Ostatni dzień przed końcem
Ciocia uśmiecha się, lecz nie jest to radosny uśmiech. To tylko smutne uniesienie kącików ust, pełne żalu do bóstwa, które pozostawia nas na drodze bez wyjścia. Nie musi nic mówić, bym domyśliła się, że wewnątrz niej wciąż toczy się walka pomiędzy wiarą a tym, co widzi na własne, poszarzałe oczy. Wystarczy jedno spojrzenie na postarzałą twarz z podpuchniętymi powiekami, by dostrzec rezygnację z nadziei, trzymaną do ostatniego dnia tchnienia. Bez niej, krewna nie jest już promykiem, dającym nam jakiekolwiek poczucie bezpieczeństwa. Nie przypomina ostoi, mogącej powstrzymać nieuniknione z dala od naszego domu oraz naszej rodziny. Teraz wydaje się jedynie szarą postacią, równie przerażoną, jak pozostali - jak nigdy, staje się człowiekiem, potrafiącym wyrazić poza szczęściem także pozostałe negatywne uczucia, które od zawsze w sobie kryła.
Okazywanie przez nią słabości, powoli niszczy mnie od środka i odbiera odwagę, jaką przyrzekłam utrzymać aż do końca. Sprawia, że pragnę płakać aż do wyschnięcia kanalików łzowych, by pokazać każdemu domownikowi, że ja też jestem pożerana przez strach. Chcę pokazać drżące ręce, skostniałe kończyny, opuszczony podbródek, ale nie mogę sobie na to pozwolić. Zbyt długo starałam się zachować twarde serce, by w tej chwili odpuścić tylko dlatego, że osoba, w której widziałam oazę spokoju, uległa pogarszającej się sytuacji. Muszę zachować je dla mężczyzny do ostatniej sekundy swojego życia, żeby przy naszym pierwszym i ostatnim spotkaniu, nie zapamiętał mnie w rozsypce. Nie mogę dopuścić, by po zbyt długim rozstaniu oraz przy epilogowym oddechu, widział kruchą dziewczynkę, niegodzącą się z przeznaczeniem. Oboje powinniśmy dostrzec w sobie siłę, że udało nam się dotrwać do końca, pomimo licznych samobójstw ze strony nie tylko znajomych, lecz także członków rodziny. Jesteśmy sobie winni szerokiego uśmiechu, symbolizującego odczuwaną radość z połączenia na nowo naszych dróg przed całkowitą zagładą. Nic więcej nie jest mi potrzebne do odejścia, gdy pojawi się przy mnie on. Żaden pocałunek, czy dotyk, nie może bardziej mnie uszczęśliwić niż jego przepiękne uniesienie kącików ust.
Ujmuję dłoń cioci w swoją własną, a następnie przesuwam palcem wskazującym po kłąbie jej kciuka. Słyszę, jak pociąga nosem, podczas otwierania albumu rodzinnego, jednak po damskim policzku nie spływają łzy. Zgaduję, że nie potrwa długo okres jej ukojenia przed falą płaczu, lecz decyduję się pozostać przy niej na odrobinę dłużej. Mam wrażenie, że to ostatni raz, kiedy jestem obok kobiety aż tak blisko.
— Byłaś tutaj taka mała — odzywa się, wskazując palcem na jedną ze starych fotografii. W czarno - białych odcieniach kryje się dwoje dzieci, którzy są pochłonięci w zabawie w piaskownicy. Dziewczynka trzyma w dłoni podróbkę lalki Barbie, z powykręcanymi rękoma do tyłu, natomiast chłopiec, nieco starszy od niej, lepi bałwana ze śniegu. Oboje całkowicie wydają się pochłonięci w zajęciach, przez co nawet nie widzą, jak ich ojciec robi zdjęcie. — Ty i Robert... mama często nazywała was dziećmi Willy'ego Wonki przez to, że ciągle podkradaliście słodycze z szuflady. W każde Boże Narodzenie wywoziła was do babci, żebyście nie robili już więcej szkód w domu, ale to na niewiele się zdawało... Twój okres dziecięcego buntu był najokropniejszymi chwilami w życiu każdego, kto stanął ci na drodze. Zresztą, oboje z Robertem byliście małymi diabełkami...
Wolną ręką przesuwam po jej plecach, kiedy nagle zanosi się szlochem. Wysuwa dłoń z mojego uścisku po to, by następnie zakryć nią zaczerwienioną twarz. Pochyla się do przodu, jakby dzięki temu lepiej jej się oddychało, ale nie zrzuca z ud pamiątki rodzinnej - pozwala, żeby ostre krańce wbijały się w zapadnięty brzuch. Nie mam wątpliwości, że nie wypuszcza jej bez powodu. Przeczuwam, że zamierza przeglądać książkę wraz z innymi albumami. Chce widzieć przed oczami dobre wspomnienia w obliczu wszechogarniającego zła, żeby bytować z nimi po drugiej stronie. Ona pragnie znów spotkać się z osobami, które odeszły zbyt wcześnie, by pomogły ukoić ból po opuszczeniu rzeczywistości.
— Przepraszam — wychlipuje, nie patrząc na mnie. — Zgaduję, że na twojej liście życzeń nie jest oglądanie starej, zapłakanej baby...
— Masz prawo bać się — przyznaję łagodnie, na co kręci głową. Ciocia Regina i strach dotychczas byli odwiecznymi wrogami, unikającymi się wzajemnie. A teraz, kiedy ich drogi się połączyły, ciężko jest kobiecie przyznać, że on również istnieje w jej życiu. — Całe życie byłaś odważna. Teraz, na końcu, możesz...
— Powiesz mamie, żeby przyniosła mi herbatę? — przerywa mi, spoglądając gdzieś w bok. — Jeśli mamy jeszcze duże zapasy wody pitnej...
Kiwam głową, po czym podnoszę się z łóżka. Ostatni raz spoglądam na płaczącą ciotkę, a następnie przyglądam się swojemu pokojowi. Pomimo panującego zachmurzenia na dworze, pomieszczenie wydaje się jasne z powodu beżowego koloru ścian. Na podłodze zalegają koce oraz śpiwory, lecz gdy nie zwraca się na nie większej uwagi, przestrzeń wydaje się uporządkowana. Książki zalegają w biblioteczce w porządku alfabetycznym; bohaterowie zdjęć, zalegających na komodzie, uśmiechają się szeroko, jakby nie zdawały sobie sprawy z powagi sytuacji; teczki z dokumentami leżą na kasztanowym biurku pod oknem; świąteczne drzewko, przysłania część satynowej zasłony. Nic nie sprawia wrażenia, jakby świat miał się zaraz skończyć.
Przechodzę do salonu. Zerkam przelotnie na starszą siostrę i jej młodszego chłopaka, zajmujących miejsce na kanapie. Wtuleni w siebie, nie zauważają mojego przybycia, całkowicie pochłonięci w oglądaniu rodzinnych filmików. Oboje śmieją się głośno, przekąszając popcorn, co delikatnie poprawia mi humor. Nawet na krótko udaje mi się unieść kąciki ust, kiedy na ekranie telewizora Robert po dłuższym monologu, przewraca się na jakąś kobietę, także odwiedzającą zoo. Słyszę, jak nieznajoma coś do niego burczy, na co nieudolnie stara się bronić. Obok niego pojawiam się kilkuletnia ja - w przykrótkich spodenkach, lecz nie podejmuję próby obrony brata. Zamiast tego zaczynam patrzyć się na pawia tuż za jego nogami niczym opętana.
Obejmuję się ramionami, błądząc wzrokiem za twarzą Roberta. W moim gardle pojawia się gula, którą natychmiastowo udaje mi się przełknąć. Niewłaściwe wydaje się płakanie za nieobecnymi, gdy istnieje możliwość, że niedługo się z nimi spotkam. Lepsza jest możliwość widzenia w nierozmytych kształtach rzeczy, zdarzających się po raz pierwszy w historii.
— Ciocia chciała, żebyś przyniosła jej herbatę — rzucam do przechodzącej obok rodzicielki.
Ciemnowłosa kobieta wzdycha ciężko, po czym odkłada na podłogę kota. Widzę, jak jej wzrok na dłuższy moment zatrzymuje się na filmie. Damskie oczy napełniają się łzami, ale krople nie uciekają na świat zewnętrzny. Pozostają w swoim środowisku, jakby szykowały się na epickie powitanie. Mama dotyka mojego ramienia, lecz nie trwa to długo. Jednak jest to na tyle wystarczające, by udało mi się zrozumieć przekaz - kocham cię.
Nie należy do ckliwych osób. Nie jest także typową matką, pozwalającą na okazywanie nadmiernych czułości. Zawsze przypominała mi kobietę, zdolną do zniesienia każdej przeciwności losu. W moich oczach od początku jest skałą, którą ciężko skruszyć. Nawet przepowiednia nieuchronnej śmierci nie potrafi sprawić, by okazała swoje słabości. Cały czas trzyma pokerową twarz i nie zmieniło tego nawet samobójstwo jej męża, syna ani jej rodziców. Dusi w sobie uczucia, jakby wierzyła, że gdy je okaże, to grunt pod jej nogami ulegnie rozstąpieniu. Jednak mam wrażenie, że nie potrwa to długo. Czasami najbardziej odporna osoba na stres pęka, a to jest odpowiedni czas. To najlepszy czas, żeby pokazać, kim nie było się za życia.
Dlatego odkąd zostałam nastolatką, chciałam być taka, jak ona. Piękna, silna, niezależna, odseparowana od emocji, dzięki którym człowiek staje się miękki i nie do życia. Jednak nie udało mi się. A to wszystko Jego wina. To on mnie zmienił. Uczynił mnie lepszą osobą. I to przez niego jestem sobą, a nie czyjąś nędzną kopią.
— Dominika, nie musisz na niego czekać — wykrztusza cicho, jakby nie chciała przerywać Amelii i Dawidowi seansu. Zaciskam zęby, a mój wzrok pada na kota, wypijającego resztki wody z miski. — On już nie wróci. To koniec. Lepiej spędź ten czas z nami...
— On wróci. Zawsze wraca — mruczę uparcie.
Kątem oka zauważam, jak kręci głową, na co biorę głęboki wdech. Czuję, jak łzy napływają mi do oczu, dzięki czemu kieruję się w stronę drzwi wyjściowych.
— Nie tym razem.
Zakładam zgniłozieloną kurtkę i poprawiam ciemnobrązowe włosy, ignorując wzrok matki. Na stopy wkładam pobrudzone błotem trampki, po czym wychodzę na zewnątrz.
Świat poza ścianami budynku wprawia mnie w przerażenie. Do nozdrzy wżera się zapach siarki, od którego czuję drapanie w gardle. Ziemia pod stopami cząstkowo pokryta jest śniegiem, topniejącym szybciej niż parę dni temu. Pozostałości po śnieżnym puchu przyklejają się do podeszwy z pierwszym krokiem od progu. Nie przypominają jednak błota, lecz smołę, zamieniającą grunt w nieuprawną warstwę. Z nieba spadają śnieżynki, a wraz z nimi opadają kawałki zwęglonej substancji, nazywanej przez nas księżycowym pyłem - nieznane jest jej powstawanie, jednak pewne, że jej występowanie uśmierca wszelką roślinność. Nie wiemy, jakie skutki przynosi ona dla człowieka i nie będziemy mieć dane ich poznać. Pozostały nam tylko godziny.
Schodzę ze zbocza góry, zerkając na dawne doliny, teraz zalane czarną wodą z topniejącego śniegu. Gdzieniegdzie ponad taflą widoczne są kominy zalanych budynków. Pod ich dachami błąkają się duchy zmarłych, którym nie udało się uciec od pierwszej fali apokalipsy. Po obfitych opadach puchu w drugim tygodniu grudnia śnieżynki natychmiast ulegały rozpadowi. Zalewały śpiących mieszkańców zabrudzoną wodą, pełną toksycznych związków. Żadne z nich nie miało szans na przeżycie.
Niedbale poprawiam dłonią włosy, mokre od śniegu oraz z poprzyklejanym popiołem. Nie zakładam jednak kaptura na głowę - teraz, przy półmetku, wydaje się to bez sensu. Zatrzymuję się u szczytu wzniesienia na kamiennej drodze, po której niegdyś uczyłam się jeździć autem taty. Kieruję wzrok na wodną przestrzeń, znajdującą się kilkanaście metrów ode mnie. Zaplatam roztrzęsione ręce na piersiach i z trudem duszę w sobie jęk.
— Jutro umrę — szepczę sama do siebie.
Kolana się pode mną uginają, przez co padam na kolana. Z głębi mojego gardła wydobywa się krzyk, a serce przyspiesza rytm. Nie powstrzymuję już łez, cisnących się do oczu. Pozwalam sobie na chwilę słabości, wbrew obietnicom, że pozostanę silna aż do końca. Po raz ostatni w życiu daję możliwość okazania negatywnych emocji, zgniatających czaszkę od środka.
Kiedy byłam nastolatką, przez wiele sytuacji pragnęłam umrzeć. Krzywe spojrzenie nauczycielki, zła ocena, kolejna krosta na czole, durny żart o mnie opowiedziany przez kolegę czy koleżankę z klasy. Samobójstwo wydawało się rozwiązać każdy problem, a śmierć była lekarstwem na życie codzienne. Teraz odebranie oddechu jest tylko rzeczą w egzystencji, która nie powinna nigdy się wydarzyć. Każdy żyłby wiecznie bez problemu, że pewnego dnia by go zabrakło.
Nikt nie powinien umierać młodo. Nikt w ogóle nie powinien umierać. A już na pewno nie z biegiem topniejącego śniegu.
Podnoszę rozmazany wzrok, gdy do uszu dociera męski głos. Przecieram dłońmi powieki, kiedy krzyk staje się donośniejszy, a w tle pojawia się sylwetka. Widzę, jak ktoś biegnie w moją stronę, przez co się podnoszę. Niedbale przecieram rękoma kolana, ubrudzone ciemną substancją i mrużę oczy, by wyostrzyć twarz osoby.
— Dominika!
— Michał? — mówię niepewnie, wykonując kilka kroków w stronę postaci.
Na jego śniadej twarzy pojawia się szeroki uśmiech, gdy jest parę metrów ode mnie, a nad jego górną wargą pojawia się znana blizna. Ciemne włosy przylegają do czaszki, jakby zastosował dużą ilość znienawidzonego żelu, by je ułożyć. Czarna kurtka, którą nosi na sobie, ulega nagłym porywom powietrza, ukazując prześwity u brzegów kieszeni. Nie przeszkadza mu, że materiał uderza w jego ręce - całą uwagę skupia na mnie, jakby sam nie wierzył, że kiedykolwiek tutaj dotrze.
— Michał! — krzyczę, wpadając w jego ramiona.
Mężczyzna przyciska mnie do swojego rozgrzanego ciała. Wtulam policzek w jego spoconą szyję, z trudem opanowując łzy, cisnące się do oczu. Zamykam oczy, kiedy partner przesuwa dłonią po moich włosach, starając się uspokoić swój oddech.
Wrócił.
— Wróciłem. Jak zawsze — rzuca po zduszeniu zadyszki. Gdy odsuwam się od niego, ujmuje moją twarz w swoje dłonie. — Mówiłem ci, że wrócę.
— Wiem — odpowiadam łamiącym się głosem, nad którym nie potrafię zapanować. — Nigdy w to nie zwątpiłam.
Na jego ustach pojawia się szeroki uśmiech, przez który kąciki moich ust się unoszą. Muskam palcami jego szyję, wpatrując się w orzechowe tęczówki skierowane na moją twarz. Nie widzę w nich ani cienia strachu, zupełnie jakby Michał nie rozmyślał nad tym, co się stanie jutro. Jakby skupiał całe swoje zainteresowanie jedynie na mnie, ignorując rozgrywający się wokół koszmar.
— Mam coś dla ciebie.
Jedną z moich rąk ściąga ze swojego ramienia po to, by następnie delikatnie ująć jej palce. Przez dłuższą chwilę wyjmuje coś z rękawa kurtki, po czym ciepły przedmiot wsuwa na serdeczny paluch. Oddech zatrzymuje mi się w gardle, gdy dostrzegam złoty pierścień z czerwonym, pękniętym okiem. Kieruję wzrok na jego twarz.
— Nie masz wyboru — mówi, zaplatając palce u rąk pomiędzy moje. Pochyla się nade mną, nie przestając się uśmiechać. — Jak doczekać apokalipsy to tylko z tobą. Chcę zostać spalony żywcem z moją żoną.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro