Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

𝟎𝟎𝟑. na rozdrożu

𝐖 𝐓𝐀𝐌𝐓𝐘𝐌 𝐂𝐙𝐀𝐒𝐈𝐄 wymazywanie pamięci było ledwo raczkującą, nieznaną branżą, z której odwagę mieli skorzystać nieliczni. Takeo Satomi, jako genialny człowiek znacznie przodujący w owej dziedzinie, pewnego dnia zdecydował się na otworzenie podobnego zakładu. Któregoś z bardziej słonecznych dni wynajął odpowiednie pomieszczenie, wprowadzając do niego wynalezione wspólnie ze swoim świętej pamięci mentorem maszyny, początkując w ten sposób pierwszy w Japonii medyczny zakład, który zajmował się wymazywaniem pamięci. A konkretniej - usuwaniem z niej ludzi, o których już nigdy nie chcieliśmy pamiętać.

Takeo od najmłodszych lat wykazywał się znaczną inteligencją, wyprzedzając znacznie swoich rówieśników w każdej dziedzinie naukowej. Był urodzonym geniuszem. A potem został bardzo młodym ojcem.

Swojego mentora poznał już na początku studiów i dokładnie od tamtego też czasu starszy, owiany gęstą tajemnicą mężczyzna zaczął wysuwać w jego stronę propozycje, dotyczące pomocy mu w dokończeniu pewnego urządzenia. Gdy jegomość oświadczył Satmoi'emu, że chodziło właśnie o maszynerię do usuwania pamięci, jeszcze dość młody wówczas chłopak pokręcił tylko głową z szerokim, przepraszającym uśmiechem, wprawiając swoje czarne kosmyki włosów w ruch. „Po co panu takie urządzenie? Niech da pan sobie spokój! W jakim celu ludzie chcieliby wymazywać swoich bliskich z pamięci?"

Na ostatnim roku studiów Takeo został z początku przerażonym, aczkolwiek szczęśliwym do granic możliwości ojcem. Nie dostrzegał nic poza ukochaną i maleńkim zawiniątkiem, które trzymała tamtego zimowego dnia w rękach.

Tylko, że przedwcześnie urodzony noworodek, pod wpływem niedopilnowania pielęgniarek, wyłączonego inkubatora, do którego został włożony na całą noc i styczniowej, zimnej pory, podczas której szpital szczędził sobie na ogrzewaniu, nie przeżył.

Mentor Satomi'ego pamiętał tamtego odmienionego, pogrążonego w głębokim smutku, młodego mężczyznę, który przyszedł do niego dzień później, niemalże błagając na kolanach o pomoc. Bez żadnych głębszych rozmyślań zgodził się zostać jego asystentem przy dokańczaniu konstruowania machiny. Pod warunkiem, że mógł zostać jej pierwszym testerem.

W ten sposób Takeo Satomi zapomniał, uwalniając się od okrutnego brzemienia, które spadło na jego niedoświadczone życiem barki. Jednak uczucia stanowią domenę silniejszą od jakiejkolwiek pamięci lub też jej braku. Takeo nie wiedział z jakiego powodu, ale czuł nieodłączną potrzebę, aby przejąć schedę po swoim mentorze. Coś głęboko w nim podpowiadało mu, że to dobry pomysł oraz, że może w ten sposób pomóc wielu ludziom.

Czy Takeo Satomi postąpił dobrze, tamtego styczniowego popołudnia zostając pierwszą osobą, na której przeprowadzono zabieg zapomnienia? Czy rzeczywiście później przez całe swoje życie niósł ludziom pomoc?


— Co za syf. Co to za graty? — Hanma Shuji nie robił sobie absolutnie nic z faktu, że nie powinno ruszać się czyjejś własności, od razy wpychając łapczywie swoje dłonie do sporych rozmiarów worka, w którym zgromadzono jakieś zagadkowe dla niego przedmioty. Nie czekając na odpowiedź swojego starszego towarzysza, zaczął po kolei chwytać i przeglądać każdą z rzeczy. Czuł się prawdziwie niczym zdobywca faktycznej skrzyni ze skarbami.

Dla Hanmy Shuji'ego a i owszem - były to straszne rupiecie. Jednak gdyby to Kurokawa Izana miałby określić ich wartość - owe przedmioty stawały się bezcennym, niepowtarzalnym skarbem. Zbiorem wszystkiego, co przywodziła mu na myślą jego (Imię). Coś, z czym rozstawał się z wyraźnym bólem serca. Ale podjął już decyzję. Odwrót przestawał istnieć.

[Highly Recommend| 𝐏𝐥𝐚𝐲𝐢𝐧𝐠: 𝐁𝐢𝐥𝐥𝐢𝐞 𝐄𝐢𝐥𝐢𝐬𝐡 - 𝐁𝐨𝐫𝐞𝐝]

W przeciwieństwie do złotych tęczówek, te fioletowe ujrzałaby we fioletowym, poszczerbionym kubku bez ucha ulubione naczynie, z którego tak często liczne, wymyślne pod względem smaku herbaty pijała (Nazwisko). W tym brakującym uchu dostrzegłby zaś moment, w którym samodzielnie próbował poprawić dziewczynie humor po uszkodzeniu kubka i skleić roztrzaskany w drobny mak fragment. Tyle tylko, że Kurokawa ani trochę nie znał się na sklejaniu czegokolwiek, kończąc swoje daremne wysiłki na realizacji faktu, że klej biurowy w tym przypadku nie wystarczał. Od zawsze specjalizował się przecież bardziej w niszczeniu niżli naprawianiu. I kochał chwilę, w której tak pięknie, melodyjnie go wyśmiała, praktycznie tarzając się na ich kanapie ze śmiechu. To również dostrzegłby w tym fioletowym naczyniu.

Hanma złapał za drugi, podłużny grat, którym okazał się być jakiś notes. Uśmiechnął się ironicznie, błędnie zakładając, iż trzyma w dłoniach pamiętnik wielkiego, strasznego Kurokawy Izany. Kartkując go coraz wolniej dostrzegł błyskawicznie swój błąd, a złośliwy wyraz szczęśliwości zaczął załamywać się na jego licu.

Nie trzymał przed sobą uzewnętrzniani przeraźliwie pustej duszy białowłosego chłopaka. Trzymał w nich coś znacznie dla niego cenniejszego. Izana, spoglądając nawet przelotnie na pojedyncze zdania na tych wyjątkowych kartkach, nie mógłby powstrzymać najprawdziwszego ciepła, które zalałoby w mig jego wnętrze. Uśmiechałby się najprawdziwiej, na ile tylko byłoby go stać, dzierżąc zbiór wszystkich listów, jakie kiedykolwiek napisał dla (kolor)okiej dziewczyny. Listów, których nigdy do niej nie wysłał, gdyż nie było takiej potrzeby. Każdy z nich zostawał później przeczytany na głos przez samą adresatkę, co z czasem stało się ich drobną tradycją. Początkowe z nich były naprawdę nieudolne swoją treścią sprawiając, że (kolor)włosa zanosiła się gromkim śmiechem, zaś z jej oczu obficie spływały łzy. Izana z czasem doszedł do takiej wprawy, że (Nazwisko) z całkowitego roześmiana, przeszła do zawstydzenia absolutnego, rumieniąc się szczerym szkarłatem. I kochał każdą z owych reakcji. Kochał również moment, w którym postanowiła mu się odwdzięczyć tym samym - własnoręcznie ułożonymi wyłącznie dla niego listów, które i on musiał czytać na głos.

Aczkolwiek były to zaledwie powoli blaknące wspomnienia, które jeszcze tamtego wieczora miały całkowicie i bezpowrotnie opuścić umysł białowłosego. Pogrążone w czasie, którego nie przetrwały, blakły jak i te listy.

Może nawet dostrzegłby, że jedna z kartek została pozbawiona swojego rogu, na której znajdowały się inicjały pary?

Hanma tymczasem został wręcz boleśnie strzepnięty w ręce przez stającego nad nim staruszka z gniewnym wyrazem twarzy, na którego główny punkt składały się siwe, krzaczaste, mocno pomarszczone brwi. Młodszy chłopak odpowiedział mu lekkodusznym uśmiechem, przymykając oczy i prostując się, wyjmując tym samym dłonie z pakunku.

— Łapy precz, młody człowieku! Nie ruszaj tego! — pogardliwy, grzmiący ton starszego mężczyzny tylko wprawił młodszego w większe rozbawienie. Miał wrażenie, że doktorek, jak ulubił sobie go nazywać, zaraz zacznie tupać niczym jakiś rozwydrzony dzieciak o podłogowe panele.

— Niby dlaczego? Mów lepiej, doktorku, co to do diaska jest? — jedną z dłoni umieścił pod swoim podbródkiem w geście fałszywego zamyślenia, które urozmaiciło dodatkowo przymróżeniem oczu, z kolei drugą prostując i kierując z wyciągniętym palcem wskazującym prosto na zbiór gratów.

— To przedmioty, które ten jegomość zgromadził. Wszystko, co przypominało mu o osobie, którą mamy usunąć z jego pamięci. Wszystko, czym dla niego była w przedmiotach fizycznych. Elementy układanki — dostrzegając w rzeczach wyciągniętą przez Hanmę fioletową ramkę ze zdjęciem pary, Satomi zwyczajnie nie mógł powstrzymać smutnego uśmiechu, ciągnącego się na jego wąskie usta. Nie jemu było dane kwestionować podjętą przez białowłosego chłopaka decyzję, lecz z żalem stwierdził, że ta dwójka młodych ludzi w niezwykle dużym stopniu zdawała się do siebie pasować. Tak bardzo, że niemal wprawiała jego stare serce w nieprzyjemną zazdrość.

— Matko! Weź mów z sensem, a nie pleciesz jakieś farmazony bez ładu i składu, koleś. Czyli to po prostu śmieci. Potem zajmę się tym worem i tyle — chłopak o dwukolorowych włosach wzruszył nader obojętnie swoimi szerokimi ramionami, następnie wtykając wytatuowane dłonie do kieszeni spodni i oddalając się, przy akompaniamencie nieznacznego pogwizdywania pod nosem.

Podszedł do łóżka, na którym leżał głęboko pogrążony we śnie za sprawą niezawodnego Kisaki'ego Izana. Rzecz jasna, Shuji błyskawicznie uznał każdą z tych rzeczy za bezwartościowy śmieć, osobiście preferując pamiątki w postaci wybitych zębów swoich rywali. Albo ich pieniędzy. Nie kubków, ramek, notesów i kto wie czego jeszcze.

— Narwani młodzieńcy! Kto to widział! — zrzędził pod nosem przesadnie głośno siwowłosy, podchodząc do kartonu ze swoim sprzętem, który dokańczał właśnie wykładać. Brwi młodszego podniosły się do granic możliwości, dostrzegając w rękach doktorka jakiś hełm, który do złudzenia przypominał mu durszlak z masą czerwonych kabli.

— Jak to tak właściwie działa? — Hanma zaszedł starszego człowieka od tyłu bez żadnego uprzedzenia, powodując, że ze trochu podskoczył, omal nie wypuszczając trzymanego w pomarszczonych dłoniach elementu. Różnica ich wzrostu wydawała się wręcz komiczna.

— O! Nie spodziewałem się, że młodzieniec taki jak ty... — zaczął swoją wypowiedź, drapiąc się po osiwiałej głowie i odwracając stopniowo do swojego młodszego towarzysza, który podniósł na niego z irytacją brew. — W porządku, już tłumaczę. Każde ze wspomnień ma swój rdzeń. Gdy się go wyrwie, następuje zniszczenie. Proces samodegradacji takiego wspominku. Wszystkie z nich, które namierzamy tym oto urządzeniem — w tym momencie objechał wyprostowaną górą kończyną całą maszynerię, którą ze sobą przytargał. Zatrzymał dłoń w bezruchu, wskazując szczególnie na staromodny, kwadratowy monitor, na który właśnie wizualizował się czarno-biały zarys ludzkiego mózgu z jakimiś kolorowymi punkcikami, które chłopak od razu skojarzył jako domniemane wspomnienia. — obumrą i znikną w chwili, w której ten oto młody człowiek się zbudzi. Jutro obudzi się w swoim łóżku jakby nigdy nic się nie wydarzyło. I rozpocznie nowe życie, pozbawione tej dziewczyny.

— Oh! Rozumiem! Niegłupie to.

— Niegłupie?! Ja ci zaraz dam, ty smarkaczu. To jest najnowszy cud technologii, a ty-

— Nie gorączkuj się już tak, rany. Idę zapalić. Wiesz co masz robić, szefuńciu — oświadczył doktorowi złotooki, wchodząc mu jednocześnie w pół zdania i sprawiając, że coś w jego podstarzałym organizmie znacznie przybrało na temperaturze, niemo gotując się w środku. Aczkolwiek zanim staruszek zdążył dać upust swojej irytacji, Hanma już zniknął za szklanymi drzwiami balkonu z używką w dłoni.

— Szkoda, że nie byłoby mnie przy czyszczeniu tamtej dziewczyny. Przynajmniej miałbym od niej darmowe gacie — mówił sam do siebie, raz po raz zaciągając się papierosem, którego dym mieszał się z parą wodną wydzielaną z jego oddechu.


Izana Kurokawa stał w przytłaczająco zacienionym pomieszczeniu, nie wiedząc dokładnie jak się tam znalazł. Dłuższą chwilę zajęło mu zorientowanie się, iż był to korytarz jego mieszkania, aczkolwiek porządnie zniekształcony przez panujący wszędzie naokoło mrok. Cienie tak widoczne, że niemal namacalne. Mimo, że okna były odsłonięte a panująca noc przecięta znacznie przez światła ulicznych latarni, nadnaturalną ciemność nadal wypełniała swoją grubą, kilkuwarstwową materią całe lokum, zdając się jednocześnie wprowadzać do niego zaduch. Jednak Izana nie mógł wówczas normalnie oddychać ze zgoła odmiennego powodu. Widok, przed jego rozwartymi w skrajnym szoku, fioletowymi tęczówkami skradł całe powietrze z jego płuc.

[VERY Highly Recommend| 𝐏𝐥𝐚𝐲𝐢𝐧𝐠: 𝐓𝐡𝐞 𝐍𝐞𝐢𝐠𝐡𝐛𝐨𝐮𝐫𝐡𝐨𝐨𝐝 - 𝐁𝐚𝐛𝐲 𝐂𝐨𝐦𝐞 𝐇𝐨𝐦𝐞]

— ...a tym razem przesadziłeś.

Miał przed sobą scenę, która w dalszym ciągu była niczym świeża rana w jego zagmatwanym umyśle. Stał się obserwatorem swojego rozstania z (kolor)włosą dziewczyną, która już zaczęła rzucać w niego niezbyt lekkimi słowami, podtrzymując się ściany. Była taka słaba. I pijana. Izana dokładnie pamiętał jej alkoholowy oddech, który czuł od niej wówczas już na wejściu, gdy weszła do ich mieszkania.

W ten sposób to się zaczęło.

— Ja przesadziłem? To ty wyszłaś od razu, jak się o tym dowiedziałaś. I wróciłaś o trzeciej w nocy. Nawalona po całości — jego fioletowe, pokryte żalem tęczówki obserwowały jak na te słowa podniósł się z ciemnej kanapy, na której wcześniej zajmował miejsce.

Zanim wróciła, zdążył zdemolować każdy zakamarek w mieszkaniu, czego dowodem było widziane w każdym rogu szkło i odłamki innych tworzyw. Później skostniały i absolutnie pusty w środku ułożył się bezwiednie na meblu, wgapiając bezmyślnie w biały sufit. Oczywiście, nie napadła go wtenczas gonitwa myśli. Umysł Króla Tenjiku pozostał bezdennym bezmiarem. A przynajmniej dopóki drzwi do mieszkania nie otworzyły się z hukiem, oznajmiając mu, że do niego wróciła. Kurokawa pierwszy raz odczuł wówczas odrobiny szczęśliwości tamtego beznadziejnego dnia. Później odkrył, że była pijana.

Obecny Izana wiedział, iż widział ją wtedy po raz ostatni. Jego (Imię). (Imię), która go pamiętała. I musiała nienawidzieć każdą cząstką swojego drobnego, roztrzęsionego ciała, co nawet w niedalekiej przeszłości widział wyraźnie. Jednak kontynuował swoją farsę. Okraszoną w dumę, którą, wydawało mu się, iż jako jedyne posiadł na stałe. Rzeczywiście unosił się w niej co najmniej kilka centymetrów ponad ziemią. Nie zdzierżył żadnej rysy na niej powstałej. Nawet jeśli musiał posunąć się do niechybnej ostateczności. Nawet jeśli zadawała je ona.

— Jestem tylko leciutko wstawiona. Aż dziwne, że zauważyłeś. Cieszę się, że w ogóle wróciłam, po tym co jej zrobiłeś, Izana — dziewczyna zaśmiała się w głos, nieudolnie kontynuując swoją żałosną drogę do wnętrza pomieszczenia.

Początkowo miała za podporę fioletową ścianę, jednak kiedy jej zabrakło, została zmuszona do samodzielnego utrzymania się w pionie co stanowiło dla niej nie lada wyzwanie. Kurokawa z przeszłości widział to doskonale. Aczkolwiek nawet nie silił się na udzielenie (kolor)włosej podpory gdy zachwiała się niebezpiecznie, niemalże upadając boleśnie na drewniane, jasne panele, na których walały się porozrzucane przez niego przedmioty. Zupełnie, jakby w ten sposób karał ją za dokonane niewybaczalne przewinienie. Było tak ciemno a (Nazwisko) była tak przejęta przez procenty tkwiące w jej krwiobiegu, że w najmniejszy stopniu nie zauważyła tego, co zrobił.

— Spójrz na siebie. Starasz się teraz nagle zgrywać świętą? Na moim miejscu zrobiłabyś to samo, jak i nie coś gorszego. Ja tylko staram się osiągnąć swój cel. A ty jesteś żałosna — kiedy (kolor)oka usadowiła się na wcześniej zajmowanej przez niego kanapie z głośnym westchnieniem i przymknięciem zmęczonych oczu, błyskawicznie dopadł do niej, stając na przeciwko z tym pustym, bezwzględnym wyrazem na licu, które sygnalizowało wyłącznie kłopoty.

Gołym okiem widać było, że białowłosy szukał zwady. Ujścia negatywnej energii, nagromadzonej w jego ciele. Zaciągał się zapachem alkoholu i czegoś słodkiego, z czego tylko to drugie było czuć od niej na stałe. Skrzywił się, niemo sygnalizując swoje zniesmaczenie.

— Nie jestem żałosna! Nie waż się tak o mnie wyrażać. Nie pozwolę ci na to. Nie pozwolę ci dalej mnie niszczyć — żachnęła się, otwierając w jednej chwili przymknięte powieki, z których uniosła wcześniej ułożoną na nich prawą dłoń. Starała się jednocześnie nachylić bardziej w jego stronę, natomiast wyszło jej to tak nieporadnie, że musiała poprawić owy ruch. Jej pełne żałości i wyrzutu słowa coś w nim uaktywniły. Izana, nie wiedzieć czemu, poczuł się przez nie winny. Dlaczego w tak trudnej dla niego chwili sprawiała, że czuł się tylko gorzej? Czyż nie miała robić czegoś zgoła odwrotnego?

Zanim obecny Kurokawa mógł otrząsnąć się z szoku i otumaniania, jakie wywoływały w niego jego własne wspomnienia widziane z zupełnie innej perspektywy, ten przeszły fioletowooki przeszedł już do natychmiastowego nachylenia się nad ledwo kontaktującą (kolor)oką, której boleśnie kościste ramiona, w które bez żadnych oporów wbił swoje palce i paznokcie, przycisnął bez żadnego oporu z jej strony czy większego wysiłku w materiał mebla.

— Ale ty jesteś żałosna! I cholernie nieodpowiedzialna! Mogłaś zginąć, prowadząc w tym stanie. Zdajesz sobie w ogóle z tego sprawę?! — jego fioletowe tęczówki szukały czegoś w na jej wychudzonej, zapadniętej twarzy, która zdawała się zmęczona i pozbawiona jakiegokolwiek dawnego blasku. Ziemista karnacja nie umywała się do swojego dawnego, rumianego wcielenia.

Dawniej była szmacianą lalką, pozwalając mu robić z nią co tylko zechciał. Mógł ją nawet rozerwać w pół. Byleby tylko poczuł się przez to lepiej.

Wtedy nastąpiła pierwsza odmiana od ów stanu rzeczy. Pierwszy razy, kiedy stawiła mu czoła. Mętne, (kolor) tęczówki zabłysnęły po raz pierwszy od niepamiętnych, zamierzchłych czasów.

— No, no, popatrzcie! Mówi osoba, która jeszcze parę godzin splamiła sobie ręce krwią własnej siostry! Teraz martwisz się o moje życie?! Wybitnie zabawne, Zana.

— Cuchniesz jak menel. Tak samo wyglądasz. Zrób coś z tym, zamiast się bezsensownie wydzierać — szybko puścił jej ramiona z niemym obrzydzeniem, które zdążyła jeszcze ujrzeć w jego oczach. Doszczętnie ją to zabolało, jednak walka trwała nadal. W dalszym ciągu znajdowała się z nim na ringu. I był to pierwszy raz, kiedy naprawdę chciała wygrać ową potyczkę. Zaczęła się z niewyobrażalnym bólem podnosić po staranowaniu. Nadchodziła wprawdzie runda druga.

— Oh, no tak! Bo mój wygląd obecnie jest najważniejszy. Ponieważ mam ci się podobać przez cały czas. Wyłącznie to się liczy — krzyknęła niespodziewanie, powodując, że ponownie się do niej obrócił. (Nazwisko) nienawidziła tego w nim. Tego, że ostatnimi czasy każdym swoim kolejnym słowem sprawiał, że lubiła siebie coraz mniej. Pękała w jego silnych, nieobliczalnych dłoniach gorzej, niż najbardziej krucha, antyczna, śnieżnobiała porcelana. Rozpadając się w sypki pył, umiała tylko szeptać słowa miłości. Płacząc, nawołując i zapewniając o tym, do jakiego stopnia go kochała. Niszcząc przy tym swoją duszę i ciało. A wszystko po to, aby ma końcu dnia i tak być jedynie upewniona w stwierdzeniu, jakoby był absolutyzmem tego, czego na tym świecie potrzebowała, nie potrafiąc odejść. Naprawiać w nieskończoność tylko coraz bardziej rozlatującą się zabawkę. Kalecząc się przy tym do krwi. Mając w (kolor) oczach taką głupią, dziecięcą iskrę nadziei, która w niedługim czasie miała zgasnąć już na zawsze. — Wiesz dlaczego tak naprawdę się wyładowujesz na mnie? Bo raz - zabiłeś właśnie swoją siostrę, a dwa - wyszłam bez ciebie i twój mikroskopijny móżdżek zadaje sobie w nieskończoność pytanie: Czy ona zdążyła się w tym czasie z kimś przerżnąć?

Nawet współczesny Izana, który podążył za nimi wolno do salonu poczuł, jak jej słowa zapiekły jego wnętrze. Pamiętał dokładnie, iż stało się tak również w przypadku jego przeszłego wcielenia, którego fioletowe tęczówki zdawały się mordować żywcem (kolor)włosą dziewczynę. Aura w pokoju jeszcze intensywniej pociemniała. Przeszły jasnowłosy obrócił w się całkowicie w jej stronę w nieznośnie ślamazarnym tempie. Obserwujący Izana wiedział, co miało nastąpić. Wiedział i zaczął bardzo szybko żałować.

Przestań. Przestań. Przestań.

[VERY Highly Recommend| 𝐏𝐥𝐚𝐲𝐢𝐧𝐠: 𝐃𝐚𝐰𝐢𝐝 𝐏𝐨𝐝𝐬𝐢𝐚𝐝ł𝐨 - 𝐏𝐚𝐬𝐭𝐞𝐦𝐩𝐨𝐦𝐚𝐭]

— Ona nie była moją prawdziwą siostrą. Nie była ze mną nawet spokrewniona. Żadne z nich nie jest. A co do drugiego zarzutu - tego akurat jestem pewny, (Imię). Czyż nie jest to twój jedyny sposób na zjednywanie sobie sympatii? — białowłosy ze wspomnienia błyskawicznie wiedział, że tym razem pozwolił sobie na zbyt wiele, co tylko potwierdzała skrajna reakcja, (Nazwisko), która jakby nagle trzeźwiejąc, podniosła się w pojedynczym ruchu z kanapy. Pomimo, że starała się wyglądać na obrażoną, jej smutek i zranienie bez problemu wskazywały błyszczące w oczach łzy oraz drżące wargi. Izana zerwał się z miejsca, depcząc desperacko po jej śladach. — (Imię)? (Skrót imienia), proszę, zaczekaj! Ja nie chciałem! Nie zamierzałem tego powiedzieć!

Izana z teraźniejszości pobiegł prosto za nimi, dokładnie wiedząc, gdzie udała się jego ukochana. Wszystko zaczęło się zamazywać. Ciemność zstąpili rozmazane barwy.

— (Imię)... Co ty robisz? — stanął przy niej, pragnąc w jednej chwili objąć jej wychudzoną sylwetkę, nie pozwalając by nigdzie szła. Złapać ją za nogi, zalegają przy nich żałośnie, byleby tylko ją powstrzymać.

— Widzisz te klucze? — wysunęła przed jego wykrzywioną w rozpaczy twarz pęk kluczy z zawieszką małego, fioletowego słonika, którą samodzielnie jej podarował. — Kładę je tutaj. Już mi się nie przydadzą — oświadczyła, z hukiem i trzaskiem metalu, rzucając je na jasny blat kuchenny. Jasnowłosy złapał ją nieco za mocno za ramię w akcie skrajnej bezradności.

— Proszę. Błagam cię, (Imię). Kocham cię. Zostań ze mną jako jedyna. Bądź jedyną, która ze mną została, zaakceptowała w pełni i mnie nie opuściła. Która wybrała tylko mnie. Nikogo innego.

— Izana. To nie pierwszy raz, kiedy mi to mówisz. Za każdym razem wybierałam właśnie ciebie, ponieważ też cię kocham. Jak całkowita idiotka. Ale pozwól, że tym razem postawię na siebie. Chociaż ten jeden raz — na te słowa, połączone z przykrym, zranionym uśmiechem, w którym zamknęła oczy a w jej zapadniętych polikach pojawiły się niewielkie dołeczki, bezwiednie poluźnił uścisk. Nie mógł inaczej. (Imię) wykorzystała jego reakcję, z ciężkim sercem obracając się na pięcie i łapiąc po drodze w biegu parę drobiazgów z ziemi, opuściła lokum z trzaskiem drewnianych drzwi.

Wśród ciuchów, które zabrała, znalazła się fioletowa bluza w śnieżynki, która stanowiła jeden z prezentów gwiazdkowych, którym lata temu go obdarowała.

I to była prawda. (Imię) nie bała się Izany. Brutalności oraz przemocy, których dopuszczał się z taką łatwością. Nadmiernej dumy. Pustki w jego fioletowych oczach, która, była tego naiwnie przekonana, w pewnych momentach, kiedy z nią przebywał nieco zanikała. Jego zagubienia. Lęku przed opuszczeniem, który objawiał się nagminnie, mimo, że zawsze zapewniała go w niezmienności swoich uczuć. Ona nie potrafiła bać się człowieka, którego zdążyła poznać pod każdą postacią w przeciągu tych wszystkich lat. Oswoić i uznać za swojego. Drżała na myśl, że czegokolwiek by się dopuścił, jakąkolwiek granicę moralną by przekroczył - ona nadal by go kochała, zatracając gdzieś po drodze wszystko, co uwielbiała w sobie. Przelewając całe to uczucie lubowania prosto na białowłosego chłopaka, który według niej potrzebował go bardziej.

Tamtego zimowego dnia o trzeciej nad ranem miało to dobiec końca, ponieważ kolejnego poranka (Imię) (Nazwisko) postanowiła doszczętnie wymazać ze swojego umysłu każdy ślad po istnieniu Kurokawy Izany.

Teraźniejszy fioletowooki zerwał się do biegu za jego (Imię), jakby zależało od tego jego życie. Ale rozpętał się wiatr i wszystko mu się nagle rozmazało. Czuł jak zapada się nie tylko metaforycznie w sobie ale grunt spod jego nóg faktycznie się osuwa. Ciemność przezwyciężyła wszelkie światło.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro