się na tysiące piór, a generał nawet nie zauważył, że oczy białowłosego zdobią kręcące się błękitne spirale. Lewis nie poruszył się już więcej, trafił do świata iluzji, przygotowanego specjalnie dla niego. Kapitan podszedł do niego spokojnie i odebrał mu broń.
- Masz jeszcze czternaście kul, ale jesteś zbyt mierny, by dostrzec tak prostą iluzję. I ty śmiesz się nazywać generałem?
Uniósł swój rewolwer na wysokość głowy przeciwnika.
- Miałeś rację. Kto spluwą wojuje – odciągnął kurek – od spluwy ginie.
*
Zaspani podróżnicy po cichu opuścili karczmę, wyprowadzani przez Darka.
- Musimy być cicho.
- Nie musisz przypominać, Shelton – mruknął Tim w zadumie.
Niemal bezszelestnie powędrowali na obrzeża osady, skąd prowadził wyraźnie udeptany w piachu trakt.
- Ta droga zaprowadzi was do stolicy – tłumaczył czarnoskóry - to już ostatni odcinek. Jutro powinniście być już pod murami Serca pustyni. Dalibyśmy wam konie, albo wielbłądy, jednak od wielu lat obywamy się bez nich.
- Nie potrzeba – zapewnił Dave. – I tak już wiele dla nas zrobiłeś. Dziękujemy.
- To ja dziękuję – uraczył ich uśmiechem po raz ostatni.
Podróżnicy odwrócili się i zaczęli iść ścieżką prosto do celu swojej wyprawy. Jedynie Tim stał w bezruchu.
- Nie idziesz z nimi? – zapytał Dark.
- Myślisz, że mógłbym żyć z tym, że zostawiłem swojego jedynego przyjaciela na pewną śmierć? – zarechotał.
- Zatem postanowiłeś zostać?
- Będę bronił tej osady do ostatniej kropli krwi – zadeklarował.
- Choćby niebo się roztrzaskało i waliło mi się na głowę – powiedzieli razem, po czym zaczęli się śmiać.
Tymczasem pozostali byli coraz bardziej się oddalali od pozostawionej na śmierć osady. Dave tylko zaciskał zęby, nic nie mógł z tym zrobić.
- Dlaczego Tim wciąż tam stoi? – zapytała Julia odwracając głowę.
- Pozwólcie mu zostać, chce zostać z przyjacielem do końca – mruknął Ghilan.
Nie było potrzeba więcej słów, wszyscy rozumieli.
*
- Musimy obejść tę osadę – stwierdził Jim, kiedy zobaczył przez lunetę karabinu dziewczyny mieszkańców ustawiających worki z piaskiem. – Oni już wiedzą.
- Dlaczego nie uciekają? – zapytała Aurora ze zdziwieniem. – Nie wiedzą, z kim mają walczyć? Armia B151 rozniesie ich w pył w kwadrans!
- Przecież widziałaś wcześniej tych ludzi. Oni nie uciekają, walczą. Bronią swego, choćby nie wiem co – oddał kruczowłosej broń.
- Podziwiam ich.
- Za co? To też tchórze, w pewnym tego słowa znaczeniu. Nie uciekają, bo boją się potępienia społeczeństwa, dlatego tak usilnie się bronią. To głupota, mogliby skoncentrować siły w jednym miejscu, albo zastosować technikę spalonej ziemi, a zamiast tego dumnie stają do walki tylko po to, żeby zginąć.
- Mimo wszystko – powiedziała nieco ciszej.
James tylko prychnął.
- Chodźmy już. Czas nas nagli.
*
Trakt był spokojny i prosty, nie sprawiał żadnych trudności, jednak tak jak cała pustynia, wydawał się być monotonny. Zwykła droga pośrodku niczego, która od czasu do czasu nieznacznie zakręcała.
- Cieszę się, że to już koniec – powiedział Dave.
- Nie mów hop, póki nie przeskoczysz – zaśmiała się Julia. – Jeszcze cały dzień wędrówki przed nami.
Nastroje w grupie znacznie się poprawiły, podróżnicy nie chcieli pamiętać o żywych umarłych, których pozostawili w osadzie.
- Już niedaleko jest miejsce na obozowisko – powiedział Ghilan, który przejął funkcję przewodnika wyprawy.
Po obu stronach traktu zaczęły pojawiać się kamienie, zarówno te większe, jak i niewielkie tylko odłamki. Słońce powoli, bez pośpiechu zbliżało się do horyzontu, nim się spostrzegli, dotarli do miejsca odpoczynku. Było tu miejsce na ognisko, duży głaz dający cień, trochę drewna i ładnie ułożone skalne siedziska.
I czwórka ludzi siedząca na owych kamieniach. Wszyscy ogoleni tak samo jak Jack, wszyscy nosili również czarne kamizelki. Każdy z nich miał przy sobie kuszę.
- To twoje duplikaty? – zaśmiała się Pauca.
- Przyjaciele – odrzekł poważnie. – Nie bójcie się. Usiądźcie, a my pójdziemy na zwiady.
Podróżnicy posłusznie usiedli, przy nierozpalonym jeszcze ognisku i zaczęli wesoło gaworzyć, by poprawić sobie nastroje. Dave pozostał przez chwile zamyślony.
- Coś taki z głową w chmurach? – zapytał mężczyzna w białych szatach.
- Po co poszli na zwiady? Przecież jeśliby się rozejrzeć, widać stąd całą okolicę!
Ghilan wstał i rozejrzał się wokoło. Nim zdążył cokolwiek powiedzieć, krótki bełt przeszył jego głowę, posyłając go na ziemię, a na piasku zakwitły krwawe maki.
- Ghilan! – krzyknął Griffin.
- Padnij! – Julia chwyciła Dave'a i powaliła ich oboje na piach. Tuż nad nimi poszybował kolejny pocisk. Jeszcze jeden otarł się o rękę chłopaka.
- Kurwa! – wyszeptał przez zęby.
Dobył schowanego tym razem przy pasie pistoletu i oddał strzał. Pudłował. Podniósł się, Julia już dawno była na nogach, trzymając łuk. Naciągnęła cięciwę i nie czekając wypuściła strzałę wprost w krtań jednego z napastników.
- Ja wam pokażę, jak się strzela.
Atak nie ustał, wrogowie ich otoczyli i miotali bełtami w obozowisko. Podróżnicy znaleźli schronienie za skałą, które odcięło ich od dwóch napastników, jednak pozostali nadal starali się nieudolnie trafić obrońców.
- Nawet nie wiedzą, że mnie tu nie ma – uśmiechnęła się czarnowłosa i rozpłynęła się w powietrzu.
Pojawiła się zaraz za jednym z łysoli i strzeliła mu prosto w głowę z niewielkich gabarytów pistoletu. Napastnik zawył, zachybotał się na nogach i runął jak głaz na ziemię. Drugi wróg, który celował w obozowisko, nawet nie zwrócił na to uwagi i posłał bełt w kierunku Julii. Dave zauważył tor lotu pocisku i już chciał się rzucać na ratunek, kiedy dziewczyna bez najmniejszego wysiłku wyciągnęła miecz i przecięła bełt w locie. Griffin wykorzystał chwilę dezorientacji przeciwnika, wycelował dokładnie i pociągnął za spust. Kula utkwiła w czaszce napastnika.
Chłopak przełknął ślinę, pierwszy raz przyszło mu zabić człowieka i był przerażony, z jaką łatwością to zrobił. Nie zawahał się ani przez moment. I on miał czelność wygłaszać jakieś patetyczne zdania o okrucieństwie wojny? Czy to na pewno było konieczne? Mógł przecież strzelić w nogę, zrobić cokolwiek innego, ale on bez wahania pozbawił człowieka życia.
- Dave, ocknij się, idą tutaj – szepnęła Julia wyrywając go z zadumy.
Wyskoczyła zza kamienia, kopnęła będącego tuż za osłoną przeciwnika w kolano, zmuszając go do uklęknięcia, po czym położyła mu nogę na kręgosłupie i sprawnym cięciem oddzieliła jego głowę od ciała. Czerep osunął się w piach. To był Jack.
- Nienawidzę tego – powiedziała, a na jej twarzy pojawił się grymas smutku i złości. – Nie spodziewałam się, że jesteś zwykłym przestępcą. Zapewne planowałeś to od samego początku. Towarzyszyć komuś aż do tego punktu, by potem go zdradzić i obrabować!
Ostatni napastnik celował jej w plecy.
- Uważaj! – krzyknął Dave, który wyłonił się zza skały nieco zbyt późno.
Łysol już naciskał spust.
- Zapłacisz mi za Jacka, dziw...
Nie dokończył, upadł bezwładnie w piach, a w powietrzu słychać było tylko znajomy dźwięk karabinu snajperskiego.
- Przepraszam, że tak późno – usłyszał z daleka głos dziewczyny.
- Aurora! Wujek Jimmy! – krzyknął Griffin.
*
Wszystko było już gotowe. Worki z piaskiem tylko czekały, aby skryli się za nimi zarówno żołnierze, jak i mieszkańcy. W obliczu widocznej na horyzoncie armii, Shelton zbierał się do ostatniej przemowy przed bitwą.
- Dasz sobie radę – mruknął Tim. – Najgorsze dopiero się zacznie.
Czarnoskóry odetchnął głęboko.
- Bracia i siostry! Jest nas zaledwie garstka, a wróg jest liczony w tysiącach. Czy mimo to ulegniemy?
- Nie! – wrzasnął tłum.
- Bracia i siostry! Mimo znaczącej przewagi wroga, będziemy bronić naszej osady do ostatniej kropli krwi.
- Choćby niebo się roztrzaskało i waliło się nam na głowę! – ryknęli.
- A teraz, pozwólcie, że zapytam was, bracia i siostry, jak pragniecie zginąć?
- W chwale!
- Nie słyszę! – krzyknął Shelton.
W chwale! W chwale! W chwale! – powtórzył trzykrotnie tłum.
- Na stanowiska! Dziś przestąpimy bramy raju! – uniósł swą włócznię do góry.
Na jego słowa wszyscy - żołnierze, a także mieszkańcy, w tym kobiety i dzieci – ustawili się przy workach z piaskiem. Niektórzy dzierżyli karabiny, inni granaty, a jeszcze inni tylko włócznie lub zwykłe noże. Shelton schował swoją broń białą do pasa na plecach, aby obydwoma rękami móc obsługiwać swój skrócony karabinek. Tim potrząsnął irokezem i zajął miejsce u boku przyjaciela, trzymając w rękach zdobiony automat. Za workami z piaskiem znajdowało się wejście do swego rodzaju bunkra, który miał stanowić ostatni bastion obrony, w razie potrzeby, to tam mieli się wycofywać obrońcy.
Shelton zauważył zza osłony zbliżające się pojazdy.
- A to co, do cholery?
Poruszały się szybko, czarne machiny wyprzedziły armię i lada moment znalazły się niedaleko umocnień.
- Strzelać! – rozkazał czarnoskóry.
Obrońcy wyłonili się zza worków i otworzyli ogień.
Dark spodziewał się ostrzału, jednak zamiast tego, zobaczył jak pobliskie stanowiska stają w płomieniach. Ogarnięci palącymi językami mieszkańcy osady ostatkami sił rzucali granatami w wozy bojowe, które rozlatywały się na kawałki. W odpowiedzi, jedno ze stanowisk zostało wysadzone w powietrze przez rakietę. Shelton wyjrzał za osłonę i wyrzucił granat w kierunku dość odległego jeszcze pojazdu. Zatkał uszy. Armia była coraz bliżej, wozy pancerne dewastowały stanowiska, a ostrzał z rakietnic nie ustawał.
- Odwrót! – warknął głośno Shelton, choć nie chciał jeszcze tego robić. – Do bunkru!
Niedobitki rzuciły się biegiem do schronienia, a Dark i Tim patrzyli jak dzieci i kobiety stają w płomieniach.
- Cholera, nawet nie udało nam się ich spowolnić, przebili naszą linię w niecałe trzy minuty! – syknął Shelton.
- Nie pierdol, tylko złaź do bunkra, zanim nas spalą. Nie możemy ich zostawić bez dowódcy!
Mężczyźni dostali się do bastionu jako ostatni i zamknęli właz.
- Dwudziestu dwóch. Razem z nami dwudziestu czterech – powiedział czarnoskóry po przeliczeniu pozostałych przy życiu.
- Dwa tuziny ocalałych. Na co czekać? Do stanowisk! – krzyknął Tim.
Obrońcy wsadzili w niewielkie otwory w bunkrze lufy karabinów i rozpoczęli ostrzał, gdy tylko zobaczyli zbliżającą się piechotę. Reszta, która nie zmieściła się przy stanowiskach, czekała na śmierć tych, którzy je zajęli, aby przejąć role poległych.
- Proszę pana!
Zauważył, że za spodnie ciągnie go jakieś dziecko.
- Jakie jest niebo? – zapytał chłopczyk.
Miał najwyżej jedenaście lat i Tim wiedział już, że on tez umrze, razem z nimi.
- Niebo jest... niesamowite! – odpowiedział, starając się ukryć smutek.
- Naprawdę?
- Oczywiście! – odparł pewny siebie z uśmiechem na ustach.
- Moja mama i tata już tam trafili, ale przed pójściem tam, bardzo ich bolało. Czy mnie też będzie boleć?
- Wiesz, trochę będzie, ale kiedy już tam trafisz, zapomnisz o całym tym bólu, dlatego musisz być dzielny.
Tim z trudem powstrzymywał łzy.
- Teraz chyba moja kolej? – zapytał chłopczyk, kiedy upadł jeden z obrońców.
Mężczyzna z irokezem przytaknął niepewnie.
Dzieciak popędził do stanowiska i zanim zaczął strzelać, przez szparę dostała się kula, która znalazła niewielkie czoło dziecka.
- Boże, jeśli istniejesz, odpłać mu za to na drugim świecie – wyszeptał Tim.
Obrona słabła, nie było już żadnej nadziei. Nie udało im się odeprzeć ataku, ani nawet spowolnić marszu wojska. To była sromotna porażka, ale nawet mimo tego, nie było mowy o kapitulacji.
Po kwadransie, w bunkrze został już tylko Tim i Shelton, a napastnicy właśnie otwierali właz.
- Gotowy na ostatnią podróż? – zapytał Dark odbezpieczając granat.
- Jak nigdy, przyjacielu.
Kiedy wejście otworzyło się i ujrzeli odzianych w czerń wrogów, Shelton wyzwolił eksplozję.
*
Dave dołożył drwa do ogniska, nieopodal rozbitego obozu piętrzyły się kopczyki z piasku, gdzie zostali pochowani wszyscy polegli. Był środek nocy, jednak nie było mowy, żeby ktokolwiek z nich zasnął. Rozmawiali w świetle płomieni i opasłego księżyca w pełni.
- Rozumiem, więc Jerry...
- Nie żyje – dokończyła Aurora.
- Cholera.
Młody Griffin wydawał się pochmurny, jednak nie zdawał się być tym zaskoczony. Zrozumiał już wtedy, kiedy rozmawiał z przyjacielem przez sen. Spojrzał na snajperkę. Musiał ją chronić, obiecał.
- Ten człowiek z masce mnie niepokoi - stwierdził po chwili ciszy. Usłyszał już całą historię. – Tacy ludzie nie zdarzają się na co dzień. Może ma coś wspólnego z jednookim generałem. Aurora, mówiłaś, że kule się od niego odbijały?
- Owszem.
- Szlag. To wszystko może być trudniejsze, niż myślałem.
- Ma w sobie manę – stwierdziła Pauca. – Zarówno generał, jak i ten cały Strażnik. Bardzo dużo many.
Nikt nawet nie próbował się dziwić. Za dużo abstrakcyjnych rzeczy ich ostatnio spotkało, choć każde z nich pewnie wyśmiałoby te słowa jeszcze miesiąc temu.
- Dave, możemy porozmawiać w cztery oczy? – zapytała siostra rudzielca.
- Jasne! – odrzekł podnosząc się z siedziska.
Julia odprowadziła ich wzrokiem.
- Nie bądź już taka zazdrosna – szepnęła jej do ucha Pauca.
- Zamknij się – wycedziła, a śpiewaczka zaczęła się śmiać.
Kiedy oddalili się już wystarczająco, Aurora przystanęła.
- O czym chciałaś porozmawiać? – zapytał pogodnie chłopak.
Spuściła wzrok, jakby się zawstydziła. Dave był zszokowany, od czasu śmierci jej matki, była twarda i nieugięta. Takie zachowanie nie było w jej stylu.
- Chciałam tylko przeprosić.
- Przeprosić? – zdziwił się. – Za co?
- Po tych wydarzeniach... Zmieniłam się. Nie podobała mi się ta zmiana. Zachowywałam się jak zimna jędza. Myślałam, że tak trzeba, ale coś we mnie pękło.
Chłopak uśmiechnął się.
- Nie szkodzi, dla mnie zawsze byłaś tą samą dziewczyną.
- Więc mi wybaczasz? – zapytała, zwracając swój wzrok ku niemu.
- Nie ma czego wybaczać, rozumiem cię w pełni!
- Jeszcze jedno, Dave.
- Tak?
- Pamiętasz, jak wtedy w dzieciństwie zaprowadziłeś mnie do ogrodu z różami?
- Oczywiście! Jak mógłbym zapomnieć! Ach, wspomnienia wracają – westchnął uśmiechając się.
- Chciałam ci powiedzieć, że od tamtej pory...
Cisza wokół nich się spotęgowała, chłopak czuł, że jakieś zagrożenie wisi w powietrzu, ale nie mógł go zidentyfikować.
- Nie krępuj się – uśmiechnął się mocniej i kontynuował rozmowę.
Powietrze przeciął przeraźliwy świst. Aurora odwróciła głowę, ale nie zdołała uniknąć lecącego wprost ku jej plecom sztyletu. Dziewczyna upadła na kolana i zakasłała krwią. Chybotała się i kręciło się jej w głowie. Dave instynktownie złapał dziewczynę, zanim ta całkiem spotkała ziemię.
- Chciałam tylko powiedzieć – uniosła dłoń, do jego policzka – że cię ko...
Jej ręka osunęła się w dół, a powieki delikatnie się zamknęły.
Po kamiennej twarzy Griffina płynęła łza.
- Nie dali nawet ci dokończyć – wyszeptał ze smutkiem i złością.
Wyjął nóż z pleców kruczowłosej i położył dziewczynę na ziemi.
- Elitarna drużyna, co? Ktoś tak dobry jak wy, powinien być bardziej czujny!
Dave znał ten głos. Zacisnął zęby.
- Stormstrike!
- Kopę lat, Griffin! Dla ciebie kapitan Stormstrike. To nic osobistego, nic do was nie mam i robię to niechętnie, ale zostaliście skazani na śmierć za dezercję i zdradę.
Niedaleko w ciemności, stała postać kobiety oświetlona jedynie przez tarczę srebrnego globu. Alice Stormstrike. Piękna i niebezpieczna, niczym róża. Kapitan numer trzy.
Przepraszam Jerry, nie zdołałem wypełnić złożonej ci obietnicy - pomyślał Dave, kiedy podnosił się na równe nogi.
- Kiedy z tobą skończę, B151 będzie potrzebowało nowego kapitana – powiedział spokojnie.
Bez wahania wyciągnął zza pasa pistolet i oddał strzał, jednak po ciemku ciężko było mu trafić w cel, a jego przeciwniczka zaczęła się przemieszać, wykonując wybitnie ciężkie akrobacje.
- Obyś okazał się tak dobry jak twój ojciec – zaśmiała się Stormstrike. - Inaczej nie masz ze mną najmniejszych szans!
- Ojciec? Znałaś mojego ojca?!
Od zawsze chciał się dowiedzieć więcej o swoich rodzicach. Wuj bardzo unikał tego tematu.
- Nadal go znam!
- Niemożliwe – uśmiechnął się. – Mój ojciec zginął dawno temu. Wujek Jimmy mówił wyraźnie...
- Wujek Jimmy... Czy na pewno wiesz, kim jest James Griffin?
O czym ona mówi? Co ma na myśli? A może... Nie, to niemożliwe!
- Straciłeś czujność, Dave! – zarechotała.
Chłopak przerażony patrzyła jak w jego kierunku szybuje zaostrzony nóż. Zamknął oczy i ze zdziwieniem odkrył, że sztylet wcale nie wbił mu się w krtań. Zamiast tego, stała przed nim Pauca, trzymająca miotaną broń za rękojeść. Dave nie dostrzegł nawet, kiedy wszyscy jego towarzysze znaleźli się wokół niego.
- Nie musisz dziękować – powiedziała Pauca.
- Witaj Alice! – zaczął James. – Nic się nie zmieniłaś, piękna jak zwykle!
- A ty jak zwykle zachowujesz się jak lowelas, nawet w obliczu śmierci.
Dave dostrzegł w ciemności jeszcze dwie postacie, które znajdowały się nieco dalej.
- Och, więc nie przyszłaś sama! – zauważył Jim. - Dawno się nie widzieliśmy, Chuck, Garry.
- Wybacz, ale to nie był mój wybór! – tłumaczył się Chuck.
- Nie musisz mi składać wyjaśnień, dostaliście rozkaz, szanuję to. Szkoda tylko, że jest to samobójcza misja.
- To sssię jeszszszcze okaże!
- Niech wygrają lepsi! – zawołała Alice.
Obie grupy już miały rozpocząć walkę, kiedy pomiędzy nimi pojawiła się jeszcze jedna postać. Głos kruka przeszył nocną ciszę.
- Nie rozpędzajcie się tak, moi mili.
- Jedynka! – skomentował Chuck.
- Kruczy żniwiarz! – dodała Stormstrike.
- Charles – powiedział James spokojnie.
- Powiem otwarcie, Chuck, Alice, Garry, musicie uciekać, jeśli chcecie przeżyć.
- Co takiego?! – oburzyła się brązowowłosa.
- Niektórzy z nich nie są zwykłymi ludźmi. Widziałaś, jak ta dziewczyna złapała twój sztylet? Czy rządza walki aż tak bardzo przysłoniła ci zdrowe myślenie? Zabierajcie się stąd!
- Ale...
Charles zwrócił ku niej surowe, przerażające spojrzenie.
- To rozkaz.
- Jak sobie życzysz – odparła spuściwszy wzrok. – Wycofujemy się!
Alice, Chcuk i Garry odwrócili się na pięcie i zniknęli równie szybko, jak się pojawili.
- Jesteś bardzo pewny siebie – zauważył James. – Nigdy jeszcze nie widziałem twoich umiejętności w akcji! Zawsze byłeś taki tajemniczy, prawie nikt nie widział cię na oczy!
Julia poczuła dziwną aurę bijącą z nieznajomego, jego siłę można było wyczuć już z daleka. Poza tym, widziała w nim coś znajomego. Miał białe włosy, zupełnie tak, jak ona. To ją zaintrygowało.
- Zatem przekonajmy się, kto jest lepszy – rzekł obnażając swój rewolwer.
Nim Julia zdążyła cokolwiek zrobić, napastnik oddał trzy szybkie strzały, których nikt nie mógł przewidzieć.
- Nie...
Dziewczyna rozejrzała się, jej towarzysze leżeli w piachu, umierając w swojej krwi i wyjąc przeraźliwie.
- Jest zbyt potężny – wymamrotał James.
- Ta... Chyba masz rację – powiedział ostatkiem sił jego syn.
- Dave! – ryknęła głośno, kiedy zobaczyła młodego Griffina, który zamyka swoje oczy.
Umarł? Ale jak to?! Nie teraz! Miał misję do wykonania! Miał być bohaterem! Taki szmat wędrówki na nic? A ona nie umiała nawet go ochronić! Czy do czegokolwiek się nadaje?
Dziewczyna powolnym ruchem obnażyła klingę swojego miecza, który jarzył się teraz oślepiającym błękitem. Uniosła głowę, w oczach paliły się jej niebieskie ogniki, a na twarzy pojawił się bezwiedny, złowrogi wyraz wściekłości. Włosy Julii sprawiały wrażenie fioletowej burzy, którą targa wiatr, choć próżno było tutaj go szukać.
- Zapłacisz mi za to – powiedziała, przyjmując pozycję bojową. – Ostatnim, co zobaczysz, będzie fiolet!
---
Widzimy się już za tydzień! :D.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro