26| PRZEZNACZENIE
Las jest niezmienny. To cicha oaza, ostoja spokoju i melancholii. Drobinki pyłu w powietrzu unoszą się jakby nie miały wagi, drzewa tworzą idealny baldachim, a wszystkie zapachy są tak żywe. Żyzna gleba, te piękne promyki słońca prześwitujące przez luki między soczyście zielonymi liśćmi. To miejsce jest magiczne.
Idę spokojnie, z rozkoszą oddychając parnym i wilgotnym powietrzem. W pewnym momencie staję, wpatrując się bezmyślnie w napiętym nisko sznurze od pułapki zastawionej przez Katsukiego. Po chwili umyślnie się o nią potykam, niemal od razu zwisając głową w dół.
Uśmiecham się głupio. Dawno nie dałem się złapać. Pierwsza Próba miała miejsce niecały miesiąc temu, a ja i tak mam wrażenie, jakby minęły wieki...
— Zepsułeś pułapkę! To pewnie ty płoszysz mi zwierzęta, ha?! — słyszę pod sobą, a moją twarz rozjaśnia jeszcze szerszy uśmiech.
— Nie zauważyłem sznurka, przepraszam! — wołam wesoło, co widocznie go dziwi.
— Co cię tak śmieszy?! Wisisz głową w dół!
— Wiem, od krwi mi odbija!
— O czym ty pieprzysz?!
— Uwolnij mnie, to ci powiem!
Na rzut nożem jestem przygotowany, więc gdy tylko więzy puszczają, rozprostowuję skrzydła i zgrabnie ląduję na ziemi.
— Kirishima Eijiro, smoczy uciekinier! — przedstawiam się z zawadiackim uśmiechem, wyciągając przed siebie rękę. — Byłoby mi miło, gdybyś nie zechciał, no wiesz, sprzedać mojej głowy królowi czy coś w tym stylu.
Katsuki unosi brwi w powątpiewaniu, choć chyba to jest wywołane zwyczajnym uporem, bo raczej przez pokaz umiejętności lotniczych uwierzył mi na słowo.
— Czemu miałbym tego nie robić?
— Bo król to chuj? — podsuwam aż nazbyt radosnym tonem, na co chłopak wywraca oczami, ale więcej mnie nie prowokuje, więc uznaję, że chyba udzieliłem poprawnej odpowiedzi.
Chyba, a raczej na pewno. Nikt nie zna go tak dobrze jak ja. Nikt... nikt nie pozna.
Spędzę z Katsukim najlepsze pięć dni swojego życia. Wyznam mu miłość, a gdy obudzę się w areszcie, jakoś znajdę sposób, żeby popełnić samobójstwo. Wtedy do niego dołączę i, jak jest nam pisane, już na zawsze będziemy razem.
Spotkamy się też z Midoriyą, który nie będzie miał do mnie żalu, bo zrozumie, że sądziłem, że moje postępowanie było słuszne. Zresztą tam, gdziekolwiek to jest, wszystko nabierze innego znaczenia, prawda? Może posłanie przyjaciela przedwcześnie w zaświaty to był z mojej strony akt łaski! Tak, na pewno. Nie mogę się zadręczać, jeśli chcę być szczęśliwy.
Nawet jeśli to szczęście będzie podszyte rozpaczą, a nieustannie płynący czas nieuchronnie wylicza i odejmuje każdą minutę naszego szczęścia. Nawet z tą świadomością...
Będziemy razem.
▪▪▪
Tak jak się spodziewałem, pierwsze cztery dni mijają nam beztrosko i radośnie. Podróżujemy drogą powietrzną, a przez ciągły dotyk wciąż czuję jego ciepło, jego ramiona obejmujące mnie w karku. Tym sposobem udaje nam się zaoszczędzić dużo czasu, robimy więc więcej postoi, podczas których lepiej się poznajemy, a raczej on lepiej poznaje mnie, bo ja przecież wiem o nim wszystko.
Te chwile są zadośćuczynieniem za moje cierpienia. Doceniam każdą sekundę, każdy najdrobniejszy gest i uśmiech. Gdy robi się zimno, Katsuki odrywa kawałek swojej peleryny i każe mi się okryć. Zasypiamy przytuleni do siebie, a mnie zamiast materiału ogrzewa czysta euforia. Tak bardzo go kocham!
Od tamtego momentu zatrzymuję sobie fragment płaszcza jako prezent i zawiązuję go w pasie. Pachnie jak Katsuki. Jest tak miękki jak jego policzki, które głaszczę w nocy, gdy przez kilka godzin wpatruję się w jego spokojną, uśpioną twarz. Tak bardzo go kocham!
I teraz mam przy sobie podarek. Jest noc między czwartym a piątym dniem, siedzimy razem przy ognisku, ja z głową na jego kolanach. Nie protestuje, wpatruje się w tańczące na palenisku płomienie, a złote refleksy odbijają się w jego pięknych, szkarłatnych tęczówkach. Są dużo ładniejsze niż moje.
— Muszę ci coś powiedzieć — mówię pewnie, a gdy unosi jedną brew, wiem już, że mam jego pełną uwagę.
Nie mogę dłużej zwlekać i... właściwie nie boję się, że coś zepsuję. Jesteśmy sobie stworzeni, więc po prostu nie ma opcji, że on mnie nie kocha. Na pewno kocha. Musi.
— Jesteś najbardziej męską osobą, jaką kiedykolwiek spotkałem, Katsuki — szepczę, siadając i teraz mówiąc mu prosto do ucha. Przechodzi go dreszcz, co próbuje ukryć grymasem. Uśmiecham się na ten widok.
Jestem gotowy.
— Kocham cię.
Od płomieni odwraca głowę powoli, a gdy wreszcie nasze spojrzenia się stykają, nie wygląda na specjalnie zdziwionego, mimo że w tym świecie teoretycznie znamy się od bardzo niedawna.
— Mam wrażenie, że już kiedyś się spotkaliśmy. Dawno temu. Albo jakbym znał cię zawsze i... zawsze to czuł — mruczy cicho, nachylając się w moją stronę. Uśmiecha się, a ja na ten widok mam wrażenie, że się topię. — Nie mogę przestać o tym myśleć.
— Więc nie przestawaj — szepczę, a wtedy on pokonuje ten krótki dystans między nami i łączy nasze wargi w pocałunku.
Wplatam palce w jego miękkie włosy, oddaję każde czułe muśnięcie, cieszę się tak bardzo, że nie mogę w to uwierzyć, ale... to się dzieje. To naprawdę się dzieje!
Przyciskam moje czoło do jego i zamykam oczy.
— Kocham cię, Katsuki.
— Ja ciebie też, Eijiro.
Jestem tak bardzo szczęśliwy.
▪▪▪
Rankiem budzimy się przytuleni do siebie, na powitanie wymieniając senne uśmiechy.
— Twoje włosy wyglądają okropnie — parska, wsuwając w nie rękę i jeszcze dodatkowo je czochrając, na co wywracam oczami.
— Jesteś zajebiście romantyczny.
— No jasne, zamiast się bić uczyli mnie flirtowania — prycha, po czym uśmiecha się zadziornie. — No nie dąsaj się, księżniczko.
— Jeśli jeszcze raz mnie tak nazwiesz, jutro obudzisz się z osmalonymi włosami, przysięgam — grożę z trudem, wstrzymując uśmiech i ignorując jedną, natarczywą myśl:
Jutra dla niego nie będzie.
Mamy jeszcze kilka godzin. Muszę je wykorzystać do cna.
Tak więc ociągam się przy opuszczeniu obozowiska. Raz po raz kradnę pocałunki, udaję, że coś gubię i narzekam na głód tylko po to, żeby opóźnić dojście do jaskini. Nie chcę, żeby wizyta u Uraraki zajęła nam część naszego cennego czasu!
— Może pójdziemy na polowanie? — proponuję po raz wtóry, przez co poirytowany Katsuki wyrzuca ręce w powietrze i krzywi twarz w grymasie.
— EIJIRO, KURWA, JADŁEŚ PIĘĆ MINUT TEMU!
— Smoki mają duży żołądek!
— Zjadłeś jelenia! I dwa zające!
Krzywię się, masując po tak naprawdę aż zbyt pełnym brzuchu.
— Nie były zbyt dobre.
— Uduszę cię!
Uśmiecham się słabo, myśląc o tym, że gdyby miało mu to uratować życie, z chęcią dałbym się udusić.
— Eijiro. — Podnoszę wzrok, Katsuki obserwuje mnie uważnie. Skanuje tym swoim przenikliwym wzrokiem, a ja mam wrażenie, że czyta mi w myślach. Ściąga brwi w niedowierzaniu. — Czego się boisz?
Przełykam ślinę. Nie chcę go od siebie odsuwać teraz, gdy nasze relacje przez te ostatnie kilka godzin powinny być jak najlepsze. Jeśli mu to powiem... jaka jest szansa na to, że uwierzy, a jaka na to, że odejdzie, mając mnie za dziwaka?
Teoretycznie już powinien mieć, wyznanie miłości po czterech dniach znajomości... Ale on sam...
— Możemy tam nie iść, jeśli nie chcesz. Ale wiesz, że to nic nie zmieni, prawda? Umrę tak czy siak.
Zastygam. Szok muszę mieć wymalowany na twarzy, za to spojrzenie Katsukiego jest mętne, nie pokazuje żadnych emocji.
On... on wie?
— T-ty... — dukam, a wtedy obejmuje mnie ramionami, przyciskając mocno do siebie. Chowam twarz w jego ramieniu, gdy szepcze:
— Byłeś dzielny. Zrobiłeś, co mogłeś.
— Za mało — jęczę, czując, że zaraz się rozpłaczę, mimo że w ten ostatni dzień miałem być szczęśliwy... Dlaczego znowu wszystko psuję...?
— Byłeś silny. Jesteś silny i po mojej śmierci się nie poddasz, słyszysz? Wyjdziesz z tego — mówi stanowczo, a ja już nie jestem w stanie powstrzymać łez.
Mam ochotę się śmiać. Wyjdę z tego? Jak, skoro resztę życia prawdopodobnie będę musiał spędzić w więzieniu? Nawet jeśli mnie uwolnią, to pewnie już po czterdziestce, a z morderstwem na koncie nigdy nie uda mi się zacząć od zera...
— Eijiro, dość zrobiłeś. Mogę tam iść sam, jeśli nie chcesz na to patrzeć.
— Nie! — przerywam mu, odsuwając się gwałtownie i ocierając mokre policzki wierzchem dłoni. — Chcę przy tym być, nie możesz... odejść bez pożegnania.
Uśmiecha się słabo, po czym unosi dłoń i kładzie ją na moim policzku, kciukiem ścierając ostatnie łzy. Delikatnie muska moje wargi swoimi.
— Chodźmy — mówi.
Tym razem nie protestuję.
▪▪▪
Szare drzewa wykręcają się w dziwnych kształtach. Ich gałęzie to zakrzywione szpony. Niczym wiedźmy pochylają się nad swoimi ofiarami, wiedząc, że ich życia wiszą na włosku.
— Nie bój się — mruczy Katsuki, mocniej ściskając moją dłoń i jeszcze ciaśniej splatając nasze palce. — Drżysz.
— Nieprawda. — Prawda. Kolana tylko cudem nie odmawiają mi posłuszeństwa, gdyby nie mocny uścisk, pewnie już dawno upadłbym na suchą, szarą ziemię.
Mam wrażenie, że strach naprawdę odbiera mi możliwość myślenia o czymkolwiek innym niż o tym, co... co ma nastąpić już za parę minut. Paręnaście, jeśli będziemy mieli szczęście, ale... nie będziemy mieli. Jestem największym pechowcem, jaki kiedykolwiek istniał.
Katsuki umrze, a gdy się obudzę, będę w więzieniu. To nie o takiej przyszłości marzyłem, gdy jako czterolatek pewnie odpowiadałem na pytanie, kim chcę być. ,,Bohaterem! Może policjantem albo strażakiem! Chcę pomagać ludziom!"
Ha.
— Czekaj — zatrzymuje mnie Katsuki chwilę przed wejściem na polanę przed jaskinią. Przełykam ślinę, wiedząc, że to nasze... pożegnanie.
— Nie chcę.
— Eijiro, od tego nie uciekniesz.
Ma rację, więc nie mówię nic więcej. Zaciskam mocno dłonie w pięści i biorę głębokie wdechy, żeby się uspokoić. Katsuki przytula mnie bez słowa, co tym razem w ogóle nie daje ukojenia. Już za nim tęsknię, mimo że nasze ciała dzieli zaledwie kilkumilimetrowa przestrzeń.
— Kocham cię — mruczy, a ja zamykam oczy, starając się skupić na jego spokojnym oddechu, nie moim - urwanym i zbyt szybkim. Jego serce też bije rytmicznie, w przeciwieństwie do mojego, które nieprzerwanie galopuje, jakby zaraz faktycznie miało wyskoczyć mi z piersi.
— Nie zostawiaj mnie — jęczę cicho, chowając twarz w jego ramieniu. Nie chcę znów płakać, ale bezsilność i czysta rozpacz nie stawiają przede mną realnego wyboru.
Katsuki mnie całuje, a potem kciukiem ociera łzy spływające powoli po policzkach. Uśmiecha się, a ja kolejny raz zdaję sobie sprawę, jak piękny i wyjątkowy jest jego uśmiech.
To ostatni raz, prawda? Nigdy więcej go nie zobaczę.
— Nie obwiniaj się — prosi jeszcze, po czym łapie mnie za rękę i prowadzi na polanę, wiedząc pewnie, że sam w jej kierunku nie postawiłbym ani kroku.
Gdy już stajemy pośrodku szarego placu, świat zamiera. Mam wrażenie, że czekamy nieskończoność – tu nie sposób jest jakkolwiek odmierzać czas. Krew huczy mi w uszach, jest mi tak strasznie słabo, ale wciąż stoję, bo Katsuki jest obok, nadal ciepły i żywy.
Powinienem być na to przygotowany, ale krzyk Midoriyi i tym razem wprawia mnie w osłupienie. Teraz przed oczami mam mroczki, moje serce bije tak szybko, że nie słyszę już nic oprócz jego bezustannego dudnienia, dopadają mnie silne zawroty głowy.
Odwracam się do Katsukiego, gotów na najgorsze, ale... chwila, on wciąż stoi. Patrzy na mnie z niezrozumieniem, jest niepewny, ale żywy, on... on żyje, on naprawdę żyje! Udało się? Jak to w ogóle możliwe?!
W euforii nie rejestruję momentu, w którym mój tors zalewa ciepła krew.
— Eijiro?! EIJIRO!
Ból przychodzi nagle. W jednej chwili nic się nie dzieje, a w następnej coś rozcina moją skórę tyle razy, jakby chciało poszatkować ją całą na maleńkie kwadraciki. Krew zalewa mi oczy, usta nos, nie mogę oddychać. Padam na ziemię i ból jeszcze się wzmaga, tysiące noży powtarza każdy cios, niewidzialne dzikie zwierzęta rozszarpują mnie na strzępy, Katsuki krzyczy, łapie mnie za ramiona...
Uśmiecham się szeroko. Ani na moment z mojej twarzy nie schodzi uśmiech, bo mimo strasznej agonii wiem już, że udało mi się. Uratowałem Katsukiego. Wygrałem!
Gdy ulatują ze mnie ostatnie siły, przestaję czuć potworny ból. Świat zanurza się w czerni, a ja wciąż cicho się śmieję. Błędnie zinterpretowałem sytuację. Ofiarą nie miał być Midoriya! Samobójstwo od początku było odpowiedzią, a ja po dziesięciu Próbach w końcu ją odnalazłem!
Wreszcie naprawdę uratowałem Katsukiego. Mogę... odpocząć.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro