37. Tutaj
Chaplin uważnie przyglądała się kartkom, na których pisaliśmy sprawdziany, jakby podejrzewała, że ktoś ściąga. Pewnie miała rację, ale taką osobą nie byłam ani ja, ani mój partner z ławki.
Cały weekend próbowałam wymyślić, kto jest autorem wiadomości do Maxa, ale na mojej liście podejrzanych nie było dosłownie nikogo, chociaż Roxanne usilnie próbowała dowieść, że to Aileen. Oczywiście w to nie wierzyłam.
W akcie desperacji pomyślałam nawet o naszej pani profesor, ale szybko odpędziłam tę niedorzeczność z głowy.
Po dzwonku udałam się szybko pod salę, w której lekcje miał mieć Max, jednak nie dowiedziałam się niczego konkretnego. Wiedzieliśmy tylko, że konto powstało w walentynki.
— Może to Sophia? — zasugerował Roxanne, kiedy nadszedł czas angielskiego. — W końcu się w tobie podkochiwała i może tak chciała was rozdzielić. — nie wiem dlaczego, ale zarumieniłam się na te słowa.
— Niee, ona taka nie jest — zaoponowałam, a później przeskanowałam wzrokiem uczniów w klasie. — Nikt mi nie pasuje.
— Ja mam jedną teorię... — odezwał się nieśmiało Ignacio.
— No mów. — ponagliła go Roxy.
— A co jeśli Max sam to zrobił? — Killian prychnął na tę sugestię.
— Nie zdziwiłoby mnie to ani trochę. — westchnął, a ja się skrzywiłam. Pożałowałabym wtedy wybaczenia mu i to bardzo.
— Dzisiejszą lekcję poświęcimy poezji zagranicznej, a konkretnie... — nikogo nie interesowało paplanie O'Conella i chociaż było mi go żal, sama należałam do winnych.
* * *
Na prośbę pana Moore, zdecydowałam się pojechać z Killianem do jego nowego domu. Było mi miło, że jego dziadek tak bardzo mnie polubił, że aż zamęczał domowników o spotkanie się ze mną.
— Proszę. — Killian otworzył mi drzwi. Musiałam przyznać, że jego ojczym odwalił kawał dobrej roboty, bo to był jeden z piękniejszych domów, jakie kiedykolwiek widziałam. Nie, żebym widziała ich wiele, ale ten...
— Woah. — wymknęło mi się. Killian się tylko uśmiechnął i poprowadził mnie do Ernesta, wcześniej informując, że jego rodzice będą dopiero późnym wieczorem.
— Dzień dobry, panie Moore. — przywitałam się z radością.
— Nareszcie! — wstał z fotela, podszedł do mnie i mnie objął. — Sprawna z ciebie sztuka — miał na myśli moje kule. Usiadłam na kanapie w salonie, który był okropnie duży i czekałam na nowinki. — Powiem ci, tęsknię za tymi zrzędami.
— Oni za panem też, jestem pewna. — przyznałam szczerze. Ernest był jedną z niewielu osób, które spędzały czas z resztą mieszkańców domu opieki, mimo tego, że zaczął to robić dopiero po moim powrocie.
— A ja nie — zaśmiał się. — Za mało ludzi jest w tym domu. Człowiek się taki samotny czuje.
— Zgadzam się. Trochę ich poniosło — odezwał się Killian. — Oprowadziłbym cię, ale mamy mnóstwo schodów.
— Nie szkodzi. — w głębi serca się bałam, że zaraz zaproponuje noszenie mnie, a tego bym nie przeżyła.
Wypiliśmy z Ernestem herbatę, pogadaliśmy o totalnych pierdołach, a później opowiedział mi o kilku randkach z Melanie, z których chciała uciekać.
To takie smutne, że nie mogłam poznać kobiety, dzięki której mam brata, ale z drugiej strony może tak miało być. Może miałam ją poznać poprzez Ernesta. Nie bez powodu los postawił na mojej drodze Killiana i jego dziadka.
Obejrzałam też album ze zdjęciami, do których Ernest zapodawał anegdotki, głównie stawiające Killiana we wstydliwej sytuacji, ale i tak chętnie słuchałam.
Około godziny szóstej pożegnałam się z Ernestem i byłam w drodze do czerwonego mustanga, kiedy Killian na chwilę zawrócił, bo zapomniał czegoś z pokoju. Cierpliwie czekałam na niego na miejscu pasażera, aż w końcu się zjawił, jednak nie odpalał wozu.
— Daj rękę — podałam mu lewą, chociaż nie miałam pojęcia, o co chodzi. Podwinął rękawy mojej kurtki i swetra, a jego palce na moim nadgarstku sprawiły, że przeszły mnie ciarki, co chyba zauważył, bo rzucił mi szybkie spojrzenie spod rzęs. — Teraz masz dwie. — powiedział z uśmiechem. Zawiązał mi fioletową wstążkę.
— Co ona oznacza? — zainteresowałam się.
— Raka jajnika i bulimię — odparł śmiertelnie poważnie. — Ale nie o to się tutaj rozchodzi — uraczył mnie szerokim uśmiechem. — To twoja własna wstążka, Lara. Symbolizuje ciebie i to, jaka jesteś dzielna.
— Przesadzacie, ja tylko robię to, co muszę. — odchyliłam głowę w tył.
— Nieprawda. Wiele osób na twoim miejscu by się poddało — odpalił silnik. — Dobrze to wiesz, ale skromność nie pozwala ci się przyznać.
— Niech ci będzie. Dokąd jedziemy? — zdziwiłam się, bo nie kierowaliśmy się w stronę mojego domu.
— Znasz już to miejsce — puścił mi oczko. — Zimnem się nie przejmuj. Zadbałem o to.
— Okay. — ufałam mu, dlatego nie miałam żadnych obaw. I miał rację, znałam to miejsce, bo chodziło mu o jego poprzedni dom. A konkretniej o jezioro i łódkę na nim.
— Spokojnie, nie będziemy wypływać. — wyprzedził moje pytanie. Zniknął na chwilę w domu, a później wrócił z przedłużaczem, do którego podpiął trzy koce elektryczne. Jeden dla mnie, drugi dla niego, a na trzecim usiedliśmy przed jeziorem.
— Nie daje mi spokoju ta wiadomość. — wyznałam wreszcie, bo ciążyły mi te słowa.
— Ja gdy o tym myślałem, postanowiłem puścić to w niepamięć — zaskoczyła mnie jego odpowiedź. — Ta osoba na pewno chce, żebyśmy próbowali się dowiedzieć, ale po co tracić na to czas? — spojrzał mi w oczy. — Skoro nikogo więcej, prócz siebie nie potrzebujemy.
Otworzyłam usta, żeby coś powiedzieć, ale nie wiedziałam, co. Miał po prostu rację.
— Jakiś czas temu powiedziałaś, że nie wyszłoby ci z Maxem, bo takie rzeczy zdarzają się tylko w filmach — odchrząknął. — Zostałem kapitanem, więc... — kąciki jego ust powoli wykrzywiały się w górę. — Mnie chyba nie miałaś na myśli, prawda?
— Jezu, bezpośrednio — odwróciłam wzrok. — Nie, ciebie nie miałam na myśli — przyznałam. — Chociaż muszę ci powiedzieć, że wianuszek dziewczyn, który się wokół ciebie wytwarza z dnia dzień, odkąd cię poznałam, jest trochę przytłaczający.
— Mnie obchodzi tylko jeden kwiat — zapomniałam, jak się oddycha. Denerwowałam się. Bardzo. — Powiedziałem ci tutaj, coś, co nie było prawdą.
— Co masz na myśli? — gwałtownie odwróciłam głowę w jego stronę.
— Nie mógłbym nim być. Chciałem i chcę nim być. — szeptał, a wszystko, co we mnie się zbierało, zaczęło niebezpiecznie wrzeć.
— Killian — przełknęłam ślinę. — Jest jedna rzecz, o której nie wiesz i chyba... chyba to odpowiedni moment, żeby ci powiedzieć — przez stres się jąkałam, ale na szczęście był ze mną normalny chłopak. No, powiedzmy. — Pamiętasz naszą rozmowę o moim pocałunku z Maxem?
— Idealna chwila, na rozmowę o Maxie. — zakpił.
— Czyli pamiętasz — oddychałam płytko i szybko. — Chodzi o to, że on był takim rozczarowaniem głównie z jednego powodu. Wtedy tego nie wiedziałam, ale później już tak. Teraz wiem — skrzyżowaliśmy spojrzenie. — Nie mógłbyś być chłopakiem od dreszczy. Ty nim jesteś, Killian. Byłeś nim dawno i właśnie dlate... — przerwał mi, łącząc nasze wargi w tym, na co tak długo czekałam.
Tym razem jednak poczułam to wszystko, co chciałam czuć. Całą paczkę emocji, którą sobie wymyśliłam, bo tym razem całowała mnie odpowiednia osoba. Moją twarz obejmowała odpowiednia osoba.
— Tutaj — szepnął tuż przy moich ustach, by po chwili znów mnie pocałować. Pozwoliłam sobie wreszcie na wplątanie dłoni w jego włosy i przekonałam się, że są dokładnie tak miękkie, jak sobie wyobrażałam. — Dokończ. — poprosił, kiedy się od siebie oderwaliśmy.
Paliły mnie policzki, a serce biło tak szybko, że miałam wrażenie, że za chwile wyrwie mi się z piersi, ale wiedziałam, że to jest to, że właśnie na to czekałam.
— Dlatego w głębi serca chciałam, żebyś to był ty. Już wtedy. — wyznałam, a on ujął moją dłoń i ścisnął ją, posyłając mi uśmiech.
— Mogę wiedzieć, kiedy? Zorientowałaś się, że powoduję w tobie takie odczucia? — był zaintrygowany.
— Kiedy z tobą tańczyłam na urodzinach... Maxa. — zrobiłam dziwną minę.
— Pomińmy fakt, że wszystko sprowadza się do Falla — potrząsnął głową. — Ja wiedziałem już w Old Oak — wybałuszyłam oczy. — Wiem, wiem — zaśmiał się. — Przeciągana gra, ale wiedziałem też, że tak będzie lepiej. Dla ciebie i dla mnie. Chciałem ci dać czas na oswojenie się z takim gatunkiem, jak ja.
— Dziękuję za wyrozumiałość. — czułam się lekko, wstyd gdzieś się ulotnił.
— Mam nadzieję, że odpowiednio mnie zarekomendujesz mojemu dziadkowi — spojrzał gdzieś w dal, a ja zaczęłam się śmiać. — I że chcesz wziąć czerwonego mustanga, rukolę i mnie w kurtce z naszywkami w pakiecie. — z powrotem patrzył na mnie.
— Masz jakieś wątpliwości? — zmrużyłam oczy.
— Nie, ale chcę to usłyszeć. — stwierdził z nutą nonszalancji.
— W takim razie... owszem, niech będzie. Przeżyję tę rukolę. — westchnęłam teatralnie.
— Grabisz sobie, Rissa. — pokiwał mi palcem przed nosem, a ja dźgnęłam go w żebro.
— Bycie gościem od moich dreszczy nie uprawnia cię do swobodnego wyprowadzania mnie z równowagi. — spiorunowałam go.
— Jestem w tobie zakochany tak bardzo, że możesz mi chyba wybaczyć to przewinienie — sparaliżowało mnie na te słowa i choć wcześniej myślałam, że moje policzki nie przebiorą więcej tego wieczoru czerwonej barwy, tak się właśnie stało. — Spokojnie, nie musisz nic mówić. — objął mnie ramieniem.
— Chcę — stwierdziłam. — Żebyś wiedział, że wystarczy tylko twoje spojrzenie, żeby te dreszcze się pojawiły.
— Nic lepszego chyba nie mogłem dziś już usłyszeć. — znów mnie pocałował, ale w czoło.
A ja miałam mu jeszcze tak wiele do powiedzenia, że nie starczyłoby nam nocy. Jednak wiedziałam, że czeka nas ich mnóstwo i że mam mnóstwo czasu, a moja świeca zapłonęła żywym ogniem.
Ogniem, który nosił imię Killian.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro