11| KONCERT
Gdy po półgodzinnym spacerze, już po zmroku wracamy do domku Midoriyi, okazuje się, że on i jego mama już czekają na nas w środku z gotową gorącą zupą grzybową (mam ochotę się zaśmiać, gdy zdaję sobie sprawę, że jem grzyby w grzybie, ale tłumię śmiech, bo tłumaczenie się z tego pozostałym nie może skończyć się dobrze).
— Tak bardzo się cieszę, że Izukuś znalazł sobie przyjaciół — łka jego mama w chusteczkę, a ja i Bakugo wymieniamy zakłopotane spojrzenia. — Wychodził taki biedny, samotniutki, poszukując szczęścia... Tu, w wiosce, nie ma za dużo dzieciaków w jego wieku, oj biedny, biedny...
— Mamo! — syczy Midoriya, wychylając się ku pulchnej kobiecie przez stół. Widać między nimi rodzinne podobieństwo, głównie dlatego, że ich zielone włosy mają identyczny odcień. — Mamo, przestań!
— Och, Izuku, ja tak się bałam, że coś ci się stanie po drodze! Masz takie szczęście, żeś się tylko zadrapał, łobuzie jeden!
Unoszę brwi i patrzę na niego pytająco. Jego ran na pewno nie można nazwać: ,,zadrapaniami", a tego, co go spotkało: ,,niczym". Czy to znaczy, że nic nie powiedział swojej mamie? Uśmiecha się przepraszająco, co w pewnym sensie daje mi potwierdzenie.
— Zbieramy się — stwierdza Bakugo po godzinie, gdy z pełnymi od domowej roboty słodkich bułek brzuchami wstajemy od nakrytego białym obrusem stołu.
— Dziękujemy za gościnę — dołączam się, posyłając w stronę pani Inko Midoriyi promienny uśmiech.
— Nie, nie, nie, zostańcie na noc! — woła przerażona, wskazując za siebie. — W drugiej izbie mamy piecyk, a teraz na zewnątrz tak zimno!
— Nie dajcie się prosić, chociaż tyle mogę dla was zrobić — popiera Midoriya, a choć mam w pamięci, że czas nas nagli i raczej powinniśmy już wyruszyć, zmęczenie faktycznie daje mi się we znaki i widzę, że Bakugo też. W końcu wzrusza ramionami i pozornie niechętnie się zgadza.
Gdy zasypiamy na dwóch siennikach obok siebie, leżąc tuż przy kominku, patrzę na Bakugo, który o tej porze jak zwykle jest na tyle zmęczony, że jego codzienna złość wyparowuje bez śladu.
— Jutro idziemy do tej czarodziejki, Kirishima — ziewa, przymykając oczy. — Nie uciekniesz od przeznaczenia.
Uśmiecham się smętnie, bo dobór słów o czymś dobitnie mi przypomina.
— Jeszcze zobaczymy — szepczę, odgarniając kosmyk jasnych włosów z jego twarzy, gdy pogrąża się we śnie. Uratuję go. Na pewno.
▪▪▪
Bakugo nie żyje.
Krew ścieka strużkami z moich dłoni, gdy chwiejnie wstaję od jego zwłok i odwracam twarz w stronę słońca. Dochodzi południe, jestem na górze przy dolinie, w której znajduje się wioska Midoriyi. Nawet nie zdążyliśmy się oddalić, w drogę wyruszyliśmy ledwie dwie godziny po tym, jak jego mama spakowała nam na podróż dwa worki domowych wypieków, konfitur i wszystkiego, co wpadło jej w ręce. Teraz to wszystko leży pod ciałem chłopaka, który w śmiertelnych konwulsjach upadł prosto na nasze tobołki.
Wzdycham ciężko. Wiedziałem, że to nadejdzie, a mimo to całe zdarzenie zdołało mnie zaskoczyć. Serce rwie tępym bólem, ale przecież wiem, że próby są konieczne. Nie zginął naprawdę. Nie zginie naprawdę. Wszystko będzie dobrze.
14 listopada
Gwałtownie zrywam się z łóżka, oddychając ciężko. W pośpiechu ocieram wierzchem dłoni mokre od łez policzki i podbiegam do szafy, wyciągając z niej pudełko po butach i sam notes, obiekt mojego poszukiwania. Pociągając nosem, szybko otwieram go i rzucam na łóżko, po czym sięgam po leżący na biurku długopis. Muszę odłożyć uczucia na bok...
Następne pół godziny spędzam na szczegółowym opisywaniu mojej trzeciej nieudanej próby, starając się nie przegapić ani jednego momentu. Każdy może okazać się szczegółem koniecznym do rozwiązania tej zagadki. Każdy może uratować Bakugo życie.
Zabawne, tyle śpię, a gdy wreszcie kończę i chowam zeszyt, jestem przeraźliwie zmęczony. Niemal od razu padam z powrotem na łóżko, zakopując się w pościeli. Nie mam pojęcia, ile czasu leżę w tej samej pozycji, ale gdy słyszę głośne pukanie, chyba jestem już po krótkiej drzemce.
— Ile można spać?! Jest czternasta, do cholery jasnej! — krzyczy Bakugo, gdy otwieram drzwi, po czym unoszę brwi ze zdziwieniem, gdy widzę, że nie jest sam, ba! za nim bez wątpienia stoją zarówno Midoriya i Todoroki, jak i Ashido, Sero oraz Kaminari, wszyscy z różnymi stopniami wyraźnego zniecierpliwienia wymalowanego na twarzach.
— Co to, zjazd? — śmieję się nerwowo, wpychając ręce do kieszeni dresowych spodni, w których śpię. Mam rozczochrane włosy, starą piżamę, pobojowisko w pokoju i niemal na pewno opuchnięte od płaczu i przecierania ich oczy. Idealny moment na gości.
— Przecież się umówiliśmy! — oburza się Kaminari, a gdy na mojej twarzy nie dostrzega oznaki zrozumienia, dodaje: — Koncert Mt. Lady? Coś ci to mówi?
— Ee... — No tak, na pewno ten drugi ja wiedziałby, o czym mowa. Wzbiera we mnie irytacja. Więc co, zmarnuję cały dzień na jakiś głupi koncert? Co z tego, że Mt. Lady od dawna jest na ustach wszystkich w naszej szkole, a to wydarzenie na pewno długo będzie królować jako temat wszystkich rozmów? Uratowanie Bakugo jest teraz jedynym, na czym muszę skupić uwagę!
— Wiecie, ja chyba spasuję...
— Żartujesz sobie?! Przecież kupiliśmy bilety! — duchu Ashido, a ja staram się nie opowiedzieć jej czegoś naprawdę niemiłego. Mam dość niespodzianek.
— Naprawdę przepraszam, nie czuję się zbyt...
— Idźcie sami, dojdziemy do was — przerywa mi Bakugo, a gdy na niego patrzę, zauważam, że wbija we mnie wzrok tak intensywny, że niemal na pewno mógłby przejrzeć mnie nim na wylot. Cóż, zgaduję, że już wszystkiego się domyślił.
— Jesteś pewien, Kacchan?
— Ta. No, spadać! — burczy blondyn, wpychając mnie do mojego własnego pokoju, po czym samemu wchodząc do środka i zatrzaskując za nami drzwi. — Znowu to samo, prawda? Nic nie pamiętasz?
Milczę, a on słusznie uznaje to za potwierdzenie, zaraz zaczynając nerwowo krążyć po moim pokoju.
— Cholera jasna, Kirishima, to nie jest normalne. Co drugi dzień tracisz pamięć, a na następny zachowujesz się tak, jakby nic się nie działo! Wczoraj też to sprawdzałem! Co się dzieje?
— Nie mam pojęcia — odpowiadam zgodnie z prawdą, kuląc się nieco pod ciężarem jego spojrzenia. — Może jestem po prostu zmęczony.
— Tak? A już kiedyś pod wpływem zmęczenia traciłeś pamięć?
— No... nie — przyznaję niepewnie, zastanawiając się, czy nie wyłożyć mu mojej nieco absurdalnej teorii, że w nieparzyste dni ktoś po prostu się pode mnie podszywa, ktoś, kto wygląda i zachowuje się identycznie jak ja. Na pewno nie uwierzy, w końcu nie widział moich sennych koszmarów, nie poznał tej całej dziwnej otoczki nowego, magicznego świata. Nie wie, jak to jest, gdy otacza cię tylko nieznane. Nie zrozumie.
— Powinieneś iść z tym do lekarza.
— Nie, nie muszę, to naprawdę nic takiego — protestuję od razu, nieco bojąc się, że doktor mógłby wybadać mnie aż za bardzo i w rezultacie wysłać do psychiatryka. Nie mogę do tego dopuścić, nie teraz, gdy jestem w ogniu wydarzeń i tylko ja wiem o nadchodzącym niebezpieczeństwie, a więc tylko ją mogę coś zmienić. — Po prostu chodźmy na ten koncert i miejmy to z głowy — mówię, wyciągając z szafy pomarańczową koszulkę i sprane dżinsy. Decyduję się dzisiaj nie stawiać włosów na żelu, nie mam na to czasu.
— Kirishima, kurwa mać, a jeśli to coś poważnego?
— Naprawdę nie musisz się tak o mnie martwić.
— Nie martwię się! — oburza się jak zwykle, a ja wywracam oczami. Bez słowa wychodzę z pokoju, a gdy wracam z łazienki, widzę, że wciąż na mnie czeka. Stoi przy biurku, a ja w myślach gratuluję sobie genialnej kryjówki. Choćby nawet próbował, tam niczego nie znajdzie.
— Chodźmy. — Uśmiecham się do niego, a choć nadal nie wygląda na przekonanego, w końcu wzrusza ramionami i razem wychodzimy z akademika na przystanek. Czeka nas męczący dzień, a choć wiem, że nie powinienem, już zaczynam nastawiać się na dobrą zabawę.
W końcu jeden dzień przerwy i tak nic nie zmieni.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro