32. Zostań tutaj
— I kto tu robi coś specjalnie? — prychnęłam, próbując się uwolnić z jego objęć, bo przyznam szczerze, ta sytuacja była ultra niezręczna. Tyle dobrze, że nie mógł widzieć, jak moje policzki zalewają się rumieńcem.
— Tylko ja się do tego przyznaję. — powiedział tuż przy moim uchu. Trzymał dłonie na moich plecach i ten dotyk, choć przez materiał, palił moją skórę.
— Ciekawe czy bez tej opaski też byś był taki pewny siebie — zaśmiałam się nerwowo. — Nawet nie wiem, gdzie masz oczy.
— Tutaj — zwinnie ujął moją dłoń i położył ją na swojej twarzy, a ja delikatnie starałam się wyczuć, czy rzeczywiście moje palce są na jego oczach. Były. — A twoje? — szeptał. Zrobiłam to samo, co on przed chwilą.
Kiedy wyczuł, że na twarz opadają mi moje włosy, odsunął je powoli i założył za moje ucho, przez co nabrałam dużo powietrza. Zestresowałam się, nie miałam pojęcia, co zamierzał.
Pociły mi się ręce i chciałam, żeby ten moment dobiegł końca, ale nie byłam pewna, jakiego końca oczekuję. Gubiłam się we własnych myślach przy nim.
Miał przyjemny, miętowy oddech, który łaskotał mój nos i usta, przez co wywnioskowałam, że muszą nas dzielić zaledwie milimetry. Moje ciało zadrżało na tę myśl, a Killian musiał to poczuć, bo podtrzymał mnie pewniej, żebym przypadkiem nie osunęła się na podłogę.
— Nie tutaj. — powiedział w końcu, a ja potrząsnęłam głową, bo nie wiedziałam, o co mu chodzi. Nie zdążyłam jednak zapytać, bo ktoś w nas dobił.
— Przepraszam! Nic nie widzę! Sorki! — krzyczała dziewczyna, a tą dziewczyną była Roxy.
— Luz, wariatko — uspokoiłam ją. — To tylko ja i Killian.
— Och, w końcu ktoś znajomy! — oparła się na mnie. Killian już mnie nie trzymał, ale nie byłam tym faktem zawiedziona bo czułam, że akcja sprzed chwili doczeka się swojego finału kiedy indziej.
— Cade cię cały czas szukał. Pomagałam mu nawet, ale ciebie nigdzie nie było. — poskarżyłam się.
— Też mu przez chwilę pomagałem. — dołączył się Killian.
— Naprawdę? — zdziwiła się. — Byłam cały czas w miejscu, gdzie robią drinki.
— Wiesz gdzie jest picie! — ucieszyłam się. — Mów. — rozkazałam.
— Stara, jak ja mam ci to niby wytłuma... ała! — wrzasnęła z bólu. — Patrz, jak leziesz.
— Laska, trochę to niemożliwe, nie sądzisz? — odpowiedział jakiś chłopak nieco rozbawiony. — Ale żeby cię udobruchać, mogę przynieść ci coś na gardło. — brzmiał na pewnego siebie.
— Świetnie. Ja pójdę z tobą — zaoferowałam się i ujęłam nieznajomego pod rękę — Jestem Lara, tak w ogóle.
— Lara? Wiem która — ożywił się. — Ja Wyatt. Znam na pamięć drogę do alkoholu, więc dobrze trafiłaś.
— Cieszy mnie. Skąd mnie znasz? — zagadnęłam, bo mało osób mnie raczej kojarzyło.
— Z boiska — odpowiedział roześmiany. — Jestem w drużynie lacrosse, a ty się bujasz z Lilanem. Oto picie. — wymacałam stół, a później jakiś karton i powąchałam zawartość, żeby się upewnić, że nie ma w nim procentów. Wyatt gdzieś zniknął, więc odszukałam również szklankę i nalałam sobie trochę soku, żeby wypić go na raz. Wracając potrąciłam przypadkowo jakąś osobę.
— Przepraszam!
— Nic się nie stało. — to była Aileen.
— O, Aileen. — stwierdziłam na głos, nie wiem po co.
— Larissa? — jej głos nagle zaczął ociekać jadem. — Gratuluję, dopięłaś swego, co?
— To nie tak — westchnęłam. — Przecież to nie moja wina, że się rozstaliście.
— Nie o to chodzi. Zabrałaś mi najpierw Killiana, a teraz Maxa. Zdecyduj się, którego wolisz. — rzuciła złośliwie.
— Nie wiem, skąd to wzięłaś — wysyczałam. Przeszłyśmy w jakieś miejsce, ale nie miałam pojęcia, gdzie stoimy. — Z Maxem mnie nic nie łączy.
— A z Killianem? Nie zostawił mnie dla powietrza. — posmutniała, co wyraźnie dało się odczuć. — Wybacz, wyżywam się na tobie, bo wszystkim wokół się układa i mnie to wkurza. — wyznała szczerze.
— Wybaczam dzisiaj wiele, więc to przy tym wszystkim to pikuś — przyznałam. — Nie martw się, taka dziewczyna jak ty na pewno długo nie będzie sama. — położyłam dłoń na jej ramieniu i byłam zaskoczona, że od razu w nie trafiłam.
— Na razie kręcą się wokół mnie sami idioci. Może zmienię orientację — zaśmiałyśmy się obie. — Słuchaj, Lara... nie skrzywdź go tak, jak ja. Proszę.
— Nie mam zamiaru — zapewniłam ją. — Zresztą, nie wiem, czy jestem zdolna do skrzywdzenia kogokolwiek.
— Rzeczywiście — zgodziła się. — Masz plany na sylwestra? Myślałam z Leo, czy może nie urządzić takiego mniejszego dla naszych znajomych.
— Nie, nie mam planów — uśmiechnęłam się, chociaż nikt tego nie widział. — Chętnie wpadnę, ale niech nikt mnie nie zmusza do spędzania pięciu minut z Alastarem sam na sam.
— Spokojnie, nie planuję posyłać mu zaproszenia, ale jeśli w tym czasie będzie u Killiana, to aż głupio. — zaczęła się śmiać.
— UWAGA! — krzyknął ktoś, ale niestety ani ja, ani Aileen nie zdążyłyśmy się przesunąć.
Obie za to sturlałyśmy się w dół po schodach, które miały być przecież niedostępne.
Czułam, jak się obijam o każdy stopień, jak na moim ciele powstają rany i jak uderzam głową o twardą posadzkę.
Leżałam i nie mogłam się ruszyć, widząc obok bladą twarz Aileen oświetloną przez promienie słońca wdzierające się dzięki małemu okienku, które znajdowało się w piwnicy. Próbowałam się odezwać, ale nie potrafiłam. Ktoś zbiegł nam na pomoc, jednak wciąż upewniałam się, że Aileen też wciąż jest przytomna.
Dochodziły do mnie głuche krzyki, wołania nas po imieniu, jednak moje ciało odmawiało posłuszeństwa dokładnie tak samo, jak trzy lata temu.
Poczułam, że moja ręką styka się z jakąś cieczą, którą musiała być krew. Nie byłam tylko pewna, czy należy do mnie, Aileen, czy do nas obu. Później zamknęłam oczy, a okropny ból przeszył mnie od stóp po samą czaszkę.
— Lara, Lara zostań tutaj, słyszysz?
— To moja siostra! — nie wiedziałam, czy głos należy do Leo, czy do Ignacio i kto trzyma rękę pod moją głową.
— Wezwijcie pomoc, na co czekacie?! — wrzeszczał ktoś inny. To do mnie nie dochodziło.
Dochodził do mnie tylko ból. Ból, który powoli zmieniał się w błogi chłód otulający mnie całą. Miałam wrażenie, że moje serce spowalnia. Że umieram.
* * *
Powoli podniosłam powieki, ale szybko zamknęłam je z powrotem, rażona bielą i ostrym światłem. Uniosłam je znowu i wtedy ktoś zaczął świecić mi prosto w oczy latarką.
— Źrenice reagują. Lara, słyszysz mnie? — zapytał kobiecy głos. Byłam otumaniona i z przerażeniem dotarło do mnie, że jestem w szpitalu. Spanikowałam, co chyba dało się zauważyć, bo zaczęto mnie od razu uspokajać.
— Wszystko w porządku, Larissa. Spokojnie.
— Doktor Stewards... — wymamrotałam jakimś cudem. Nagle zalała mnie fala wspomnień z imprezy i choć przez chwilę miałam problem, żeby połączyć fakty, zrozumiałam, że spadłam ze schodów.
Spadłam ze schodów. Spadłam ze schodów.
Nie posłuchałam wewnętrznego głosu, który ostrzegał mnie, żebym tam nie szła i nie posłuchałam Killiana.
Dlaczego, do cholery, nikogo nie posłuchałam? Mogłam zapobiec temu wszystkiemu, mogłam tego uniknąć, Aileen nic by się nie stało. Oglądałabym teraz zdjęcia z imprezy, śmiała się z nich i znów opiekowała się zalanym w trupa Ignacio.
Dlaczego musiałam być tak uparta.
— Wiesz, gdzie jesteś?
— W szpitalu — szeptałam. — Pa-pamiętam wszystko — dukałam. — Aileen...?
— Wszystko z nią w porządku. — zapewniła mnie jej mama.
Choć poczułam ulgę, w środku coś mnie ściskało. Coś było nie tak i zrozumiałam to, kiedy po kilku godzinach mogli zobaczyć mnie rodzice.
Cieszyli się, że wybudzono mnie — jak się dowiedziałam później — ze śpiączki farmakologicznej, ale czegoś mi nie mówili, a przez moją głowę, choć otępiałą, przebiegało miliony czarnych scenariuszy.
A rozgrywał się ten najczarniejszy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro