Rozdział 1
Poniedziałek, 25 listopada.
– Panie mecenasie, dostał pan całą masę zaproszeń na grudzień, co mam z nimi zrobić? – spytał mój asystent i aplikant w jednym, Igor Krawczyk. Zastawił mi przejście i patrzył na mnie wzrokiem spaniela. Żenujące. I ktoś taki chce być radcą prawnym?
Od kiedy otworzyłem własną kancelarię radcy prawnego cztery lata temu, to był mój pierwszy aplikant. I, kurde, chyba ostatni. Nie miałem cierpliwości do uczenia kogokolwiek, nawet jeśli młody ogarniał mi papierologię. Po prostu, w pracy byłem samotnikiem i fakt obecności drugiej osoby w tym samym pomieszczeniu zwykle mi przeszkadzał. A jednak nie można wszystkiego robić samemu i pomoc była mi potrzebna, dlatego w końcu się zgodziłem.
Indywidualna praktyka miała swoje zalety i wady. Wiadomo, że nie musiałem harować na kogoś, ale też odpowiadałem osobiście za wszystkie prowadzone sprawy. Igor przynajmniej pomagał mi je katalogować. Był aplikantem, kancelistą i sekretarką w jednym. Człowiek-orkiestra i pracownik-ideał, zwłaszcza dla tych, którzy nie chcieli stawiać na pełne zatrudnienie. czyli takich jak ja. To był jednak jeden z tych momentów, w których potrafiłem przeklinać jego obecność i paskudnie miękkie, dobre serce. Jak taki mięczak chce być prawnikiem? Przecież go zjedzą... I jeszcze powiedzą, że to ja go nie nauczyłem zawodu.
Zmierzyłem znudzonym wzrokiem stertę kolorowych kartek, a potem spojrzałem na Igora. Szczenięcy wzrok nie zniknął, więc znów rzuciłem okiem na kartki. Normalnie sterta makulatury. Od kiedy podjąłem współpracę z urzędem miasta w Legnicy, w ramach rządowego programu zapewniającego bezpłatne porady prawne dla ludności, byłem wprost zarzucany wszelkiego rodzaju zaproszeniami na konferencje, spotkania, eventy i szkolne jasełka. Miałem tego serdecznie dość. Że też tym ludziom nie szkoda papieru?
– Pytasz mnie, co masz zrobić? To, co zawsze się robi ze spamem – odpowiedziałem w końcu ze śmiechem. – Do kosza.
– Nie chce pan nawet przejrzeć? – Igor zmienił strategię i zrobił oczy jak kot ze Shreka. Gdyby nie te jego śmieszne okulary, które psuły cały efekt, nawet bym się wzruszył.
– Nie mam czasu, Igorze, przejrzyj je za mnie i jak uznasz jakieś za warte zachodu, to daj znać. Mam teraz tę sprawę z rodziną Żabickiego na głowie. Muszę wymyślić, jak z nich ściągnąć kasę. Nie mogę się rozpraszać.
Sam nie wierzyłem, że odpowiedziałem tak miękko, zamiast go zrugać. To się jeszcze na mnie zemści, jestem pewien. Igor pokiwał tylko głową i wziął się za wyciąganie zaproszeń z kopert i przeglądanie ich. Pomyślałem jeszcze, że nie płaciłem mu za zabawę, ale ostatecznie machnąłem na to ręką. Zbliża się tydzień dobroci dla zwierząt, niech ma – pomyślałem z rozbawieniem. To był stary żart, jeszcze z czasów, kiedy sam byłem na aplikacji u takiego jednego starego ch... Tak, nawet ja byłem kiedyś aplikantem. Na pewno nie takim żałosnym, jak Krawczyk, ale jednak. Wtedy nie wszystko zależało ode mnie i byłem zależy od czyjegoś zdania. Teraz jest inaczej. To on zależy ode mnie. Mimo wszystko poczułem się nieswojo na wspomnienie tamtych czasów.
Szybko zapomniałem jednak o tej niekomfortowej sytuacji. Co innego mnie teraz zajmowało. Rok temu wpakowałem się w nieciekawą sprawę. Zwabiony niezłą kasą, podpisałem umowę o współpracy z firmą Ryszarda Żabickiego, która miała ugruntowaną pozycję na rynku. Żabicki prowadził dużą drukarnię i miał w naszej okolicy opinię świetnego kontrahenta. Zawsze wywiązywał się ze zleceń w terminie i z najwyższą starannością. Kiedy przyszedł do mojej kancelarii, pomyślałem nawet, że to dar od losu. Każdy chciałby mieć takiego klienta, tylko sprawdzać mu umowy i brać za to co miesiąc okrągłą sumę. Tak było.
Trzy miesiące temu okazało się, że Żabicki zniknął, ale wcześniej zdefraudował dużą, jak na lokalne warunki, sumę pieniędzy kontrahentów, bo ponad trzysta tysięcy złotych. Mi też był winien kilka tysięcy za trzy miesiące pracy, ale nie byłem pierwszym wierzycielem w kolejce. Szczęście w nieszczęściu, Żabicki zostawił w jednej z podlegnickich miejscowości dom o wartości pół miliona, z wyposażeniem, które można by spieniężyć. Czemu w nieszczęściu? Bo w domu zostawił żonę, która zarzekała się, że nie ma pojęcia, co się stało z jej mężem, i trójkę dzieci, z których jedno było niepełnosprawne. Jak niefart, to niefart.
Chłopiec Żabickich chyba miał autyzm. Przypomniałem sobie, że Ryszard kiedyś mi o nim opowiadał. To był jeden z powodów, dla którego jego żona nie pracowała. Drugi był prozaiczny. Po prostu jej mąż świetnie zarabiał i nie musiała martwić się o byt. Z opowieści klienta wywnioskowałem, że miał szczęśliwą rodzinę, mimo choroby syna. A jednak ich zostawił i zwiał z kasą, zostawiając żonę i dzieci na pastwę komornika. Ojciec roku.
To była najtrudniejsza sprawa, z jaką miałem dotąd do czynienia, bo niechcący byłem zaangażowany w przekręt, który wymyślił Żabicki. Na wszystkich zawartych przez niego przez ostatni rok umowach był mój podpis i pieczątka radcy, co stawiało mnie w nie najkorzystniejszym świetle w oczach jego kontrahentów, nawet jeśli umowy były bez zarzutu pod względem prawnym (co potwierdzałem swoim podpisem właśnie), a oszustwo polegało na niezapłaceniu faktur dostawcom, pobraniu należności od klientów i ulotnieniu się z kasą.
Jak by się tak nad tym zastanowić, to nie miało sensu. Komu opłacało się uciekać w Polskę, a tym bardziej w Europę czy świat z tak małą kwotą, jak niecałe osiemdziesiąt tysięcy euro? Za to nie dało się zacząć nowego życia. Fakt jednak był niezaprzeczalny. Żabicki wypłacił kasę z konta osobiście (co potwierdził bankowy monitoring), wyszedł z banku i ślad po nim zaginął. Co więcej, musiał to planować wcześniej, bo przecież nie można ot tak wypłacić sobie z banku tak dużej kwoty w gotówce. Większe wypłaty trzeba po prostu wcześniej zgłaszać. To dowodziło, że działanie Żabickiego nie było spontaniczne i nieprzemyślane. Inna sprawa, czy działał pod presją, czy z własne woli, ale od tego była policja.
Podobnie jak większość pokrzywdzonych, skupiłem się raczej na sposobach odzyskania swoich pieniędzy. Naturalnym krokiem dla mnie, jako dla prawnika, było zgłoszenie roszczenia do sądu, żeby uzyskać tytuł wykonalności. Kontrahenci Żabickiego sami zgłaszali się do mnie, a ja zorganizowałem spotkanie i zaproponowałem im, że przygotuję pozew zbiorczy. Wziąłem od nich za to po symboliczne sto złotych oraz jeden procent od kwoty, którą uda się odzyskać. Wiem. Zawsze miałem za miękkie serce.
Policja, oczywiście, przyjęła zawiadomienie o zaginięciu Żabickiego od jego żony oraz zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa wyłudzenia ode mnie, w imieniu swoim oraz kontrahentów. To było dwa miesiące temu. Śledczy kazali wszystkim uzbroić się w cierpliwość. Na szczęście, sąd był konkretniejszy i dość szybko wystawił tytuł egzekucyjny. Cierpliwość, to cnota, której nigdy nie posiadłem.
Jak by się tak dobrze zastanowić, nie posiadłem żadnej cnoty. Mój ojciec zawsze powtarzał, że w zawodzie prawnika jedyną cnotą jest ich brak. On był pierwszym przedstawicielem rodziny w tym zawodzie, z tym, że wybrał jedną z najtrudniejszych specjalizacji, komorniczą. Moja starsza siostra była sędzią rodzinnym w sądzie rejonowym we Wrocławiu, ale niedługo miała awansować do sądu okręgowego. A ja zostałem radcą. Lubiłem swoją pracę, a poza tym dawała mi ona naprawdę niezłe pieniądze.
Tylko moja mama nie miała nic wspólnego z naszym zawodem. Od wielu lat z powodzeniem prowadziła sklep z zabawkami, który założyła, jak ja i Marta byliśmy jeszcze mali. Choć w dzisiejszych czasach ten biznes opłacał się coraz mniej, mama robiła to głównie dlatego, że lubiła to zajęcie i kontakt z małymi klientami. Od kilku lat piłowała też czachę mojej siostrze, że chciałaby już mieć wnuki.
Marta miała trzydzieści sześć lat i nawet była mężatką, ale robiła karierę i uważała, że na dzieci kiedyś przyjdzie czas. Ja uważałem, że to jej sprawa, ojciec też, ale mama nie odpuszczała swojej córce do tego stopnia, że Marta ograniczyła wizyty w domu rodziców do minimum. Nic dziwnego.
Do tej pory śmiałem się z tego, ale od niedawna zaczęły się też dziwne uwagi w moją stronę. mama twierdziła, że niby trzydziestoczteroletni kawaler, to obraza majestatu. Co??? Gdyby tak na to patrzeć, trzeba by skazać za obrazę majestatu połowę dzisiejszych trzydziestoparolatków. Jak dobrze, że nie mamy w Polsce monarchii.
Ja nie ograniczałem jednak wizyt w domu rodziców z prostego względu. Mieszkałem u nich. Było mi zbyt wygodnie, żeby szukać sobie własnego mieszkania, kogoś, kto by mi je ogarnął, ugotował coś i nie zadawał zbyt wielu pytań. Mama była więc najważniejszą kobietą w moim życiu. Jedyną, którą naprawdę kochałem. Mogłem jej więc wybaczyć to marudzenie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro