13| GRAJKOWIE
Chwila przerwy nieco się przedłuża, zaczyna się ściemniać. Siedzę przy ognisku razem z Bakugo i Midoriyą, który opowiada o tym, jak wplątał się w tarapaty. Wygląda na to, że przez moment wędrował razem ze złodziejami, którzy wplątali go w jakiś przekręt finansowy. Przykra sprawa, ale na tyle ciekawa, że wszyscy słuchamy z uwagą.
Gdy w końcu milknie, przez chwilę siedzimy w ciszy. Ogień trzaska wesoło na palenisku, nad jeziorem zlatują się świetliki. Nocne powietrze jest chłodne, przyjemne. Wzdycham cicho.
— A ty, Kirishima? Jak uciekłeś? — pyta nagle Midoriya, a ja przełykam ślinę. Nie mam pojęcia, jak odpowiedzieć. Na szczęście kontynuuje, nim zdołam cokolwiek palnąć: — Słyszałem, że w pałacu są bardzo dobre zabezpieczenia i wszystkie smocze hybrydy trzyma się pod kluczem. To prawda?
— Ja... tak, zazwyczaj faktycznie... byliśmy obserwowani. — Korci, mnie żeby nieco go przepytać, ale nie mam pojęcia, jak pociągnąć temat, żeby nie było to zbyt podejrzane.
— Ciężko było? — włącza się w rozmowę Bakugo, unosząc głowę, którą do tej pory trzymał opuszczoną, gdy wpatrywał się w ogień. — Trenowali was od dziecka, nie?
— No... tak. Nie było najłatwiej — staram się odpowiadać jak najbardziej ogólnikowo, mając nadzieję, że moja niewiedza przez to nie będzie zbyt widoczna. Tylko spokojnie, jakbym nie mógł zdradzić zbyt wiele.
— Dlatego uciekłeś?
Kiwam głową. To najbezpieczniejsza opcja, która niestety nasuwa wiele pytań. Do czego byłem... byliśmy trenowani? Ile nas było, smoczych hybryd, jak wnioskuję? Po co tajemniczy król przetrzymywał nas w swoim pałacu? Każde pytanie podsuwa mi następne, a ciekawość rośnie. Szkoda, że to nie ja tu mogę je zadawać.
— Właściwie to kiedyś, hm... widziałem list gończy z twoją twarzą — mówi Midoriya, a Bakugo natychmiast posyła mu wściekłe spojrzenie.
— Chyba nie zamierzasz go wydać? — syczy, a chłopak natychmiast unosi ręce do góry.
— Absolutnie! Tak myślałem, że król raczej nie jest zbyt... um... litościwy, nawet dla nikogo w pałacu. Podobno sama rodzina królewska ma dość ciężko...
— Jebać ich. Grupa błaznów, kulą się pod zakichanym tyranem i nie potrafią nawet palcem skinąć. Następca tronu to syf jakich mało, pierdolony laluś myśli, że wszystko mu wolno. — Bakugo spluwa, a Midoriya wytrzeszcza oczy w przerażeniu. — Ciekawe, kiedy wreszcie ludzie nie wytrzymają i zacznie się wojna domowa.
— Bakugo!
— No co? Taka jest prawda! Ten kraj schodzi na psy! Król kurwa powinien znaleźć balans między bitwami a gospodarką, ludzie głodują! Gdyby nie to, że mój lud już dawno wyrwał się spod tej popieprzonej władzy, pewnie wszyscy już dawno skończylibyśmy martwi!
Midoriya milczy ze spuszczoną głową. Gdy w końcu się odzywa, jego głos drży:
— W mojej wiosce... jest pusto. Wszyscy pełnoletni mężczyźni, którzy byli na siłach, zostali wysłani na wojnę. Ja mam szesnaście lat, więc mama kazała mi uciekać i znaleźć sobie miejsce do życia, nim i na mnie przyjdzie pora — wyznaje cicho, a ja otwieram szeroko oczy. Faktycznie... kogo spotkaliśmy w wiosce? Staruszka i matkę Midoriyi. Było... cicho. Pusto. — A-ale lepiej nie mówić o takich rzeczach głośno. Ludzie umierają — dodaje jeszcze ciszej, a Bakugo marszczy brwi.
— Zwykłe tchórzostwo. On miał odwagę uciec, postawić się — mówi głośno, wskazując na mnie. Czuję, że moje policzki oblewają się rumieńcem, choć przecież to nie moje życie, to nie ja tego dokonałem...
Czy to dlatego za każdym razem tutaj niemal nie muszę go do siebie przekonywać? Czy zna mnie z listów gończych i poniekąd szanuje?
— Za jego głowę można wybudować dom! Oferują dwa worki złota! To zbyt niebezpieczne, nic dziwnego, że ludzie się boją! Oni nie mogą zamieniać się w bestię, ziać ogniem, latać i...
— Myślę, że Midoriya ma trochę racji, Bakugo. Było mi łatwiej — przyznaję, a blondyn prycha głośno. Jest na mnie zły, że nie wziąłem jego strony.
Na kilka następnych minut pogrążamy się w nienaturalnej ciszy. Z lasu powinien nas dobiegać chociażby szelest liści potrącanych przez przebiegające w już niemal całkowitym mroku zwierzęta, a tymczasem nie słyszymy nic poza swoimi drżącymi oddechami. A zaraz potem rozlega się śpiew.
— Och, dzieweczko w sukni złotej! Tobie oddam me klejnoty! Tobie oddam skarby meee! Weź me serce...!
— To: ,,me" jest za długie — odzywa się jakaś kobieta być może oddalona od nas na kilkanaście metrów, przerywając śpiewającemu mężczyźnie. — Brzmisz jak koza.
— Może z akompaniamentem pójdzie mu lepiej? — dobiega nas trzeci głos, męski, a zaraz dołącza się do niego pobrzękiwanie trącanych jakby od niechcenia strun. To gitara? — Tobie oddam skarby me! — powtarza, a pierwszy mężczyzna głośno się oburza:
— Jak taki jesteś mądry, to śpiewaj za mnie!
— Z chęcią, możesz potańczyć! Na pewno do twarzy będzie ci w sukience Miny, no nie?
Czuję, że serce zamiera mi w piersi. No jasne, te głosy należą do nikogo innego, jak moich przyjaciół: Kaminariego, Sero i Ashido! To Kaminari niepotrzebnie przeciągał to nieszczęsne: ,,me", faktycznie brzmiąc przy tym jak koza!
Nie jestem w stanie nacieszyć się tym odkryciem, bo widzę, że Bakugo wstaje z śmiertelnie poważną miną, wyciągając długi nóż.
— Zgaście ognisko — mówi cicho, a do mnie dopiero gdy za sprawą Midoriyi ogień faktycznie gaśnie, dociera, co chce zrobić.
— Nie, czekaj, nie zabijaj ich! — krzyczę, a on prawdopodobnie posyła mi wściekłe i oburzone spojrzenie, czego nie widzę przez powstały teraz mrok.
Zapada cisza.
— Słyszeliście? — odzywa się w końcu Sero gdzieś w oddali, a odpowiada mu Kaminari:
— Ktoś tu jest...
— Boję się — dodaje piskliwym głosem Ashido. Cóż, nie dziwię jej się.
— Midoriya, zapal ogień — warczę w jego stronę i czuję, że ręka Bakugo zaciska się na moim nadgarstku.
— Mogą cię wydać królowi, idioto — syczy mi wprost do ucha, a ja staram się zachować trzeźwość umysłu, mimo że taka bliskość zdecydowanie nie wychodzi mi na dobre. Obracam głowę w jego stronę i z przerażeniem odkrywam, że między naszymi twarzami jest tylko kilka centymetrów odległości. Gdy pomyślę o tym, co mógłbym teraz zrobić...
— Nie wydadzą. Proszę, nie rób im krzywdy, to zwykli podróżni — szepczę, a on jeszcze przez chwilę się waha, nic nie mówiąc.
— Halo! Jest tam ktoś?! — słyszę teraz krzyk Kaminariego, a chwilę później syk Sero, który mówi, że od samego początku wiedział, że przeprawa przez ciemny las nocą to zdecydowanie bardzo zły pomysł. W myślach przyznaję mu rację.
— Tak! Nic wam nie zrobimy! — krzyczę, a choć Bakugo mocniej zaciska rękę, nie robi nic, żeby mnie powstrzymać. Midoriya wprawnie pociera patykiem o patyk, a pierwszy płomień pojawia się, gdy po drugiej stronie jeziora stają Kaminari, Sero i Ashido z własną pochodnią. Mierzymy się spojrzeniami.
— Um... Wspominaliście coś o zabijaniu? — pyta niepewnie Ashido, przygryzając wargę. Uśmiecham się do niej szeroko, kręcąc głową.
— Chyba się przesłyszałaś. Jestem Kirishima Eijiro.
— Ale chyba nie smok-uciekinier, co? — parska Kaminari dla rozluźnienia atmosfery, ale mina mu rzednie, gdy rosnący płomień w ognisku oświetla moją twarz. — Och.
— Albo zostajecie tu z nami, albo wybieracie śmierć — oznajmia Bakugo z kamienną twarzą, a ja mimo powagi sytuacji mam ochotę wyswobodzić nadgarstek z jego dłoni i normalnie złapać go za rękę.
— On żartuje.
— Wcale nie.
— Po prostu się o mnie boi. Ma nadzieję, że mnie nie wydacie policji ani nikomu takiemu — mówię z uśmiechem, dopiero po chwili zdając sobie sprawę, że wszyscy przypatrują się mi niepewnie.
— Komu? — pyta w końcu Midoriya, a ja zdaję sobie sprawę, że palnąłem gafę.
— Um, straży. — Oby to było to...
— Nie boję się, a już zwłaszcza nie o ciebie — zaznacza po chwili Bakugo, marszcząc brwi. — Kim jesteście?
Kaminari, Sero i Ashido naradzają się przez chwilę, ale chyba stwierdzają, że to nie jest specjalnie strzeżona wiedza, więc mogą spokojnie mu powiedzieć.
— Jesteśmy grajkami — mówi w końcu Sero, unosząc nieco butnie głowę. — Zmierzamy do karczmy nieopodal, żeby dać tam występ. Miło by było, gdyby po drodze nie zadźgał nas żaden dzikus ani nie pożarł smok.
— Dzikus?!
— Bez pożerania, słowo — mówię, starając się powstrzymać śmiech, gdy widzę minę Bakugo. — Może podejdziecie? Midoriya też jest niegroźny — dodaję, wskazując na chłopaka, który z tymi licznymi ranami na twarzy i ponurym spojrzeniem również sprawia nieco inne wrażenie.
Mimo wszystko jednak udaje mi się przekonać... grajków, żeby usiedli z nami, a gdy okazuje się, że mają przy sobie piwo, atmosfera natychmiast całkiem się zmienia i po zaledwie dwóch godzinach wszyscy zachowują się tak, jakby znali się od zawsze. Nie powinienem pić, ale przecież to tylko sen. Równie dobrze mogę zaszaleć.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro