18| STOLICA
Następną dobę spędziliśmy na planowaniu i bezustannych rozmowach o tym, co zrobimy, gdy to wszystko się skończy i zmieni się władza, a na tronie zasiądzie młody książę, a nasz wspólnik, Shoto Todoroki. Ja na szczęście miałem wymówkę w postaci mojej amnezji i nie musiałem odpowiadać na pytania, dowiedziałem się natomiast, że Kaminari, Ashido i Sero być może wrócą do domów, z których uciekli w strachu przed wojną. Midoriya myślał podobnie, ale przyznał też, że właściwie polubił podróżowanie... jeśli tylko nikt na niego nie napadał, bo to akurat nie była najprzyjemniejsza część jego wędrówki. Bakugo oczywiście wciąż upierał się, że pójdzie do Czarodziejki, a ja nawet nie widziałem sensu w próbach przekazania mu treści przepowiedni, a tym bardziej wytłumaczenia, skąd niby ją znam. Poza tym... jaka jest szansa, że tego dożyje? Przecież wciąż nie rozwiązałem tajemnicy jego śmierci, ba, nie jestem nawet blisko...
Okazuje się, że cały plan opiera się na smoczym ogniu i to właśnie dlatego Todoroki nie mógł zaatakować bez wcześniejszego odnalezienia mnie. Piątego dnia z samego rana mamy pod przykrywką wyruszyć do bramy stolicy, gdzie, według jego słów, będzie na nas czekała oddana przyjaciółka księcia i wojowniczka królestwa, Yaoyorozu Momo. Przeprowadzi nas tajnymi korytarzami wprost do części sypialnianej smoczych hybryd, żebym mógł przemienić się tam i...
— Jesteś pewien? Wychowywałeś się z nimi... — szepcze Midoriya, gdy czwartego dnia, a raczej nocy, bo niebo już dawno pokryła atramentowa czerń, siedzimy wszyscy przy ognisku, właściwie ostatni raz mając okazję porozmawiać przed całą akcją. — A teraz... Chodzi mi o to... Będziesz w stanie tak po prostu ich... zabić? — pyta, a ciche rozmowy między Kaminarim, Sero i Ashido nikną, gdy ich głowy zwracają się ku nam. Bakugo patrzy w ziemię, ale wiem, że słucha.
— Mam amnezję, nie pamiętasz? — rzucam, posyłając mu ciężkie spojrzenie.
— No tak, ale...
— Nie. Ich życia nic mnie nie obchodzą. Mamy cel, Midoriya — przerywam mu ostro, wstając. — Idę się przejść.
Odchodzę od blasku i żaru bijącego z ogniska, po czym wchodzę między drzewa, od niechcenia wyciągając rękę i niedbale muskając opuszkami palców ich chropowate kory. To tylko sen. Mam prawo nie dbać o jakieś postacie poboczne. W końcu zabiłem tak już... kilkanaście osób. W tym samego Midoriyę, Ashido, Kaminariego, Sero i prawdopodobnie Todorokiego, gdy wpadłem w szał po ostatniej śmierci Bakugo. Ludzie w pałacu nic nie znaczą. Są tam tylko po to, żebym mógł ich zabić. Tak działa ten popieprzony świat.
Wzdycham cicho, przecierając twarz drugą dłonią, pierwszą wciąż przyciskając do kory. Jestem zmęczony, ale na to sen we śnie nic nie poradzi. To moja piąta Próba. Jutro zacznie się jej piąty dzień. Zmarnowałem już tyle czasu, tyle bezcennego czasu... Co ja tu w ogóle robię? Na co czekam? Pewnie i tak się nie uda. Co miałbym zrobić, żeby uratować Bakugo z rąk śmierci, która nadchodzi tak nagle? Nie mam czasu na reakcję, to po prostu... po prostu niesprawiedliwe! Jak wygrać tę pojebaną grę?!
DLACZEGO TO JA MUSZĘ PRZEZ TO PRZECHODZIĆ?!
— Kirishima? — Słyszę za sobą głos Bakugo i podnoszę głowę, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że skuliłem się, obejmując ją rękami. Spokojnie, głębokie wdechy, głębokie wydechy. — Co z tobą?
— Wszystko okej — mówię szybko, odwracając się do niego z wymuszonym uśmiechem, na który ledwo znajduję siłę.
Patrzy na mnie niepewnie, widocznie jest nieco speszony i nie do końca wie, jak zareagować. Nie wymagam tego od niego. W końcu nic, co powie, nie sprawi, że poczuję się lepiej, no nie?
— Stresujesz się jutrem? — pyta, ale chyba sam w to nie dowierza. Spodziewa się odpowiedzi.
— Nie. — Skoro i tak straciłem już nadzieję... Tego pojedynku na pewno nie wygram. Nie mam szans. Muszę odbębnić nieuchronne i... spróbować przygotować się na następną szansę. Jeszcze kilka Prób przede mną, nie mogę o tym zapomnieć, jeśli nie chcę zwariować.
— Więc czemu...?
— Zły dzień. — Waham się przez chwilę, ale dodaję cicho: — Masz czasem takie wrażenie, że wszystko wymyka się spod twojej kontroli? Dosłownie... ucieka?
Bakugo marszczy brwi i przez chwilę tylko przypatruje mi się uważnie, aż w końcu pyta spokojnie:
— Żałujesz tego, że tu jesteś?
Cofam się o krok, patrząc na niego niepewnie. Czy może mi coś zrobić, jeśli powiem, że tak? Zawsze mogę skłamać... Tyle że po naszej ostatniej kłótni w realnym świecie mam serdecznie dość zatajania przed nim informacji.
Tylko czy żałuję...?
— Nie mam pojęcia.
Mogę go uratować. Jeszcze mogę to zrobić, to ja zostałem do tego wybrany, więc, prawdopodobnie... jestem właściwą osobą. I jestem w stanie znieść presję, nawet jeśli teraz trochę, tylko troszkę zaczyna mnie przytłaczać. Na pewno będzie lepiej, jeśli będę mocno w to wierzyć, prawda? Kirishima Eijiro nie podda się tak łatwo!
Bakugo wydaje się być zdezorientowany, gdy uśmiecham się szeroko i wyciągam rękę, żeby szturchnąć go delikatnie w ramię.
— Dzięki, stary. Jutro wielki dzień! — rzucam, po chwili wymijając go i już mając odejść, gdy ten łapie mnie za rękę, przytrzymując. Nie odwraca się, nie patrzy mi w oczy. Stoimy obok siebie, każdy zwrócony w swoją stronę, a ja nie wyrywam się, czekając na to, co mi powie.
— Ty... Wiesz, że nie musisz dusić wszystkiego w sobie? Od tego... Od tego są przyjaciele, zgaduję — mruczy cicho, a ja mam wrażenie, że on to czuje. Że wie, że poza tymi czterema dniami tutaj, znamy się znacznie dłużej i jesteśmy sobie bliscy.
— Dzięki, ale poradzę sobie — odpowiadam równie cicho z pewnym poczuciem winy. Znów muszę go odrzucić, ale... ale przecież to dla jego dobra...
Puszcza moją dłoń i pozwala mi odejść. Więcej się do mnie nie odzywa.
▪▪▪
Z samego rana zaczynamy przedzierać się przez las w kierunku, gdzie podobno znajduje się stolica. Midoriya co jakiś czas wychodzi na drogę, żeby skorygować trasę, dzięki czemu podróż przebiega właściwie bez żadnych problemów. Słońce pnie się po nieboskłonie i w końcu dochodzi południe, gdy docieramy pod bramy miasta. Widzę strażników i wiem, że musimy rozegrać to ostrożnie. Chcę przejść Próbę jak najdalej, żeby później uniknąć nieprzyjemnych niespodzianek.
Podchodzimy jak najbliżej, czekając na znak. Na drogę ma wyjść kobieta w płaszczu, Yaoyorozu Momo pod przykrywką. Mam tę przewagę, że jako jedyny z podróżnych wiem, jak wygląda. Z drugiej jednak strony Todorokiego nie poznałem...
— To ona, prawda? — szepcze Ashido, gdy w bramie między wozem a rozgadanym tłumem przeciska się dumnie wyprostowana postać w szarym płaszczu. Nie skrada się, przez co nie zwraca na siebie zbytniej uwagi.
— Bez wątpienia.
Yaoyorozu wchodzi do lasu kilka metrów od nas, więc idziemy w tamtą stronę, by po chwili wyjść obok niej. Błyskawicznie wyciąga miecz i chwilę mierzy nas wzrokiem do czasu, gdy zrzucam kaptur i pokazuję swoją twarz.
— Ostrożniej, a co, gdybym to nie była ja? — upomina spokojnym, ale stanowczym głosem, tylko trochę poluźniając uścisk na rękojeści oręża. — Jestem Yaoyorozu Momo, przyboczna gwardii księcia. Czeka na was.
— Prowadź. — Wzrokiem odruchowo już szukam Bakugo i gdy ruszamy, podchodzę do niego. Idziemy zwartą grupką i tylko ja oraz Yaoyorozu ukrywamy twarze, mam więc nadzieję, że strażnicy obserwujący bramę nas nie zaczepią...
— Proszę stanąć — mówi jeden z nich, gdy go mijam. Zaciskam usta w wąską linię i myślę gorączkowo, przystając powoli, ale, ku mojemu zdziwieniu, zostaję pociągnięty do przodu przez Midoriyę.
— To nie do ciebie — mruczy cicho, a ja orientuję się, że faktycznie zatrzymany został kupiec prowadzący duży wóz przykryty beżową płachtą. Momentalnie ulatuje ze mnie cząstka napięcia, z którego dopiero teraz zdaję sobie sprawę.
Właściwie czemu się stresuję? Przecież cokolwiek by się nie stało, zawsze mam następną szansę.
Bez dalszych komplikacji przechodzimy przez szerokie, łukowane przejście, a gdy wreszcie wychodzimy na światło dzienne i stajemy na dużym placu, dosłownie zapiera mi dech. Yaoyorozu jako jedyna nijak nie reaguje na wszechobecne kolory, zapachy, ludzi, głośną muzykę i rozmowy. Odwraca się do nas z błyskiem w oku i mówi:
— Witamy w Płomieniu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro