30. Serce na dłoni
Nie wiedziałam, co się stało, ale ich miny nie wróżyły nic dobrego, a przynajmniej tak myślałam, dopóki moja mama nie zalała się łzami.
Wymieniłam z Killianem zmieszane spojrzenie, oboje nie mieliśmy pojęcia, jak zareagować.
— Przepraszam — zaczęła mama. — Po prostu Lara nigdy wcześniej się nie chwaliła, że ty to ty. — wyjaśniła mama.
— Ja to ja? — uniósł brew. Wzięłam jego parasol i wpakowałam do kubła na parasole, zanim mama nakrzyczała.
— Dziecko, znaliśmy twoją babcię — kontynuowała, a ja odetchnęłam z ulgą. — Nie masz pojęcia, jak bardzo nam pomogła — rozczuliła się. — Ale to może innym razem, jak będzie czas. Spóźnicie się.
— Miło to słyszeć — odparł Killian pogodnie i poszedł za mną do kuchni, w której czekały kartony. — Rany boskie, Larissa. Ile ty ich zrobiłaś i co do nich włożyłaś, że są takie ciężkie? — zaśmiał się.
— Miłość — odpowiedziałam całkiem poważnie, na co posłał mi zagadkowe spojrzenie. — Chodźmy. — poleciłam. Niosłam nawet nad nim parasolkę, taka dobra byłam. Świece ułożył na tylnym siedzeniu, a później oboje siedzieliśmy już w środku.
— Może mój dziadek będzie wiedział, o co chodzi. — powiedział, kiedy byliśmy już na miejscu. Deszcz się na chwilę uspokoił, więc przetransportowaliśmy świeczki migiem. Odłożyliśmy je z hukiem na ladę, a Lucy aż wytrzeszczyła oczy.
— Rzeczywiście sporo tego. Może zostanie trochę dla odwiedzających? — uśmiechnęła się do nas. — Ale rozdam im sama, wieczorem. Podobno ma nie być prądu, więc to dobry pomysł, żeby ich rozweselić. — poklepała kartony, a ja w zasadzie się ucieszyłam, bo mogłam zająć się tajemniczą sprawą, którą zapodała moja mama.
— Larissa! — zawołała radośnie Janice. Musiała przechodzić z bawialni, skoro nas zauważyła. Podeszła do mnie i mnie wyściskała, a później wzięła Killiana pod ramię. — Pomożesz mi w czymś. — puściła mi oczko, ale nie rozumiałam, o co jej chodzi. Być może wzięła go na rozmowę (oby nie o mnie). Od razu skierowałam się do Ernesta, który miał wyjątkowo dobry humor, co wywnioskowałam z faktu, że grał w karty z Charlesem. Śmieszyło mnie to, że każdy z nich oszukiwał.
— Dzień dobry, Charles. Ernesto. — dygnęłam teatralnie do pana Moore'a.
— Witaj, Lara. Co cię sprowadza? — zapytał ten pierwszy.
— Jest wolontariuszką, Charles. Jak w każdy wtorek. — Enrest stuknął go w czoło, a ten w odpowiedzi pokręcił wąsem. — Killian?
— Janice go porwała — wskazałam za siebie kciukiem. — Mam zagadkę, którą być może pan będzie w stanie rozwiązać.
— Intrygujące — odwrócił się do mnie wyraźnie zaciekawiony, po czym wstał, przeprosił Charlesa i przeszliśmy w bardziej ustronne miejsce. Mam na myśli jego fotel, oczywiście. — Cóż to za zagadka?
— Otóż okazuje się, że moi rodzice znali pańską żonę — zdziwił się. — Podobno bardzo im pomogła, jednak nie było czasu zapytać o więcej szczegółów.
— Melanie udzielała się dużo w domu dziecka, kiedy kiedy jeszcze funkcjonował — zamyślił się. — Przypomnij mi proszę, twoje nazwisko?
— Sheridan. — nie wiem dlaczego, ale kumulowały się we mnie emocje.
— Sheridan. No tak! — zaczął się śmiać. — Ależ ze mnie głupiec. Powinienem wpaść na to już dawno — rozciągnął usta w szerokim uśmiechu. — Moja Melanie pomagała twoim rodzicom z adopcją dziecka, którego rodzice zginęli w tym strasznym pożarze w Conor's Goods prawie siedemnaście lat temu.
— Ignacio... — szepnęłam, uświadamiając sobie, że chodziło o mojego ukochanego brata.
— Wiem tylko tyle, że ktoś bardzo mieszał, aby do tego nie doszło, jednak Melanie była zawzięta kobietą i wiedziała, że dziecko powinno zostać u was. Finalnie tak się stało.
— Tak... ale numer, w życiu bym nie pomyślała, że może chodzić o mojego brata — nie potrafiłam się przestać uśmiechać. — Ciekawe co na to Ignacio, bo tak ma na imię.
— Koniecznie mi się pochwal — polecił. — Cóż ta Janice tak męczy mojego wnuka? Może ona też chce mu przemówić do rozumu... — skrzywił się.
— Ach, już nie musi — uspokoiłam go. — Zerwali. — szepnęłam, nachylając się do niego.
— Juhu! — krzyknął, unosząc jedną pięść w górę, przez co zaczęłam się śmiać. — W takim razie... — przerwał, bo omawiany chłopak właśnie wszedł i taksował nas wzrokiem.
— Co knujecie?
— Nic. Ty co knujesz! W czym pomagałeś Janice? — odbiłam piłeczkę.
— Tajemnica — przyłożył palec do ust. — Dowiedziałaś się?
— Tak. Twoja babcia pomogła z adopcją Ignacio, której ktoś był przeciwny — oznajmiłam. Wtedy poczułam, że chciałabym ją poznać. — Szkoda, że nie miałam okazji jej nigdy spotkać. — westchnęłam długo.
— Jestem pewien, że pokochałaby cię jak własną wnuczkę — Ernest ujął moją dłoń i ją ścisnął. — Przypominasz ją pod wieloma względami. Czasem tak bardzo, że... — zacisnął na moment powieki, a ja oniemiałam.
Moja skóra stała się wilgotna, a to były jego łzy.
— Melanie wciąż tutaj jest — powiedziałam pewnie, starając się nie rozkleić. — W każdym wspomnieniu, jakim się pan ze mną podzielił, w każdym biciu serca, bo biło i wciąż bije dla niej, w każdej jednej łzie, którą pan uronił z tęsknoty. W zapach, w piernikach, szarlotce, piosenkach. Wciąż tu jest, bo żyje w panu. — kiedy podniósł na mnie swoje ciemne zeszklone oczy, widziałam jak ból ulatuje, a zamiast niego iskrzy się płomyk, który czasem pojawiła się i u Killiana.
Wtedy zrozumiałam, co Ernest miał na myśli, porównując swój wzrok ze wzrokiem jego wnuka. To był właśnie ten płomień.
— Larisso, masz serce na dłoni i to jest piękne. To łączy cię z Melanie — zaszczycił mnie uśmiechem. — Jednak uważaj na nie, bo tak odkryte serce będzie wielokrotnie ranione i wiele razy pęknie, jeśli zapomnisz przyodziać je kloszem.
— Będę pamiętała. — zapewniłam i rozłączyłam nasze ręce. To była jedna z najwspanialszych chwil, jaką przeżyłam w tym miejscu.
— Może wrócę dokończyć partyjkę pokera z Charlesem? Wybacz, Killian, dzisiaj możesz mi pomóc kantować, albo zająć się Larą. — wstał, a ja zawstydzona odprowadziłam go do poprzedniej lokacji. Killian podrapał się w tył głowy, spojrzał na dziadka, na mnie, a później bezgłośnie mnie przeprosił i został z nim.
Absolutnie to rozumiałam, przecież widywali się raz na tydzień.
— Dlaczego porwałaś Killiana? — przyczaiłam się na Janice z próbą dowiedzenia się, co jest pięć. Podskoczyła w miejscu, teatralnie łapiąc się za serce i wachlując sobie dłonią.
— Nie powiem ci — uciekała wzrokiem. — To jest między nim, a mną. Zazdrosna?
— Tak! — przyznałam. — O ciebie! — szturchnęłam ją delikatnie.
— Oj już dobrze, chodź. Pokażę ci — pociągnęła mnie w stronę sali dla tych, którzy nie mogli wstawać z łóżka lub wózka. Do tej pory była to zwykła, nudna sala z białymi ścianami. — Killian powiesił nam telewizor. — wskazała przed siebie. — Nikt inny nie chciał tego wcześniej zrobić, a stary i głupi Frederic chciał się chyba połamać przy tym, akurat przyszliście i postanowiłam, że to właśnie Killian nas uratuje.
— I to było taką tajemnicą? — uniosłam brew.
— Po prostu chciałam to utrzymać w sekrecie, dopóki sama tego nie odkryjesz. — odparła pogodnie.
Urocze to było.
Nawet nie wiedziałam, kiedy czas tak szybko minął, że wybiła piąta. Killian czekał już na mnie przy samochodzie, bo lekko się spóźniałam. Wyjątkowo mozolnie szło mi pożegnanie tego dnia.
Wychodząc z budynku, przypomniałam sobie o dniu, w którym zeskoczyłam z ostatniego schodka i nagle zapragnęłam powtórki, tylko tym razem chciałam to zrobić z wyższego stopnia. Czułam, że mogę sięgnąć gwiazd.
Rozanielona wręcz biegłam, żeby to zrobić i kiedy już szykowałam się do wybicia, Killian jak oparzony odbił się od mustanga i błyskawicznie znalazł się przede mną, żeby mnie złapać i dokładnie to zrobił.
Dlaczego nie pozwolił mi zeskoczyć?
— Glupia... — szepnął tuż przy mojej twarzy. — Mogłaś sobie coś zrobić, Lara. — upomniał mnie, a później odstawił na ziemię.
— Nic mi nie jest — uspokoiłam go. — I by nie było, gdybyś mnie nie złapał.
— Nie byłbym tego taki pewien. — westchnął ciężko i spojrzał na mnie zmartwiony.
— To tylko cztery schodki, spokojnie. — uśmiechałam się, ale wiedziałam, że to na niego nie działa. Żeby nie przedłużać, sama wsiadłam do samochodu. Killian zrobił to z lekką zawiechą, ale finalnie byliśmy w drodze.
— Uważam, że nie powinnaś iść na imprezę do Sophi — odchrząknął nagle. — I wiem, że powinienem to powiedzieć na stołówce. Nie wiem, co miałem w głowie, zgadzając się na to.
— Hej, przecież nic mi nie będzie. — odpowiedziałam trochę zirytowana.
— Boję się, że coś się wydarzy. Dla własnego bezpieczeństwa nie powinnaś tam iść. Mówię poważnie — gwałtownie skręcił, przez co mną szarpnęło. — Przepraszam...
— Jezu, Killian. Nie jesteś moim ojcem, to raz, dwa, co mi się może stać na głupiej imprezie nastolatków? — odchyliłam głowę w tył, ale sama miałam pewne obawy z tym związane, jednak duma nie pozwalał mi tego przyznać.
— Po prostu... nie powinnaś. — patrzył na drogę, której resztę załatwiliśmy ciszą.
— Dzięki — powiedziałam, wysiadając. — Za pomoc i podwózkę.
— Ja również dziękuję — odwrócił się do mnie. — To, co powiedziałaś mojemu dziadkowi... myślę, że to były jedne z piękniejszych słów, jakie mógł usłyszeć. W każdym razie jedne z piękniejszych, jakie ja słyszałem.
— Bez przesady. — zawstydziłam się, więc spuściłam głowę w dół, a kiedy ją podniosłam, jadłam własne włosy.
— Zaczekaj — zatrzymał mnie, kiedy nieudolnie pozbywałam się pasemek z ust. — Zajmę się tym, Bilbo. — zmrużył oczy, skupiając się i delikatnie wszystko powyciągał, a później ułożył dłoń na moim policzku i kciukiem go gładził przez dłuższą chwilę.
Chyba się zapomniał na ten moment, ale szybko odzyskał rezon, bo zabrał rękę i zakłopotany wysiadł z samochodu, żeby otworzyć mi drzwi.
— Do zobaczenia. — pomachałam mu, kiedy się z nim mijałam.
— Spróbuj się nie połamać, pa. — kiwnął do mnie głową, a ja mogłam wreszcie wejść do domu i w pełni stać się czerwona.
* * *
Patrzyłam jak Roxanne zbija piątkę nowemu kapitanowi drużyny na środku boiska, a później oddala się do swoich dziewczyn i czułam swego rodzaju satysfakcję.
W końcu znałam obu kapitanów. Z jednym się przyjaźniłam, z drugim... sama nie wiem, co.
Deszcz nie padał (na razie) dlatego cheerleaderki ćwiczyły, póki było to możliwe. Wraz z przerwą zeszłam na dół, ale głównie, żeby podpytać Sophię o jej imprezę, bo obawy Killiana namieszały mi w głowie.
— Hej — przywitałam się z uśmiechem, co dziewczyna odwzajemniła. — Sophia, powiedz mi proszę, jak w twojej wizji imprezy mają się schody. — zaśmiałam się.
— Och, nie mam ich w domu — odparła wesoło, a ja poczułam, że spada mi z serca ciężar. — Tylko do piwnicy, ale ona będzie zamknięta. Spokojnie. — zapewniła mnie, więc radośnie odeszłam do Roxanne, która pijąc wodę posyłała mi dziwaczne spojrzenia.
— Co planujesz w piątek? — zapytała prosto z mostu. — Jak odnajdziesz Rukolożercę z opaską na oczach?
— Nie mam zielonego pojęcia, ale zapewne po kurtce — pstryknęłam palcami. — Nie wyobrażaj sobie za dużo. A ty Cade'a?
— Jak mi się trafi, to spoko, ale nie idę tam szukać Cade'a, a się bawić, więc mogę sobie szukać, kogo chcę. Nic mu nie obiecałam. — stwierdziła.
— Ja Killianowi też nie. — zmarszczyłam czoło, a ona wywróciła oczami.
— U was to coś więcej — pokręciła głową. — Definitywnie. — pokazała palcem moje usta. — Inaczej nie chciałby cię pocałować i nie rzucał tekstami o dreszczach. Swoją drogą, możesz mi to kiedyś wyjaśnić?
— Nie, to takie małe coś tylko między nami. — zbyłam ją.
— Okay, w takim razie przegrałam — zrobiła smutną minę. — Pamiętaj, kto ci przynosił kurczaka w piątki, kto oglądał z tobą wszystkie sezony Supernatural i kto wysłuchiwał żalów na Chaplin. Pamiętaj! — dramatycznie zaczęła łkać, a ja palnęłam tę wariatkę w łeb jej własnym pomponem.
Automatycznie przypomniałam sobie wieczór w Old Oak i diabelski młyn, na którym odkryłam nowe naszywki Killiana.
Chciałam zostać kolejną.
_______________________________
Mam nadzieję, że Wasze Lato mija cudownie i przyjemnie, bo ja umieram z upałów (nienawidzę ich).
Do końca pozostało kilka rozdziałów i smutno mi na samą myśl, ale tak to już bywa, coś się kończy i coś zaczyna. W gotowości czeka kolejna historia, jednak dużo mniej pogodna – mam jednak nadzieję, że nowych bohaterów także pokochacie, jak ja pokochałam.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro