Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

19| PODZIEMIA

  Pierwsze wrażenie nie było mylne, a Płomień okazuje się być pięknym i bardzo, bardzo zatłoczonym miastem. Przez ulice przelewają się miliony ludzi i choć na rogach ulic często stoją uzbrojeni po zęby strażnicy, mam podejrzenia, że nawet gdybym zdjął kaptur i zaczął wrzeszczeć na cały głos, nie zauważyliby mnie w tłumie. Bez wątpienia to bardzo duży plus dla naszego planu.

  — Świeżo pieczone bochenki pysznego chleba! Ciasta, ciasteczka, drożdżówki! Wszystko cieplutkie, dopiero co wyjęte z pieca! Świeżo pieczone bochenki! — krzyczy ktoś z boku, a gdy odwracam się w jego stronę, widzę przed sobą uśmiechniętą twarz Rikido Sato, który w białym fartuchu stoi przed niewielkim budynkiem, piekarnią ,,Sugarman", jak głosi drewniany szyld.

  — Nie zatrzymuj się — syczy mi do ucha Yaoyorozu, a ja podskakuję ze zdziwienia, zaraz się pesząc. No tak, niepotrzebnie spowolniłem grupę... — Patrzysz przed siebie, ruszasz się pewnie, wiesz, dokąd idziesz. Jasne? — dodaje półgębkiem, a ja odpowiadam w podobny sposób:

  — Jak słońce.

  Teraz staram się bardziej stosować do jej porad. Nie rozglądam się na boki, choć głosy czasem znanych mi sprzedawców i kolorowe wystawy połączone z tysiącami różnych bodźców zdecydowanie tego nie ułatwiają. Nad budynkami góruje ogromna budowla z kamienia, zamek króla Enjiego Todorokiego. Im bliżej niego, tym częściej na ścianach i słupach z ogłoszeniami widzę swoją twarz, narysowaną w mniej lub bardziej udolny sposób. Krzywię się lekko, gdy widzę, że na jednym ze zdjęć zamiast nosa narysowano mi dwie szparki. Co ja, Voldemortem jestem?

  — W prawo, szybko — szepcze Yaoyorozu, gdy jesteśmy już dość blisko, a straży jest coraz więcej. Gdy jeden z pobliskich patroli przechodzi obok, pojedynczo wsuwamy się w szparę między eleganckim sklepem jubilerskim, a dużym domem jakiegoś bogatego szychy. Tylko na pierwszy rzut oka oba budynki są idealnie piękne; tu, po bokach, farba złazi ze ścian, które same w sobie są odrapane i brzydkie. Śmierdzi moczem i odpadkami, które walają się po brukowanej wąskiej drodze, my jednak w całkowitej ciszy i bez zbędnego narzekania przechodzimy nad nimi pewnie, za chwilę wyłaniając się z drugiej strony, gdzie...

  Mam wrażenie, że znajdujemy się w innym mieście. Tu jest szaro i cicho, gwar z drugiej strony ledwo przedziera się przez barierę pustki i smrodu ulicznego. Na ławeczce przy zepsutej fontannie śpi brudny bezdomny, na którego głowie usiadł gołąb. Nie boi się, ciekawie obraca dziobek w naszą stronę, gdy możliwie bezszelestnie wychodzimy na plac. Rzucam okiem po otaczających go budynkach i widzę, jak w jednym z domów postrzępione zasłony w oknach zasuwają się gwałtownie, a chwilę później da się stamtąd usłyszeć bardzo przytłumiony damski krzyk.

  — Co my robimy w takim miejscu? — szepcze przerażony Midoriya, w miarę jak za Yaoyorozu posuwamy się dalej szarymi ulicami, a wychudzone sieroty w łachmanach patrzą na nas beznamiętnie swoimi dużymi, pustymi oczami.

  — To prawdziwe oblicze Płomienia — mówi cicho, a choć stara się to ukryć, w jej głosie słychać żal. — To zrobił z nim król. — Pośpiesznie rozgląda się z pewnym strachem, pewnie bojąc się, że ktoś podsłuchuje.

  — Straszne — szepcze nieco piskliwie Ashido, czepiając się kurczowo rękawa białej koszuli Sero, gdy przechodzimy obok staruszki, a raczej... A raczej czegoś, co staruszką kiedyś było. Teraz zgniłą skórę obsiadły muchy, a przez wydzielony ze zwłok odór zaczyna kręcić mi się w głowie.

  Ktoś zakrył jej twarz starą chustą. To jedyny pochówek, na jaki mogła liczyć.

  — Chodźmy stąd — jęczy cicho Kaminari i na widok jego pobladłej twarzy cieszę się, że najwyraźniej nie tylko mi robi się niedobrze. Nie chciałbym być najsłabszym ogniwem w misji, w której mój udział znaczy tak wiele.

  — Jeszcze kawałek. Prawie jesteśmy.

  Yaoyorozu się nie myli i po trzech minutach stajemy przed kolejnym z szarych, niczym nie wyróżniających się budynków, wlepiając spojrzenia w drzwi. Kobieta bierze głęboki wdech i teraz już wyraźnie widać, że ona też się denerwuje. Mimo wszystko zaciska jednak bladą dłoń na mosiężnej kołatce i w równych odstępach cztery razy łomocze nią o drzwi. Po tym odsuwa się nerwowo i czeka.

  Skrzypnięcie otwieranych zawiasów wydaje się być dźwiękiem rodem z horroru, gdy zza uchylonych drzwi wysuwa się strzecha czarnych, tłustych włosów, które zasłaniają całą twarz ich właściciela, mam jednak wrażenie, że ten przypatruje nam się uważnie przez dobrą minutę, nim wreszcie poszerza otwór na tyle, byśmy mogli za nim wejść do środka.

  Łup. Niepokoi mnie odgłos zatrzaskiwanych drzwi i opadającej zasuwy, ale nie mówię ani słowa, daremnie próbując choć trochę rozluźnić spięte mięśnie. Wzrokiem szukam Bakugo i widzę, że on również jest bardzo nieswój. Żałuję, że wcześniej się pokłóciliśmy, bo teraz miałbym pretekst, żeby mimochodem złapać go za rękę. Choć może to byłby nieodpowiedni moment, zważywszy na to, jak napięta atmosfera jest w tym ciemnym, śmierdzącym zatęchłą zgnilizną miejscu.

  — To on? — pyta ochrypłym głosem nasz gospodarz, a ja przełykam ślinę, bo mam wrażenie, że patrzy prosto na mnie. Już wiem, że to bez wątpienia pan Shota Aizawa, mój wychowawca. Chyba musi być kolejną osobą wtajemniczoną w plany rebelii, bo Yaoyorozu zrzuca kaptur i kiwa głową.

  — To smocza hybryda, Kirishima Eijiro. Zaprowadź nas do przejścia, Mistrzu. Nadszedł czas.

  Aizawa kiwa głową, po czym rusza ciemnym korytarzem, a my za nim. Docieramy do klapy w podłodze, a gdy wsuwamy się do środka (znów bez narzekania, choć Ashido, Sero i Kaminari mają nietęgie miny), modlę się w duchu, żebyśmy nie zabili się na schodach w całkowitym mroku. Na szczęście moje obawy się nie ziszczają i wciąż żyjemy, gdy widocznie jakoś jednak przygotowany Aizawa wyciąga zza pazuchy krzesiwo i zapala pochodnię, przy jej łagodnym blasku prowadząc nas dalej.

  — Czy poruszamy się siecią ulic pod miastem? — pyta szeptem Midoriya po dwudziestu minutach podróży, gdy oczy przyzwyczaiły się do ciemności, przez co ta nie wydaje się już być taka straszna.

  — Tak. Kanałami można dotrzeć niemal wszędzie w Płomieniu, choć, naturalnie, wie o tym jedynie garstka wtajemniczonych. Zaraz powinniśmy się wyłonić niedaleko części sypialnianej smoczych hybryd. Już poruszamy się w podziemiach zamku — tłumaczy cierpliwie Yaoyorozu, a teraz, gdy widzieliśmy, że i ona się denerwuje, wydaje mi się znacznie bardziej ludzka. Sam nie wiem, czy to dobrze, bo, jak mi to niemal obojętne, tak reszcie naprawdę przydałby się niezłomny przywódca.

  Nie mija wiele czasu, gdy stajemy przed kamiennymi drzwiami, a Aizawa gasi pochodnię.

  — Twoja kolej, Kirishima Eijiro. Zrób to, do czego zostałeś stworzony. Niszcz — mówi swego rodzaju uroczystym tonem, a ja kiwam głową, dopiero po chwili przypominając sobie, że przecież jest za ciemno, żeby ktokolwiek to zobaczył

  — Musisz poczekać na moment, gdy pokój będzie zatłoczony. Twoi byli bracia i siostry wrócą z treningu, zaskoczysz ich nagłą przemianą. To ważne, żebyś stworzył smoka na tyle dużego, żeby ich zabić za jednym zamachem — ostrzega Yaoyorozu, po czym zwraca się do reszty grupy: — My musimy zawrócić. Najlepiej będzie, gdy znajdziemy się jak najdalej stąd i zaatakujemy razem z buntownikami księcia. Jakieś pytania?

  — Kiedy obiad? — rzuca Sero, śmiejąc się nerwowo. Yaoyorozu wzdycha z dezaprobatą, zaraz jednak zwraca się do mnie:

  — Powodzenia, Kirishima Eijiro. Niech litościwi bogowie mają cię w swojej opiece.

  Po szybkich krokach poznaję, że odchodzi, a za nią najprawdopodobniej trzej grajkowie. Tylko jedna osoba nie rusza się z miejsca, z czego po cichu się cieszę, bo zaczynam czuć się naprawdę niepewnie.

   — Powodzenia, Bakugo — mówię pierwszy, wyciągając rękę, żeby poklepać go po ramieniu, sięgam jednak za wysoko i moja dłoń ląduje na jego głowie i miękkich w dotyku włosach. W mroku nie jestem w stanie dojrzeć jego twarzy, ale wiem, że jest zaskoczony, pewnie spięty... ale na pewno nie tak zawstydzony jak ja, gdy szybko cofam dłoń. — Um... przepraszam, nie chcia...

  — Cicho siedź, podobało mi się to — warczy, a tak szczera wypowiedź mocno wyprowadza mnie z równowagi. To w korytarzach nagle zrobiło się bardzo gorąco czy to tylko ja zmieniam się w dorodnego buraka?

  — O-och. Ja...

  — Podobało mi się to — przerywa mi znów Bakugo, a ja nie zamierzam protestować, bo i tak nie mam bladego pojęcia, co powiedzieć — więc przeżyj, żebyś mógł zrobić to jeszcze raz, rozumiesz? Masz to zrobić jeszcze raz. — Po czym odwraca się na pięcie, doganiając resztę i zostawiając mnie samego bez możliwości odpowiedzi, za to z na bank czerwonymi policzkami, żuchwą opuszczoną do ziemi, rozszerzonymi oczami i chwiejnymi nogami... oraz cichym szeptem na ustach:

  — Ty też przeżyj, Katsuki. Błagam.

  A potem otwieram drzwi i wychodzę na zalany słońcem korytarz królewskiego pałacu.
 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro