Święci (nad święci)
19:56
Śnieg. Pełno białego puchu za oknem. Przypomina rozsypaną sól z blatu kuchni. Delikatne drobinki, iskrzące się w blasku kolorowych światełek. Jednak nie wszystkie z nich wydają się ułożone luźno, swobodnie. Niektóre są ciasno zbite, ułożone w dobrze znajomy, określony kształt powierzchni buta. Tak jak we wspomnieniach, odcisk nie jest zwyczajnym odciskiem. Podeszwa nie równa się powszechnej podeszwie. Czapka świętego niszczy idealny wzór pokłutej powierzchni. A piekielne piętno płonie, poza śmiertelnym, ludzkim spojrzeniem.
Poprawiam łańcuchy choinkowe. Muskam opuszkami palców kolorowe, szklane bombki, a na twarzy utrzymuję szeroki uśmiech. Od czasu do czasu zerkam na poszczególnych członków rodziny. Zapamiętuję ich każde uniesienie kącików ust, świadczące o tym, że i te święta nie są żadną katastrofą. Oddalam w niepamięć chwile niepewności wieczoru, poświęcając całą swoją energię życiową na ten radosny moment.
— Pierniczka? — mówię. Pochylam tacę nad dłonią męża. Spomiędzy palców wystaje cuchnące cygaro, od którego dymu, Rosalie wciąż się odsuwa. — Rose, uśmiechnij się — ganię córkę. Kobieta posyła gniewne spojrzenie. Jednak nie jest w stanie popsuć mi humoru. — Kochanie, mamy święta. Nie czujesz w powietrzu tej energii? Nie słyszysz dzwonków sań Mikołaja?
Wydyma usta i spogląda na moją siostrę. W dziecinny sposób zaplata ręce na piersi, natomiast stopa, odziana w złotą szpilkę, uderza o parkiet. Czuję, że jest wściekła. Ledwo udaje jej się utrzymać suche oczy przed nadmiernym okazaniem emocji przy członkach rodziny. Nie musi nic mówić. Jedno zerknięcie wystarczy, by ją rozgryźć. By utożsamić się z uczuciami, rozpalającymi od środka młode ciało. By zrozumieć, że ta noc ma być dla niej dłuższa niż kiedykolwiek. By skruszyć swoje serce i pozwolić jej zrealizować plany.
— Zachowuj się — odzywa się John. Niespodziewanie jego dłonie przyciągają mnie. Obejmuje ramionami moje ręce, po wcześniejszym odłożeniu tacy na stół. Siadam na jego kolanie. Wydaję z siebie chichot, kiedy noga zaczyna się trząść pod moim ciężarem. Przy nim ciężko jest żyć teraźniejszością. Dla mnie wciąż mamy dwadzieścia lat. — Jutro spotkasz się z Andym. Dzisiaj oboje powinniście spędzić czas z własnymi rodzinami.
— Tak, jak mówi tata, spotkacie się jutro — podsumowuję.
Oplatam rękoma szyję ukochanego. Wzrok błądzi po męskiej buzi, przyćmionej oznakami czasu. Kłykcie dotykają posiwiałych blond włosów nad karkiem. A czerwone usta składają długi, pełen miłości pocałunek na spierzchniętych wargach.
Nigdy nie powinnam była za niego wychodzić. Nigdy nie powinniśmy spędzać ze sobą kolejnych Świąt Bożego Narodzenia. Jednak pokusa bycia z nim od zawsze wydawała się zbyt silna, żeby zrezygnować. Nawet jeśli od początku kryła się za tym klątwa śmierci.
Spoglądam w stronę okna. Za szybą panuje mrok, nieudolnie rozświetlany przed kolorowe światełka. Pośród niego można dostrzec ludzki kształt, lecz on nie należy do człowieka. Kryje się w ciemnościach, żeby móc uciec przed cieniem. Drapie długimi paznokciami w worek, zarzucony na plecach. Wie, że nie wejdzie do mieszkania. Nie dzisiejszej nocy. A to go denerwuje. Pobudza w nim niezwykłą kreatywność, której smaku nigdy nie zamierzamy zaznać. Pozostawia w śniegu plany, wciąż zasypywane przez nowe warstwy śnieżynek. I szczerzy swoje szczęki, wierząc, że kiedykolwiek pozwolimy mu wejść.
Do nozdrzy dociera zapach piernikowego latte. Zdaję sobie sprawę, że nie jest częścią przygotowywanych napojów z kuchni i przez to nie powstrzymuję uśmiechu.
Wciąż próbuje.
❄ ❄ ❄
21:03
— Pamiętasz, co zawsze mówię na temat światła w święta? — zagaduję. Gwałtownie uderzam dłonią o włącznik, a w pokoju na nowo pojawia się jasność.
Rosalie zakrywa twarz dłońmi. Jedna z jej stóp, wystająca zza kołdry, przestaje nerwowo drgać. Z gardła wydobywa się przeciągły jęk, świadczący o dziewczęcym niezadowoleniu.
— Nie wyłączać, wiem. — burczy córka — Mogłabyś wyjść z mojego pokoju i zamknąć za sobą drzwi?
Kiwam głową, po czym wychodzę na korytarz. Dociskam drzwi do futryny. Ostatni raz zerkam na czarno - białą tabliczkę. Ciemny napis sugeruje, żeby nie wchodzić bez pytania. Mimowolnie przewracam oczami.
Nastolatki.
Wchodzę do salonu. Wdycham z ulgą zapach piernikowego latte. Włączam się do nucenia świątecznego utworu z telewizji. Dłuższą chwilę podziwiam ozdoby. Lampki, girlandy, bombki, renifery w różnych postaciach, piętrzą się pod sufitem, wprawiając każdą osobę w pomieszczeniu w wyjątkowy nastrój. Gdzieniegdzie widoczne są pęczki jemioły, pod którymi członkowie rodziny składali szczere pocałunki.
Ogromny natłok dekoracji wydaje się na pierwszy rzut oka nie do zliczenia. Obca osoba nie byłaby w stanie stwierdzić, czy cokolwiek ubyło, lecz nie ja. Nie mój umysł. W rogu pokoju widzę, że brakuje czerwonej girlandy w zabawne renifery. Jedyny znak, że tam była, jest ledwo widoczny na ścianie - oderwany kawałek materiału, bezwładnie zwisający spod objęć haczyka.
Ściągam brwi. Zerkam na stół w obawie, że ktoś niechcący ją zerwał. Zaglądam pod kanapę. Poszukuję nieudolnie pod choinką i górą prezentów. Jednak ozdoba wydaje się zaginiona.
— Jeszcze przed chwilą tutaj wisiała — przyznaje siostra. Z wnętrza jej buzi wydostają się kłęby dymu, lecz i one nie są w stanie zamaskować nietypowego, świątecznego zapachu. — Może powinnaś...
Zapada ciemność. Gasną girlandy, zasilane na baterie. Na dworze zrywa się wiatr, natomiast płatki śniegu z głośnym łoskotem zatrzymują się na szybie. Głośne kroki. Zbyt głośne, jak na stopy człowieka, wydają się zbliżać w moją stronę. Ktoś ciężko dyszy. Coś ociera się szorstkiego o ramię. Pojawia się gęsia skórka, a wraz z nią niemoc do ruchu.
Jest tu.
— Co się... — wykrztusza Johnny.
Przyciskam dłonie do ust. Rozlega się kobiecy krzyk. Wrzask zdaje się oddalać wraz z czasem. A także oznaki walki na podłodze, zagłuszane przez wołanie męża. Pragnę go uciszyć. Chcę przysłonić mu wargi palcami, żeby nie zwabił na siebie gościa. Nie mogę się poruszyć. Tkwię w miejscu. Bo tak jest bezpieczniej.
Mrugam kilkakrotnie, gdy na nowo salon tonie w blasku. Z telewizora wydobywają się radosne dźwięki. Znów czuję piernikowe latte. Tym razem zapach jest intensywniejszy niż kiedykolwiek. A na środku stoi straszydło.
Z początku wygląda jak Rosalie - uśmiech, oczy, twarz, włosy. Dalej to powyginana, kościotrupia postura w poszarpanej, złotej sukni. Szczerzy ostre zębiska, sięgające od linii jednego ucha do drugiego. Wpatruje się zielonymi, niewinnymi gałami, pełnymi żywotności. Przyspiesza bicie serca. Nadaje strachowi nowe znaczenie. Szarpie girlandę, ciasno obwiązaną wokół szyi mojej siostry.
Nie hamuję łez. Adela nie porusza się. Głowa luźno zalega, pod dziwnym kątem, na klatce piersiowej. Ciemne włosy spływają falami po jej ciele, lecz nie wydają się całkowicie czyste — pomiędzy pasmami coś się błyszczy, przykuwając uwagę. Palce wciąż zaciskają się na czerwonym materiale, jakby walczyły o przeżycie. Jucha zalewa blade kłykcie, pozbawione życia.
— Rosalie... nie, nie, nie — wydobywa się z ust Johna pomiędzy szlochami. Pada na kolana. Chcę go uspokoić. Strach paraliżuje ciało. — Dlaczego?!
Kostucha wskazuje na niego palcem. Wypuszcza z drugiej ręki girlandę. Martwe ciało pada na podłogę. A Mikołaj poprawia krwistą czapkę na czubku głowy.
— Jesteś grzesznikiem, Johnny — oświadcza słodkim głosem córki. — Tak jak twoi rodzice, dziadkowie i pozostali przodkowie. Powinieneś się cieszyć, Johnny. Gdy inni dostaną prezenty, to i twoja rodzina nie zostanie pominięta.
Nagle mąż zamiera. Dłonie zaciskają się wokół szyi. Z oczu sączy się czarna substancja. Z wnętrza źrenic wyżynają się kolorowe, błyszczące przedmioty. Mężczyzna czerwienieje na twarzy, jakby sprawiało mu to ból. Jakby pomimo obietnic, że nasza śmierć miała być bezbolesna, wszystko dzieje się w odwrotnym kierunku.
— Nienawidzę go najbardziej z całego parszywego rodu — rzuca gładko przebierana Rose. Nie zwraca uwagi na mojego ukochanego, wijącego się na parkiecie. Teraz ja jestem w centrum zainteresowania. Teraz pora na mnie. — Za to Rosalie, jest moją ulubienicą. Zostawię ją sobie na później... może za rok?
— Nie... nie. Zostaw Rosalie w spokoju. Weź nas — wykrztuszam, na co grozi mi palcem. — Weź nas!
Przekrzywia głowę.
— Za długo się ze mną bawiłaś. Teraz spłoniesz żywcem.
Znika. Przyklękam przy nieruchomym mężu. Przesuwam dłonią po jego włosach. Wpatruję się szeroko otwartymi oczyma w dwie bombki, werżnięte w jego oczodoły. W ich odbiciu widzę płonącą choinkę za moimi plecami. Z rozmazanym makijażem rozglądam się za drogą ucieczki. Zamknięte drzwi. Zamknięte okna. A dom pochłonięty w ogniu.
Podnoszę się. Rzucam krzesłem w szybę. Tak jak wtedy, nie ulega pęknięciu. Jednak bez przeszkód pozwala mi zobaczyć kreaturę. Mikołaj stoi i patrzy. Uśmiecha się, poprawiając wór na plecach.
Mieszkanie płonie.
A ja krzyczę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro