Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

15| STRAŻ

  Gdy zamykamy się w pokoju, Bakugo natychmiast marszczy brwi, zaraz sięgając po swoje noże, które zostawił tu, gdy szliśmy na dół. Po chwili bierze też worek pieniędzy.

  — Idziemy — deklaruje, a ja unoszę brwi.

  — Gdzie?

  — Do Czarodziejki.

  — Co? Teraz? A Midoriya?

  Patrzy na mnie spode łba, co ma oznaczać, że jego i tak nie bierze pod uwagę. Wzdycham. Tu przyjaciel i tak raczej nie ma większego znaczenia dla ratowania Bakugo... kluczem było spotkanie grajków, jak sądzę. Może właśnie na zewnątrz karczmy napotykamy wskazówkę?

  Nie słysząc żadnych protestów z mojej strony, Bakugo wychodzi z pokoju, wcześniej zostawiając kilka monet na blacie szafki nocnej. A więc nawet z Asui nie zamienimy ani słowa...

  Muzyka wciąż gra, gdy schodzimy na dół, przepychając się między wciąż radosnym gośćmi. Mężczyzna w płaszczu siedzi przy stole i chyba nas obserwuje, ale tym razem nie podejmuje żadnych działań w naszą stronę, więc wychodzimy bez przeszkód frontowym wejściem.

  Jak zeszłej nocy, powietrze o tej porze jest chłodne i rześkie. Na nocnym niebie świecą gwiazdy, teraz nie zasłaniane przez gałęzie drzew. Jest ich setki, tysiące, miliony. Wpatruję się w nie przez moment, jestem oczarowany widokiem. Uśmiecham się lekko, nie czując, że już i tak niezbyt dobrze zakrywający mi twarz kaptur powoli zsuwa mi się z głowy...

  — Hej! Hej, ty, podejdź no tu! — krzyczy ktoś przede mną, a gdy patrzę na niego, widzę, że to strażnik w zbroi, który patrzy na mnie z niepokojącym uśmiechem na ustach. Zerkam na Bakugo, który rzuca się, żeby poprawić moje nakrycie, ale jest za późno.

  — No, no, kogo my tu mamy — odzywa się jeden z czterech kompanów pierwszego gwardzisty, który wciąż uśmiecha się bezczelnie. — Ucieknier, prosto w nasze ramiona. Jak nic będzie z tego awans.

  — Złapać — rozkazuje trzeci, pewnie dowódca, sądząc po tonie, a pozostała czwórka natychmiast się prostuje, ruszając w naszą stronę. Ich twarze są surowe. Bakugo wyciąga miecz z pochwy, gotów się bronić. Ja nie mogę się przemienić w smoka, mimo że strach teoretycznie mógłby wystarczyć do procesu zamiany. Za mną jest przecież karczma, a w niej mnóstwo ludzi. Wszystkich bym zabił.

  Pierwsze natarcie, Bakugo ściera się ze strażnikiem, ale już atakuje go następny. Na mnie rusza pozostała dwójka. Odskakuję, przy pomocy skrzydeł lądując dużo dalej niż teoretycznie powinienem, czym kupuje sobie trochę czasu. Zerkam przez ramię, mój przyjaciel spiera się teraz z już dwójką przeciwników. Krok w przód, krok w tył. Klingi ze świstem przecinają powietrze, a każda kolizja wyzwala charakterystyczny metaliczny dźwięk. Bakugo nie radzi sobie źle mimo przewagi liczebnej, jest naprawdę dobry. Znów uciekam pozostałej dwójce, uśmiechając się pod nosem. Nie ma szans, żebyśmy przegrali tę bitwę, to dopiero trzeci dzień. Dobrze o tym wiem, więc nie martwię się na zapas i przestaję zerkać na Bakugo, zamiast tego skupiając się na zabawie w kotka i myszkę.

  To jest mój błąd.

  W pierwszej chwili nie dociera do mnie, że monotonne brzęki ścierających się ostrz ustają. Dopiero po kilku sekundach obracam głowę w tamtą stronę i widzę Bakugo, który wyciąga zakrwawiony miecz z otwartych do krzyku ust strażnika, który hełmu przecież nie nosił. Ciało z łoskotem pada na ziemię, broń ocieka krwią. Nawet moi prześladowcy zastygają, przerażeni końcem towarzysza, którego głowa została brutalnie przebita na wylot.

  I właśnie wtedy z miejsca rusza dowódca, a ja widzę, że jego ruchy są całkiem inne od reszty gwardzistów. Porusza się płynnie, szybko, a dzielącą jego i Bakugo odległość pokonuje w kilku krokach. Raz, dwa, trzy. Brzęk, brzęk, brzęk. Gołym okiem widać, kto ma lepszą technikę. Miecz blondyna wypada mu z ręki. Jest zbyt daleko, żebym mógł go dosięgnąć. Widzę przerażenie malujące się na jego twarzy, gdy próbuje dobyć któregoś ze swoich noży, ale dowódca unosi już miecz. Bierze zamach...

  Wszystko jest jak w zwolnionym tempie, mimo że tak naprawde mija może minuta. Zrywam się z miejsca, wymijam moich strażników, biegnę do Bakugo, ale nim docieram, klinga dowódcy przecina mu kark, ścięgno po ścięgnie. Z ohydnym plaśnięciem głowa Katsukiego ląduje na ziemi, tocząc się kilka metrów, nim się zatrzymuje. Zaraz obok pada ciało. Na twarzy wciąż ma wymalowany strach i zaskoczenie, że ktoś dał radę go pokonać. Wokół niego rozlewa się kałuża krwi, brudząc trawę.

  W następnej chwili wrzeszczę przeraźliwie, dopadając do ciała. Drżącymi rękami podnoszę głowę i, wciąż krzycząc, rozpaczliwie wzywając jego imię, próbuję dopasować ją do karku, a w końcu przytulam do siebie, zanosząc się rozdzierającym płaczem. Jest oślizgła od krwi, a ja z trudem powstrzymuję wymioty.

  To się nie dzieje. To dopiero trzeci dzień, to się nie dzieje, TO SIĘ NIE MOŻE DZIAĆ!

  — KATSUKI! KATSUKI, KURWA MAĆ, OBUDŹ SIĘ, OTWÓRZ OCZY, KATSUKI, NIE, NIE MOŻESZ, KATSUKI! — Kątem oka widzę, że drzwi karczmy otwierają się. Ktoś krzyczy, ktoś wymiotuje. Podchodzi do mnie dowódca, wytrąca mi głowę Bakugo z rąk. Gdy znów pada na trawę, tocząc się po niej bezładnie zupełnie jak dziecięca piłka, mam jedną intencję: zabić.

  To nie trwa długo. Zamieniam się w smoka i w sekundzie rycząc rozrywam ciało dwódcy na strzępy pazurami. Ogonem zmiatam stojacych w wejściu ludzi, wiem, że jedna moja łapa przebiła dach karczmy. Zamordowałem tych, których wcześniej chciałem chronić, jednak nie obchodzi mnie to. Wszystko dochodzi jakby z oddali. Dźwięki cichną, obraz mętnieje. Jestem tu sam z Katsukim. Z jego głową i jego tułowiem, teraz już nie stanowiącymi całości. Z jego krwią. Moim krzykiem.

  Zapadam się w pustkę i jestem w niej bardzo długo, zbyt długo. Gdy wreszcie przebija się przez nią słabe światło, mija chwila, nim otwieram oczy.

▪▪▪

16 listopada

  Budzę się, wrzeszcząc. Dyszę ciężko, zaciskając dłonie na pościeli. Milczę, ale łzy wciąż ciekną z oczu, ciało drży, a ja mam wrażenie, że mój pokój ocieka krwią. Krzesło, dywan, zasłony, biurko, na którym leży odkrojona głowa Bakugo, wbijająca we mnie to puste spojrzenie...

  — NIE! NIE, NIE, RATUNKU, B-BŁAGAM, POMOCY, NIE!!! AAAAAAAA!!! — krzyczę rozdzierającym wrzaskiem, a w następnej chwili słyszę huk drzwi uderzających o ścianę, gdy ktoś wpada do pokoju i rzuca się na mnie, przyciskając mocno do siebie. To dowódca straży, to na pewno on przyszedł, żeby i mnie zabić, to...

  — KIRISHIMPHF...! — Bakugo odtrąca moją pięść, gdy w szale próbuję wybić mu zęby. Nie widzę go, mimo że rozpoznaję głos. To on?! Będzie mnie obwiniał... To moja wina, to przeze mnie tak...

  Wybucham głośnym płaczem, obejmuję się ramionami, znów krzyczę. Bakugo chyba nie wie co robić, zamyka drzwi, siada naprzeciwko, łapie mnie mocno za ramiona, wstrząsając mną lekko.

  — EIJIRO! EIJIRO, USPOKÓJ SIĘ, TO TYLKO SEN, KURWA MAĆ... SPOKOJNIE! — Jego głowa... jego głowa...

  W następnej sekundzie już szlocham w jego pierś, wciąż trzęsąc się jak osika. Żyje. Jasne, że żyje, że jest cały, ale ja... To była zdecydowanie najgorsza z jego śmierci, to...

  To za dużo...

  — Boję się — szepczę drżącym, zachrypniętym od płaczu głosem, zaciskając mocno powieki. Jest szesnasty listopada. Mam coraz mniej czasu. — J-ja... j-j-ja...

  — Nic nie mów. — Bakugo głaszcze mnie po głowie zaskakująco stanowczy w swojej nagłej... delikatności. Jest ciepły. Jest żywy. — Oddychaj głęboko. Nie myśl o tym.

  Więc staram się. Myślę o moim dawnym śnie, w którym mnie pocałował. Wtedy sny były proste, wtedy nie bolały. Wtedy moim największym problemem było to, że się kończyły. Teraz... 

  — Dziękuję. Przepraszam. Miałem... koszmar — mówię cicho, gdy po dobrych dziesięciu minutach odsuwam się od niego wciąż nieco rozstrojony i bardzo zawstydzony. Pierwszy raz zdarzyło mi się coś takiego... Głowa tak bardzo mnie boli...

  — Nie chcesz o tym gadać?

  — Nie.

  — Okej. — Przez chwilę milczymy, a wtedy dopiero zauważam, że jeszcze nie jest do końca jasno. Która może być godzina, czwarta? Zerwałem go z łóżka, dopiero teraz widzę, że jest śpiący, zmęczony i mruga nieco nieprzytomnie.

  — Przepraszam. Możesz wrócić do spania — mruczę jeszcze ciszej, zaciskając dłonie na kołdrze. Oddycham głęboko. Nie mogę go tu przetrzymywać.

  Bakugo kiwa głową... a potem kładzie się obok, ciągnąc mnie w dół, żebym opadł na poduszki obok niego. Unoszę brwi zdziwiony, ale nie protestuję. Patrzę na niego, gdy zasypia, a potem jeszcze przez kilka godzin, do momentu, gdy dzwoni mój budzik. Jestem wyczerpany i przestraszony, ale jego widok mnie uspokaja. Wdech, wydech. Klatka piersiowa unosi się miarowo i w tym samym tempie opada, jedno po drugim, w idealnej harmonii, perfekcyjnym, niezmąconym niczym spokoju, powoli i mnie uspokajając, przekonując, że będzie dobrze... Bo będzie!


  Prawda?
 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro