Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział II - Wojenna szachownica


W dzień, w którym mieli udać się na Martwe pola, chmury zawisły nad światem, przykrywając niemal całe niebo i nie dopuszczając światła do ziemi. Wszyscy wędrowcy zebrali się na przedmieściach Gniazda. Każdy był uzbrojony po zęby. Wszyscy byli ubrani w czarne płaszcze z głębokimi kapturami. Było to niemało zaskoczenie, bo zarówno Dave, jak i cała jego drużyna spodziewała się jakichś mundurów wojskowych w panterkę. Pośród nich stały dziesiątki bojowych wozów, gotowych wypluć ze swego wnętrza ogniste języki. Na czele całej formacji stał łysy, wychudzony mężczyzna w smolistym mundurze dosiadający gniadego rumaka. Jego brzydką i groźną twarz pokrywały liczne blizny, a na piersi miał przypiętą złotą odznakę w postaci psiego, albo raczej wilczego łba.

Generał.

Pozostałych dwóch miało wziąć pod opiekę oddziały z innych części świata.

Pod opiekę, co za nonsens. James był nieco podirytowany, przecież on wraz z resztą kapitanów zdołaliby poprowadzić armię. Cerber po prostu chce mieć stuprocentową kontrolę nad tą krucjatą. „Każdy, kto sprzeciwi się rozkazom generała, winien jest zdrady i zostaje skazany na śmierć. Wyrok zostanie wykonany natychmiast." Te słowa, które usłyszeli kilka godzin temu od przewodniczącego, aż do teraz brzmiały w uszach wędrowców. Co to ma znaczyć? Czemu miało służyć tak surowe rozporządzenie? To było bardzo niepokojące. To zdanie jednocześnie wzbudziło w wędrowcach poczucie, że wojna nie jest zabawą, może taki właśnie był cel?

Na znak generała wyruszyli. Sunęli niczym cienie przez bure pustkowia przyprószone żwirem i pyłem z gdzieniegdzie tylko kwitnącymi roślinami. Skał było tu stosunkowo dużo. Olbrzymie, głazy o rozmaitym kształcie rzucały przerażające cienie na brunatno-szare podłoże. Martwe pola nie znajdowały się zbyt daleko od Gniazda, dlatego też wędrówka nie trwała długo, jednak oddziały z innych części B151 miały do przebycia naprawdę daleką drogę i musiały wyruszyć wcześniej. Trasa wędrowców z Gniazda nie była męcząca i uporali się z nią w zaledwie dwie godziny, dla zawodowców nie stanowiła ona żadnego wyzwania, nawet w pełnym rynsztunku.

Martwe pola były wielkim pustkowiem, spękana ziemia nie uświadczyła deszczu przez setki lat, mimo że wszędzie dookoła krople niebiańskiej wody co jakiś czas nasączały grunt. Nie było tu życia, nic nie zdołało tu przetrwać, ani flora ani fauna. Miejsce było niesamowicie przygnębiające i negatywnie działało na morale wędrowców, dlatego żołnierze dzierżący wielkie działa do tworzenia portali wybiegli z tłumu nadzwyczaj szybko.

- Otwierać! – wrzasnął generał głosem tak donośnym, że zdawało się, iż mógłby poruszyć nim góry.

Giwery wypaliły, a w powietrzu zaczęły się tworzyć bezkształtne wrota pomiędzy światami. Dave próbował zobaczyć, co znajduje się za nimi, lecz tłum blokował mu widok. Żołnierzy sprowadzonych z innych części świata był naprawdę wielu i do boju miało wyruszyć kilka tysięcy wojaków. Niestety w tłoku, jaki panował na Martwych Polach nie dało się dostrzec pozostałych generałów.

- Naprzód marsz! – cały czas brzmiał głos dowódcy Gniazda.

Wędrowcy równym krokiem ruszyli w kierunku portali. Pierwsi zaczęli już je przekraczać. Dave pragnął zobaczyć nowe gatunki roślin, poznać ich właściwości i zastosowania. Niewiadomą było jednak, czy takowe tam znajdzie. W końcu przyszła kolej i na Dave'a, aby przekroczyć bramy do nowego świata.

Piach. Morza piachu były pierwszą rzeczą, która rzuciła się w oczy chłopakowi. Złociste fale płynęły aż po horyzont i przytłaczały swoimi rozmiarami. Dopiero po chwili wpatrywania się w ocean żółtych wydm, Griffin dostrzegł pojedyncze rośliny znajdujące się w znacznych odległościach od siebie. Najbardziej zainteresowały go olbrzymie, zielone posągi podobne nieco do drzew. Nie miały jednak liści ani kory, a ich całą powierzchnię pokrywały gęsto rozmieszczone kolce. Kaktusy. Dave czytał o nich kiedyś w starych księgach w bibliotece, ale nigdy nie miał okazji ich zobaczyć. Żadne źródła nie podawały jednak, że są one tak olbrzymie. Wyglądały niczym giganci pilnujący pustyni, zaklęci strażnicy, którzy gotowi są przebudzić się w odpowiednim momencie, aby bronić piaszczystych pustkowi. Botanik zachwycał się ich widokiem kompletnie ignorując inne rośliny.

- Ruszać się! – zagrzmiał głos łysego generała.

Wędrowcy, którzy na chwilę zatrzymali się po wyjściu z portali, z powrotem zaczęli iść. Dowódcy cały czas spoglądał na igłę swojego kompasu many i prowadzili za sobą całą armię. Teraz Dave mógł przyjrzeć się im bliżej. Wszyscy dosiadali identycznych gniadych koni, każdy nosił ten sam mundur z przypiętą odznaką psiego łba. Jeden był po czterdziestce, miał brązowe, rozczochrane włosy i nosił na oku czarną opaskę, dzięki której wyglądał niczym pirat. Ostatni z generałów miał piękną, nieskazitelnie gładką twarz. Mimo, że wskazywała ona na młody wiek dowódcy, zdawała się być tylko maską. Generał nosił długą, kruczoczarną fryzurę, która opadała mu na plecy. Jego kąciki ust cały czas były uniesione.

- Coś jest nie tak z tym młodym. Nie podoba mi się – szepnął James.

- Nie tylko tobie – mruknęła Aurora.

Słońce tego świata świeciło milionem słońc B151. Dave był lekko zdziwiony, że nie doskwiera mu upał. W czarnym płaszczu powinien się tu roztapiać niczym woskowa świeca, a tymczasem czuł tylko przyjemny chłód.

- Też macie to uczucie, nie? To przez ten płaszcz. Typ, który go wykombinował musiał być bardzo szczwany, niełatwo stworzyć coś takiego, a tym bardziej w dwa tygodnie – głos Jimmy'ego brzmiał niepokojąco, jakby miał setki podejrzeń.

A co jeśli wszystko było ukartowane już od dawna? Co jeśli zapytanie wędrowców o zgodę nie miało żadnego znaczenia, a decyzja o wojnie zapadła dużo wcześniej? Teraz było to już bez znaczenia, rada po prostu chciała bronić swojego świata, którym miała się opiekować. Dave wielokrotnie słyszał, że cel uświęca środki, ale nad tym czy było to stwierdzenie prawdziwe, chłopak nie miał teraz ochoty się zastanawiać.

- Jessst! Jessst! Miasssto na horyzoncie!

Ten syczący głos mógł należeć tylko do jednej osoby. Kapitan Garry Bein, który z zapartym tchem wpatrywał się w lornetkę był chyba największym szaleńcem wśród wędrowców. Był nieobliczalny, a jego pomysły jeszcze bardziej pokręcone niż on sam, nie bez powodu nosił tytuł „szalonego naukowca". Niektórzy mawiali, że to przez zabawę chemikaliami postradał zmysły, ale tak naprawdę już od dziecka wyróżniał się swoim przesadnie oryginalnym podejściem do świata. Nosił długie do pasa blond włosy, a uśmiech z jego twarzy nie znikał nawet na moment, zdawało się, że chyba nawet wtedy, kiedy spał. Nosił teraz ze sobą plecakowy miotacz płomieni, tak samo jak cała jego drużyna, najwyraźniej broń Dave'a im się spodobała.

Słońce chyliło się ku zachodowi, młody Griffin zastanawiał się, czy zamierzają iść w nocy, czy też się zatrzymają. Jego pytaniu odpowiedziała uniesiona dłoń łysego generała.

- Tu zrobimy postój!

Wędrowcy zaczęli zrzucać z siebie tobołki i rozkładać prowizoryczne posłania. Generałowie zawzięcie nad czymś dyskutowali, ale z ruchu warg nie dało się odczytać kompletnie nic. Jutro zapewne będą chcieli przypuścić szturm na miasto. Nie wyglądało ono zbyt warownie, ot kolejna przeszkoda na drodze do celu. Z daleka rzucały się w oczy podobne do siebie, niskie budynki koloru piachu. Okna i drzwi miały raczej niewielkie i nie było widać w nich ani krzty przepychu. A może mieszkańcy poddadzą się i będzie dało się uniknąć walki?

- Idź spać Dave, jutro czeka nas ciężki dzień – powiedział powoli Jerry wpatrując się w zachodzące słońce.

Rudzielec miał rację, jutro nie miało należeć do najłatwiejszych dni w jego życiu. Griffin posłusznie wykonał polecenie. Ułożył się wygodnie i pozwolił, aby sen zabrał go w inny świat.

Obudziły go strzały. Tysiące kul świstało mu nad głową. Ujrzał Jerrego podtrzymującego ciągły ogień swojego automatu oraz swego wuja, który z prędkością błyskawicy ładował i wystrzeliwał breneki ze swojej dubeltówki. Pośród tłumu dostrzegł także Aurorę, która ze stoickim spokojem celowała ze swojego karabinu snajperskiego. Coś tu jednak nie pasowało. Kule leciały tylko w jedną stronę. Dave obejrzał się za siebie. Stały tam tysiące, a może nawet dziesiątki tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci, którzy zupełnie bezbronni przyjmowali na siebie kolejne pociski.

- Dawaj Dave, dołącz się do zabawy! – wrzasnął Jerry z entuzjazmem.

Griffin tylko pokręcił głową i zaczął biec w drugim kierunku. Nie pojmował, o co tutaj chodzi. Cywile jednak zaczęli napływać ze wszystkich stron, byli wszędzie, gdzie tylko popatrzył. W końcu zamknęli go w niewielkim okręgu, skąd nie miał już gdzie uciec.

- Dalej, zabij nas! Przecież i tak prędzej czy później to zrobisz! – wołały dzieci głosem pełnym rozpaczy, ale i szyderstwa.

Zatkał uszy, ale ich głos jakby to ignorował, wkradał się do samego umysłu. Dave popatrzył na otaczające go twarze i zauważył, że ich oczy świecą się na czerwono. Spostrzegł też, że naokoło były już tylko dzieci, które stawiały powolne kroki się w kierunku chłopaka. Z ich ciałami działo się coś dziwnego, coś, czego Dave jeszcze nigdy nie widział. Ich twarze zaczęły się deformować. Głowy wydłużyły się, tworząc pyski, na których rosły zakręcone rogi, a skórę zastąpiły czarne jak smoła łuski. Ręce stały się nienaturalnie długie, ciała wychudzone i dużo większe. Griffin stał teraz w kręgu czarnych jaszczurów, czuł, że koniec zbliża się wielkimi krokami, że nic już go nie uratuje. Potwory ruszyły ku niemu kłapiąc paszczami. Zamknął oczy.

- Dave! Obudź się!

Chłopak powoli uniósł powieki i zamrugał kilkukrotnie. Spostrzegł Jamesa, który potrząsał go za ramię.

Sen! To był tylko sen! Ale za to bardzo realistyczny. Dave zamrugał ponownie i rozejrzał się, by mieć pewność, że miał rację. Obraz mordowanych cywilów i dzieci szyderczo proszących o śmierć mocno odbił się w jego pamięci. Wymazać go będzie niezwykle trudno, jeśli to w ogóle możliwe. Przez chwilę wydawało mu się, że zobaczył piekło, bo jeśliby istniało, to właśnie w takiej postaci.

- Wstawaj, wstawaj! – pośpieszył go James.

Dave podniósł się z posłania i pozbierał swoje rzeczy, sprawdził stan bagażu, założył na siebie swój miotacz płomieni, jak i tobołek, po czym był już gotowy do drogi.

Generałowie narzucili wysokie tempo, najwyraźniej śpieszyło im się, aby zająć miasto. Dla wędrowców nie było to jednak żadne wyzwanie, płaszcze chroniące przed gorącem skutecznie redukowały zmęczenie na pustyni.

- Kto to? – zapytała Aurora.

Sokoli wzrok dziewczyny pozwolił jej dostrzec człowieka okutanego białymi szatami od stóp do głów, który dosiadał konia i pędził w kierunku nacierającej armii. W ręku trzymał wysoką uniesioną białą chorągiew.

Posłaniec.

Generałowie także go dostrzegli i natychmiast wydali rozkaz, aby się zatrzymać. Człowiek w bieli wymachiwał flagą na wszystkie strony i w niewiarygodnym tempie zbliżał się do wędrowców. W końcu stanął naprzeciwko generałów.

- Czego tu szukacie? – zapytał głośno.

- Zamierzamy zając to miasto i ruszyć dalej, w kierunku źródła – odpowiedział długowłosy bez owijania w bawełnę.

Jego głos był zimny jak stal, jakby mówił to sam anioł śmierci.

Posłaniec przełknął ślinę.

- A więc wojna? – spytał.

- Wojna! – odrzekł kruczowłosy.

Dyskusja nie trwała długo, a obcy porozumiewał się wspólnym, międzyświatowym językiem, rdzenne mowy wyginęły niemal w całej Pustce. Długowłosy dał wyraźny znak, że nie ma mowy o negocjacjach. Człowiek w bieli odwrócił i strzelił wodzami, nie zdążył jednak odjechać zbyt daleko. Młody generał wykonał delikatny gest ręką, a ten z opaską na oku błyskawicznie wyciągnął pistolet, odbezpieczył go i oddał strzał prosto w tył głowy posłańca. Szkarłat wąskim strumykiem spłynął po śnieżnej szacie, mężczyzna zsunął się z siodła i runął na ziemię. Generał z opaską nacisnął spust jeszcze raz, zabijając białego konia, po czym schował broń. Jeździec i jego rumak leżeli teraz w czerwonej plamie, która nasączała piasek. Wędrowcy zaczęli szeptać, a Dave nie mógł pojąć, co właśnie się wydarzyło.

Dlaczego? Dlaczego generał wydał rozkaz zabicia posłańca, który przybył do nich z białą flagą. To było bezsensowne okrucieństwo i złamanie zasad.

- Co to miało znaczyć? – nie mógł się powstrzymać Griffin.

- Dave, stul pysk! – rozkazał szeptem James.

- Dlaczego zabiliście człowieka z białą chorągwią?

Czarnowłosy popatrzył na niego z uwagą, po czym wykonał zapraszający gest ręką.

- Podejdź!

Chłopak posłusznie wykonał polecenie, a ludzie stojący przed nim ustępowali mu drogi.

- Powiedz mi chłopcze, grałeś kiedyś w szachy? – zapytał nieco ciszej kruczowłosy, kiedy znaleźli się blisko siebie.

Dave pokiwał głową. Niejednokrotnie zdarzyło mu się grać z wujem Jimem, jednak ten niemal zawsze okazywał się być lepszy, toteż nie odczuwał z gry dużej przyjemności, kiedy cały czas przegrywał.

- Najrozsądniejszym ruchem, kiedy wróg podstawia ci nieosłoniętą figurę, jest najczęściej zbicie jej. Ważne jest to, aby wykorzystywać błędy przeciwnika. Głupie oddanie figury najczęściej obniża morale nieuważnego przeciwnika.

- Ale wojna to nie gra w szachy, a ludzie to nie figury! – powiedział z oburzeniem Dave.

- Bzdura, wszystko wygląda dokładnie tak samo, przecież szachownica obrazuje pole bitwy. Żołnierze to tylko pionki, najważniejszym jest król, ale tak naprawdę liczy się gracz, ten, kto pociąga za sznurki.

- Cerber?

- Zgadza się – czarnowłosy się uśmiechnął. – My jesteśmy tylko figurami, mniej lub bardziej istotnymi. Widzę, że jesteś bystry. Podobasz mi się! Zostań tutaj ze mną, będziemy mogli porozmawiać.

- Drużyna Hudsona oraz drużyny z sektora A, do mnie! – zawołał łysy.

Już po chwili u samego przodu stały wyznaczone oddziały z Chuckiem Hudsonem dzierżącym potężny erkaem na czele.

- Przeprowadzicie frontalny atak na miasto, w razie potrzeby oflankujemy wroga, ale nie powinno być to koniczne. Od teraz do zakończenia bitwy jesteście pod dowództwem kapitan Hudsona – wydał rozkazy generał.

- Rychło kurna w czas! – powiedział Chuck i uśmiechnął się szeroko.

Cała armia poruszyła się nieco naprzód, tak, że było już widać bardzo wyraźnie fortyfikacje mieściny. Za wysokimi workami z piaskiem znajdowały się trzy, szczelnie chronione gniazda cekaemów. Obok nich stała samotna wieża strażnicza, na której można było dostrzec kilku owiniętych w biel nadzorców.

- Teraz! – krzyknął Hudson.

Jego oddział popędził naprzód. Gdy znaleźli się wystarczająco blisko, przeciwnik otworzył ogień. Cekaemy wydały z siebie potworny ryk i zaczęły pluć pociskami jak oszalałe. Były niecelne, ale i tak wraz z kolejnymi sekundami zbierały następne ofiary. Chuck jednak nie zwracał na to uwagi. Dobył swój ręczny karabin maszynowy i wystrzelił z niego kilka kontrolowanych serii, którymi udało mu się ściągnąć jednego ze strażników na wieży. Ci także otwierali ogień do armii wędrowców.

- Rakietnica! Dawać tu rakietnicę! – darł się Chuck.

Ktoś spośród tłumu posłał w powietrze eksplodujący pocisk. Rakieta poszybowała w powietrzu, po czym uderzyła w wieżę, zabijając pozostałych tam obrońców i sprawiając, że ukruszone elementy spadały na ziemię.

- Ale nie w wieżę matoły!

Hudson podążył w kierunku, z którego posłano pocisk.

- Dawaj mi to! – powiedział niemal wyrywając urządzenie żołnierzowi z ręki.

Chuck posłał rakietę wprost w gniazdo cekaemu, rozrywając przy tym okoliczne worki z piaskiem. Obok zniszczonego karabinu leżała jego nieżywa załoga. Z pozostałych stanowisk dalej leciały pociski, cekaemy pożerały naboje z taśmy w zastraszającym tempie, a nie zapowiadało się na to, żeby którykolwiek zaprzestał ostrzału. Hudson już ładował kolejną rakietę, ale musiał być szybki, karabiny starły się obrać go za cel.

- Czyż to nie jest fascynujący spektakl? – zapytał kruczowłosy Dave'a.

- Nie widzę nic fascynującego w krwawej bitwie między ludźmi – odparł Griffin.

- Wolałbyś oglądać ołowiane żołnierzyki? Ile ty masz lat?

- Dziewiętnaście – odpowiedział z zaciśniętymi zębami Dave.

Generałowie obserwowali uważnie, co się dzieje, i kiedy Chuck puścił z dymem ostatnie gniazdo ciężkiego karabinu, zwołali wszystkich uzbrojonych w miotacze.

- Spalcie wszystko, zostawcie tylko spichlerze i magazyny – wydał polecenie generał z opaską.

- Rozkaz! To będzie wssspaniałe! – podekscytował się Garry.

- Ty zostajesz! – zawołał czarnowłosy do Dave'a.

- Nie mam najmniejszej ochoty tam iść – burknął.

- Ssspalić wszyssstkich! – wysyczał Bein i zachichotał.

Wędrowcy z miotaczami oraz pancerne maszyny ruszyły w stronę miasta. Niektórzy wypuszczali z rur w powietrze ogniste języki na wiwat. Dave zastanawiał się, dlaczego cieszą się z tego, że właśnie idą unicestwić cywilów? Czy od tej „wojny o życie" już wszystkim odbiła szajba? Czy natura człowieka naprawdę jest taka bezwzględna?

- Myślałem nad nazwą dla twoich wozów! To ty je stworzyłaś, prawda? „Czarne smoki" byłyby świetne! – młody generał był podekscytowany.

- Mówił pan, że bitwa jest jak gra w szachy, prawda?

- Zgadza się! – potwierdził z uśmiechem.

- A więc dlaczego? Dlaczego skazuje pan tych ludzi na śmierć, przecież wygraliśmy, zamatowaliśmy wroga! Kiedy nastąpi mat, nie zbija się już więcej figur!

- Mat? O czym ty mówisz? – zaśmiał się generał. - Rozgrywka dopiero się zaczęła!

Kruczowłosy uniósł palec. Coś zauważył.

- Snajper! Potrzebuję snajpera! – zawołał do tłumu.

Aurora zacisnęła pięści, ale podeszła do przodu.

- Na rozkaz.

- Próbują wysłać posłańców, prawdopodobnie z ostrzeżeniem, nie daj im uciec!

Aurora bez słowa uniosła karabin i zaczęła patrolować teren przez lunetę.

*

Armia wkroczyła na teren miasta, które strawiły płomienie. Wszechobecny smród spalonego mięsa przyprawiał o wymioty. Dave'owi kręciło się w głowie. Widział obrzydliwe, spalone ciała, małe i duże, nie mógł na nie patrzeć. Starał się odwrócić wzrok, ale gdzie tylko nie spojrzał, przed oczami malował mu się ten sam widok. Szedł teraz razem ze swoją drużyną.

- To paranoja! – cicho stwierdził Jerry.

- Ci generałowie mi się od początku nie podobali – mruknął James.

- Ale to nie chodzi nawet o generałów! Co się stało? Dlaczego z wędrowców zrobiły się bezmyślne maszyny do zabijania? – zapytał rudy.

- Boją się. O życie. Człowiek w obawie przed utratą własnego życia, będzie z radością odbierał je innym, by tylko zachować swoje – odrzekł Jim.

A gdyby tak stąd uciec? Dave nie widział innego rozwiązania, ta myśl cały czas krążyła mu po głowie, choć ciężko było myśleć nad czymkolwiek, kiedy dostawał zawrotów głowy.

Ale kiedy? Przecież cały czas ktoś patrzy. To niemożliwe.

Jest jeden moment! Podczas przeszukiwania magazynów wszyscy będą rozproszeni, można wykorzystać chwilę nieuwagi innych wędrowców.

Nie, to się nie uda. Ale dlaczego by nie spróbować? I tak nie ma już nic do stracenia, pośród tych bestii nie da się wytrzymać ani chwili dłużej!

Teraz czas dłużył się niemiłosiernie. Kiedy? Kiedy wydadzą ten cholerny rozkaz przeszukania spichlerzy albo składów broni?

Upływały kolejne minuty, a Dave ledwo trzymał się na nogach, wydawało się, że zaraz zemdleje, upadnie nieprzytomny na ziemię.

Nie, musi wytrzymać. Musi. To może być jego jedyna szansa, innej okazji prawdopodobnie nie będzie, a przynajmniej nieprędko.

- Przeszukać magazyny!

Dave'owi ulżyło, już nawet nie wiedział, kto był autorem tego rozkazu, teraz czekał tylko na to, aż wędrowcy rozejdą się po mieście.

- Nie idziesz? – usłyszał od kogoś.

Nie chciał odwracać wzroku, to był Jerry albo James, ale już sam nie był pewien.

- Dogonię was.

- Na pewno? Nie wyglądasz najlepiej.

- Wszystko gra, idźcie – zapewnił.

Poszli. Wszyscy poszli, teraz albo nigdy, w kierunku bramy!

*

To było prostsze niż myślał. Obejrzał się za siebie i spojrzał na dymiące niczym wielki komin miasto. Ci ludzie tak bardzo się zmienili. Ale dlaczego nie wziął ze sobą swojej drużyny? Dave sam nie był pewien, podczas pobytu w spalonych zgliszczach nie miał siły myśleć, liczyło się tylko opuszczenie tego miejsca. Nie mógł tam po nich wrócić, zabiliby go. Chłopak zerknął na swoją plującą ogniem broń. Poczuł coś w rodzaju obrzydzenia, błyskawicznie zrzucił z siebie miotacz płomieni.

- Nie chcę na ciebie patrzeć! Słyszysz?! – powiedział do swojego wynalazku. – No tak, zwariowałem, gadam do przedmiotu.

Zanurzył ręce w piachu i zaczął nim przysypywać leżącą na ziemi broń. Kolejnymi garściami zwiększał warstwę pokrywającą miotacz.

- Nienawidzę cię! Nienawidzę cię!

Powtarzał to zdanie raz po raz, aż do chwili, kiedy zasypał swój wynalazek całkowicie. Wstał, wyprostował się i odetchnął głęboko. Nie będzie mu go szkoda. Gdyby potrzebował broni, miał ze sobą jeszcze dwa pistolety wysokiej jakości i kilka zapasowych magazynków w tobołku. Dave rozejrzał się uważnie.

Gdzie teraz? Co teraz? Griffin nie miał pomysłu, co robić dalej. Wtedy liczyło się tylko to, żeby stamtąd odejść. Usiadł na ziemi, postanowił, że najpierw sprawdzi, co jeszcze ma ze sobą. Trochę jedzenia i wody, nie wystarczy to na długo. Kompas many! Tylko, po co mu on teraz? Do czego może się przydać? Dave wpatrywał się bezmyślnie w igłę licząc, że wpadnie mu do głowy jakiś pomysł. Minął kwadrans, a Griffin cały czas siedział na piachu, myśląc nad celem swojej wędrówki.

A gdyby tak pójść za igłą? Do niżu many? Tam na pewno jest duże miasto, stolica! Można by spróbować się tam udać i ostrzec mieszkańców? Dave nie zastanawiał się długo, żaden inny pomysł nie przychodził mu do głowy. Uniósł się i otrzepał z piachu. Spojrzał na kompas w przepięknej, srebrnej oprawie. Igła kazała mu iść naprzód. Griffin zaczął stawiać pierwsze kroki, miał cel, a to najważniejsze, bo jaki ma sens wędrówka bez celu? Człowiek, który nie wie, dokąd chce iść, nie dojdzie nigdzie, będzie błądził, aż zacznie zadawać sobie pytanie - po co to wszystko?

Zielone giganty zaczęły rzucać coraz dłuższe cienie, zbliżała się noc, pierwsza spędzona samotnie na tej niekończące się pustyni. Dave nie chciał myśleć o wszystkich dziwactwach, które mogą chcieć zeżreć go żywcem po zmroku. Usiadł, aby odpocząć, ale nie zamierzał zamykać oczu. Słońce powolnym krokiem wędrowało w kierunku horyzontu, tworząc na niebie piękną pomarańczową poświatę. Chłopak wielokrotnie oglądał zachody słońca, lecz tu, wydawało się ono większe, inne. Zawsze zastanawiał się, czy jest ono jedno dla wszystkich światów, czy też każdy ma swoje własne. Niebo ciemniało z każdą minutą. Dave poczuł jak coś ściska jego żołądek. To był strach. Przypomniał sobie swój sen, w którym widział na nowo czarne jaszczury. One dotarły niemal wszędzie, co jeśli i tutaj są? Co jeśli nie ma przed nimi ucieczki? Griffin pokręcił głową. To tylko strach. Strach, przez który wszyscy zwariowali. Nie może mu się poddać, bo kiedy to zrobi, on nim zawładnie. O ile łatwiejsze byłoby zapanowanie nad strachem, kiedy byłaby z nim jego drużyna! Dave nie chciał zasypiać, ale jego oczy powoli, mimowolnie się zamykały.

*

- Tu cię mam! – usłyszał Dave.

Głos brzmiał znajomo, jak chłodna stal. Czarnowłosy. Chłopak poczuł jak ktoś wykręca mu rękę z niewiarygodną siłą.

- Pieprzony dezerter! A zapowiadałeś się tak ciekawie! – wycedził przez zęby.

Był z nim ktoś jeszcze. Nieznajomy związał chłopakowi oczy. Dave próbował się wyrywać, niestety bezskutecznie, uścisk był zbyt mocny. Prowadzili go gdzieś, ale nie miał pojęcia gdzie, po prostu parł przed siebie. Szli bardzo szybkim tempem, a podróż i tak zdawała się nie mieć końca. W końcu poczuł, jak jego opaska na oczach się rozwiązuje, a uścisk na ręku rozluźnia. Był w budynku rady.

Jakim cudem? Czyżby otworzyli portal? Dave'owi zdawało się to nierealne, ale nie ulegało wątpliwości to, gdzie teraz się znajdował. Obejrzał się za siebie. Stało za nim dwóch generałów. Czarnowłosy i ten z opaską na oku.

- Będziesz miał zaszczyt poznać Cerbera we własnej osobie – powiedział pirat. – Zaprowadzimy cię do miejsca, gdzie naprawdę przebywa, ale będę musiał ponownie zawiązać ci oczy.

Generał nie czekał na reakcję chłopaka, po prostu owinął mu twarz czarną opaską, a następnie zacisnął ją mocno. Ruszyli prosto. Potem w prawo, potem jeszcze raz i w lewo. Następnie po schodach do góry. Dave starał się zapamiętać trasę, ale w końcu zdał sobie sprawę, że całkowicie się pogubił. Weszli do windy.

To w budynku rady była jakaś winda? Chłopak był zdezorientowany. Zjechali na dół, a przynajmniej tak wydawało się Dave'owi. Potem chłopak pamiętał tylko schody prowadzące w dół. Dużo schodów. Gdy te w końcu się skończyły, generałowie wprowadzili go do jakiegoś pomieszczenia.

- Tu cię zostawiamy – szepnął czarnowłosy.

Griffin słyszał odgłos zamykania drzwi i szybkie kroki po betonowych stopniach. Rozwiązał opaskę. Zamrugał oczami.

Znajdował się w czarnym pokoju. Bez okien, bez biurka, bez krzeseł, bez tysięcy obrazów na ścianach. Jedynym, co tam się znajdowało było olbrzymie, kudłate psisko. Nie był to jednak, żaden zwykły, przerośnięty kundel.

Trzy głowy! Trzy cholerne głowy! Dave nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Sześć wielkich ślepi wpatrywało się w niego z uwagą. Można w nich było wyczuć roztropność i mądrość, lecz biła też od nich groza. Tak wielka, że Dave poczuł się jak mały robak, który za chwilę ma zostać rozgnieciony na miazgę.

- Ty jesteś tym dezerterem? – odezwała się jedna z głów.

- T...ak, to zna... - wyjąkał Dave.

- Cudownie! – nie dał mu dokończyć pies. – Spokojnie, nie zamierzam cię pożreć!

Wydawało się, że rechocze. Głos ogara brzmiał nadzwyczaj przyjaźnie i znajomo.

- Opanuj swój strach, nie możesz obawiać się wszystkiego i wyolbrzymiać zagrożenia – rzekł spokojnie. – Zamknij oczy.

Chłopak posłusznie wykonał polecenie. Uczucie przerażenia powoli zanikało.

- Otwórz je.

Gdy to zrobił, nie był już w czarnym pokoju, a w swoim własnym domu. Przed nim nie leżał już trzygłowy pies, a stała jego drużyna.

- Nawet jeśli nie ma nas przy tobie fizycznie, cały czas jesteśmy tutaj – James wskazał na miejsce, gdzie znajduje się serce.

Dave zobaczył uśmiechy na ich twarzach. Nie był już dłużej zdezorientowany, wszystko zrozumiał. Machnął ręką na pożegnanie i odwrócił się. Pora wrócić na jawę.

Otworzył oczy. Jego powieki uniosły się nadzwyczaj szybko. Był ranek, słońce dopiero budziło się do życia.

- Strach jest dla mnie niczym, kiedy jesteście ze mną! – powiedział na głos i wyszczerzył zęby.

Poczuł nieprzyjemną suchość w ustach. Chciał sięgnąć do torby, by wyjąć coś do picia.

- Cholera! – wykrzyczał. – Jasna cholera!

Nie było jej. Nigdzie. Jego bagaż zaginął. Ktoś go okradł, kiedy spał! Dave zerwał się z ziemi i zaczął rozglądać dookoła, jednak w pobliżu nie było żywej duszy.

Umrze tu! Nie ze strachu, nie przez dzikie zwierzęta, a z pragnienia! Znajdował się na samym środku pustyni, skąd on miał teraz wziąć wodę? Teraz liczyła się każda sekunda, musiał iść, może gdzieś niedaleko jest jakiś staw, albo miasto? Cokolwiek. Miał jakieś kilka dni. Ruszył. Stawiał kolejne kroki z zawrotną szybkością, a śmierć deptała mu po piętach. Suchość w ustach stawała się coraz większa, ale nadzieja nie malała. Parł naprzód.

*

- Jak mogłeś pozwolić mu uciec?! – darł się czarnowłosy.

James wzruszył ramionami. Śmiał się w głębi duszy z ucieczki Dave'a. Od początku wiedział, że to zrobi, ale mógł wybrać do tego lepszy moment. Z ksiąg w bibliotece wynikało, że miasta w tym świecie są bardzo oddalone od siebie. Wątpił też w to, że chłopak odnajdzie jakąkolwiek oazę na bezkresnej pustyni. Znając jego, pewnie szedł teraz prosto przed siebie. Zapasy, które ma, mogą mu nie wystarczyć.

- Nie zauważyłem go – rzucił beznamiętnie.

- Jak mogłeś go, do kurwy nędzy nie zauważyć?! – krzyczał dalej kruczowłosy. – On jest nam potrzebny! A jak któregoś z czarnych smoków szlag trafi? Z nas wszystkich tylko on zna dokładnie wszystkie ich szczegóły!

- Czarnych smoków? – James uniósł brew.

- No tych jego maszyn, matole!

Jim o mało nie parsknął śmiechem.

- Wysłać patrol! – rozkazał generał. – Macie szukać Dave'a Griffina!

Nie trzeba było czekać długo, zaledwie kilka minut później trzy czarne maszyny wyjechały przez bramę miasta.

- Przenocujemy tutaj, ugasić ogień! – wydał polecenie pirat.

Słońce powoli zachodziło za horyzont. Zachód słońca był dziś naprawdę piękny. Jim obserwował go zatopiony w swoich myślach.

Tej nocy pójdzie go szukać. Bał się, że Dave sobie nie poradzi. James musiał pójść za nim.

Zmierzch zapadł szybko, James obserwował, jak kolejni wędrowcy odpływają do krainy snów. Wyjął ze swojej torby pistolet i zaczął przykręcać do niego długi, czarny tłumik. Wstał, założył kaptur i bezszelestnym krokiem ruszył w kierunku bramy. Warta zdecydowanie nie należała do elity. Trzech wędrowców pod wpływem alkoholu grało sobie w kości. James parsknął, armia nie powinna czuć się bezpieczna przy takich nieudacznikach. Kapitan uniósł pistolet i wycelował ostrożnie. Broń wypluła z siebie trzy naboje niczym pestki po czereśniach, nie generując przy tym żadnego dźwięku. Wszyscy wartownicy leżeli martwi i żaden nie zdołał się zorientować, co się dzieje. James rozejrzał się i ruszył ku wyjściu z miasta. Gdy już przekraczał granicę, poczuł na ramieniu dotyk potężnej ręki.

- Hola, hola! A gdzie my się, kurna wybieramy?

Cholera, czyli jednak generałowie to nie tacy idioci, za których James ich uważał. Postawili na straży Hudsona. Jim odwrócił się błyskawicznie w z całej siły uderzył Chucka w twarz, jednak nie zrobiło to na potężnym człowieku żadnego wrażenia, po otrzymaniu potężnego ciosu, jedynie lekko uniósł brwi. James jednak nie dał za wygraną. Zgromadził w pięści całą swoją siłę i uderzył ponownie. Hudson nawet nie próbował blokować ciosu. Pięść zderzyła się ze szczęką, lecz Chuck stał niewzruszony niczym kamienny pomnik. Jim zastanawiał się, kim jest ten człowiek? James był dobrze zbudowany i siły w rękach mu nie brakowało, a mimo to Hudson nie ruszył się z miejsca, nie dał żadnych oznak bólu. Krótko ostrzyżony kapitan wziął wdech i niedbale uderzył Jimmy'ego w splot słoneczny. James zgiął się wpół niczym scyzoryk, odebrało mu dech, upadł na piach, próbując nieustannie złapać powietrze.

- Nie ta liga, Griffin – rzekł powoli Hudson.

Podał rękę leżącemu. Co to miało znaczyć? Nie chciał go złapać, albo zabić? Dlaczego odezwał się takim spokojnym głosem? Przecież czas, kiedy byli przyjaciółmi z drużyny się skończył, teraz brali udział w wojnie.

- Rozumiem cię, gdyby to był mój bliski, albo ktoś z mojej drużyny, zrobiłbym to samo – powiedział wielkolud.

James chwycił wyciągniętą dłoń i podniósł się z ziemi.

- Ja... nie wiem, co powiedzieć.

- Nic nie musisz mówić, ja tu tylko kurna teren patroluję, mogłem cię przecież nie zauważyć – Hudson mrugnął porozumiewawczo.

James skinął głową, jako gest podziękowania, po czym ruszył przed siebie.

- Griffin!

Jim odwrócił głowę.

- Zamierzasz powiedzieć młodemu? – zapytał Hudson.

- Nie wiem, nie myślałem o tym.

- Myślę, że to najwyższa pora, nie ma sensu tego dłużej ukrywać, Jimmy.

*

Wody!

Tylko ta jedna myśl krążyła Dave'owi po głowie. Nic nie pił już od trzech dni. Trząsł się na nogach, obraz rozmazywał mu się w oczach. Każdy krok zdawał się być największym wyzwaniem w życiu. Na horyzoncie nie było widać ani śladu miasta, ani żadnego jeziorka. Mimo to parł na przód, szedł dzięki nadziei i poczuciu obowiązku. Musi ostrzec mieszkańców. Za wszelką cenę! Gdyby błąkał się bez celu, zapewne już byłby trawiony przez ścierwojady. Pulsowało mu w głowie, czuł, że zaraz niechybnie się wywróci, a potem już nie wstanie, ale szedł dalej, stawiał kolejne kroki nie poddając się ani na moment. Ból w całym ciele był okropny, lecz Dave wykazywał ogromną siłę woli.

Nie złamie go brak wody, czy wycieńczenie, jeśli miał umrzeć to na pewno nie tak! Lecz wola zdawała się słabnąć, a desperacja okazała się być niewystarczająca. Zataczał coraz większe kręgi, aż w końcu stracił równowagę i runął jak długi na ziemię.

Nie miał pojęcia jak długo tam leżał, czas stracił znaczenie. Davem zaczęło interesować się zwierzę, pierwsze, jakie tu widział. Miało złote futro, masywne cielsko i rogi zakrzywione niczym u woła. Na nic więcej chłopak nie zwrócił uwagi. Stwór uważnie obwąchiwał Dave'a i wydawało się, że czeka, aż ten umrze, by rozpocząć posiłek.

- Zabij mnie teraz, proszę – wymamrotał.

Jego siła woli zgasła całkowicie, teraz pragnął tylko tego, żeby cierpienie od niego odeszło. Obraz coraz bardziej mu się rozmywał, a umysł odpływał, ale zanim stracił przytomność, zdołał zauważyć strzałę przeszywającą krtań stworzenia i jego ogłuszający ryk.

---

Następny rozdział pojawi się za tydzień :).

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro