09| POŻAR
Mimo późnej pory jest jasno jak w dzień, gdy biegnę przez las z Midroiyą na plecach, z trudem oddychając przez chustę, którą nasunąłem sobie na usta. Kręci mi się w głowie, a czoło i oczy zalewa mi pot. Rozpaczliwie próbuję wzbić się w powietrze, ale moje słabe skrzydła nie są w stanie równocześnie manewrować między płonącymi drzewami i unosić ciężar naszych ciał, bezużyteczne w tej walce. Nogi uginają się pod ciężarem chłopaka i mam wrażenie, że każdy następny krok może być tym ostatnim. Wystarczy jedno potknięcie i strawią nas płomienie. A to wszystko... moja wina.
Na moment zapominam, że to tylko sen. Adrenalina i emocje przejmują nade mną kontrolę, rozpaczliwie walczę o życie swoje i Midoriyi, a przecież... Bakugo. Bakugo! Co jeśli nie obudzi się w porę i nie zdąży uciec?! Jeśli zginie z mojej winy?
Nie mogę do tego dopuścić!
— BAKUGO! — wrzeszczę, choć dzielą nas kilometry, a ja nawet nie mam pojęcia, czy kieruję się w dobrą stronę. — BAKUGO, UCIEKAJ! — Gdybym tylko nie zamienił się w tego zasranego smoka!... Gdybym tylko potrafił kontrolować emocje, nie dał się ponieść niewyobrażalnej żądzy mordu... Ale zaraz, to można jeszcze odwrócić! Jeśli tylko uda mi się znów to zrobić... Choć na chwilę, żebym mógł kilkoma machnięciami potężnych skrzydeł dotrzeć do Bakugo i uratować go...!
Marszcząc brwi, skupiam całą swoją uwagę na tym uczuciu. Na strachu i złości na samego siebie, które przepełniają mnie od środka. Serce wali mi jak młotem, do gardła podchodzi podobne tamtemu dziwne podekscytowanie... W tym momencie tuż przede mną upada płonąca gałąź, a ja odskakuję przerażony, na powrót tracąc koncentrację. Moja droga ucieczki... Moja jedyna droga ucieczki...
Jak to jest: płonąć żywcem? Czy skóra piecze ogromnym bólem, gdy płomienie trawią ją kawałek po kawałku? Czy wysuszone na wiór gardło jest w stanie wrzeszczeć przeraźliwie? Czy człowiek w tym momencie potrafi myśleć o czymkolwiek innym niż o rychłej śmierci i zbyt dużym cierpieniu? A może dusi się w gęstym dymie zanim jeszcze ogień go dosięgnie?
Ręce mi drżą, gdy kładę nieprzytomnego Midoriyę na suchej ziemi. Nie ma pojęcia, co nas czeka. Nie wie, z jakim przerażeniem się zmagam i z jaką prędkością zbliża się do nas pożoga. Zginiemy straszną śmiercią. Jeśli niczego nie naprawię...
Biorę głęboki wdech, co nijak nie pozwala mi w zebraniu oszalałych myśli, bo dym dławi mnie w gardle i błyskawicznie wywołuje atak kaszlu. Muszę się uspokoić... nie, wręcz przeciwnie! Emocje... muszę skumulować emocje, muszę patrzeć prosto w płomienie, pozwolić, żeby zawładnął mną paniczny strach, strach zbyt duży, żeby mógł pomieścić się w kruchym, ludzkim ciele... I nagle znów jestem ogromny, a Midoriya to tylko mała figura u moich stóp. Mam cztery łapy zakończone ostrymi szponami, przednią z nich ostrożnie podnoszę chłopaka i po chwili potężnym machnięciem skrzydeł unoszę nas w przestworza.
Gdy zimne, rześkie powietrze wreszcie dostaje się do moich płuc, rozkoszuję się nim i nabieram je łapczywie, równocześnie modląc się o to, żeby nie upuścić Midoriyi. Księżyc oświetla ciemną noc nad nami, a w dole las rozświetla jakby milion małych latarni. Ogień w mgnieniu oka strawił sporą połać lasu, a Bakugo przecież...
— BAKUGO! — krzyczę, ale z mojego smoczego pyska wydobywa się tylko przeciągły ryk. Wciąż jestem przerażony i zastanawiam się, czy to nie jedyny powód, dla którego wciąż utrzymuję się w tej formie.
Czujnym wzrokiem skanuję ciemne hektary lasu pode mną, gdy wylatuję poza obszar owładnięty pożarem. Nasłuchuję uważnie, ale poza coraz cichszym trzaskaniem ognia w oddali nie słyszę absolutnie nic. Ryczę ponownie, ale nic mi nie odpowiada. Zaczynam naprawdę ze strachu tracić nad sobą kontrolę, a wtedy...
— KIRISHIMA, IDIOTO, TUTAJ! — słyszę krzyk, który rozpala we mnie promyk nadziei. Patrzę w dół i widzę go, wspina się po gałęziach jednego z drzew! Przeraża mnie wysokość, na jakiej się znajduje, ale on widocznie woli to od ognia, który zaczyna docierać i w tę część lasu.
Prędko podlatuję do drzewa i obniżam lot na tyle, by Bakugo mógł złapać się za jeden z moich pazurów. Gdy oddalamy się od tego miejsca, widzę, że próbuje wdrapać się na moją łapę i usiąść wygodniej. W miarę gdy na niego patrzę, strach zaczyna się przerzedzać i zastępuje go nadzieja. Las jest ogromny, a tak długo jak mogę lecieć, nic nam nie grozi.
No właśnie, problem tylko w tym, że po jeszcze kilku błyskawicznie przebytych kilometrach rezerwa strachu mi się kończy, a lot przerywa gwałtowne awaryjne lądowanie.
— Co to miało być?! To twój ogień?! — wrzeszczy Bakugo, policzkując mnie, gdy tylko padamy na trawę po tym, jak puszczam nas około trzy metry nad ziemią. Nie mam mu tego za złe.
— Musiałem go uratować... — mówię cicho, ale jego spojrzenie nie łagodnieje.
— I dlatego, kurwa, postanowiłeś zabić mnie i spalić wszystko?! Czy tobie coś na mózg upadło?!
— Tam byli złodzieje, oni go bili, Bakugo, ja...
— O kradzieżach kurwa też masz mi coś do powiedzenia! Gdzie moje pieprzone pieniądze?!
— Oni je mieli...
— Spłonęły...?!
Moje milczenie słusznie uznaje za potwierdzenie, a chwilę później już siada pod pobliskim drzewem kilka metrów ode mnie i Midoriyi. Widocznie nie chce odpuścić środka transportu na wszelki wypadek, gdyby ogień doszedł i tutaj, a równocześnie słusznie nie ma zamiaru mieć ze mną nic więcej do czynienia. Całkiem zawaliłem.
Przenoszę wzrok na umorusaną brudem i krwią twarz Midoriyi i uśmiecham się smętnie. Przynajmniej go uratowałem, ale... czy to było tego warte? W końcu jemu, zupełnie inaczej niż w przypadku Bakugo, tak naprawdę śmierć nie grozi...
Adrenalina opada, a wyczerpanie zaczyna naprawdę dawać o sobie znać. Z trudem udaje mi się dopełznąć do drzewa i oprzeć się o nie, nim powieki same mi się zamykają, a ja odpływam w krainę sennych marzeń.
▪▪▪
— Hej... Hej, przepraszam, obudź się... — słyszę głos, a zaraz do niego dołącza drugi.
— Kurwa śpiąca królewna się znalazła. Zostaw go.
— Nie, jeszcze coś mu się stanie!
— Mam to w nosie! Niech go wilkołaki pożrą!
— Jest smokiem. To smoki jedzą wilkołaki, nie na odwrót.
— Przecież wiem, pierdolony mądralo! Stul pysk!
Otwieram oczy i pierwszym, co widzę, są czyjeś zielone loki zawieszone w powietrzu nad moją głową. Zaraz po nich dostrzegam piegi na policzkach, szmaragdowe tęczówki, nieśmiały uśmiech...
— Obudziłeś się, Bogu dzięki! — jęczy z ulgą Midoriya, a ja marszczę brwi, przenosząc wzrok na Bakugo, który siedzi niedaleko, z naburmuszoną miną strugając coś w drewnie nożem.
— Ile spałem? — pytam nieco nieprzytomnie, podnosząc się do siadu, bo podczas snu zdążyłem zsunąć się na błotnistą ziemię.
— Nie mam pojęcia, sam się niedawno obudziłem — wyjaśnia Midoriya przepraszającym tonem, zaraz też zerkając na Bakugo i dodając: — A on z niewiadomych przyczyn nie chce mi powiedzieć.
— Bakugo...
— Jesteś, kurwa, debilem! Nie gadam z tobą! — krzyczy chłopak, rzucając nożem w moją stronę, a ja uchylam się w dosłownie ostatniej chwili. Ostrze wbija się w korę drzewa za moimi plecami.
— Na miłość boską, nic ci nie jest?! Hej, to było bardzo niebezpieczne! — Midoriya jest oburzony, mnie natomiast ani zachowanie Bakugo nie dziwi, ani nie przestrasza. Od początku spodziewałem się podobnej reakcji, a moja śmierć w świetle dnia nie robi już takiego wrażenia. Właściwie jest mi całkiem obojętna tak długo jak mogę go uratować.
— Jeb się, nikt nie pytał cię o zdanie, przybłędo!
— Dlaczego jesteś taki niemiły?!
— Bo mnie wkurzasz, nienawidzę cię!
— Znamy się od dziesięciu minut!
— Wystarczająco długo!
— Ludzie, spokojnie! — przerywam, bo ich spojrzenia mogłyby ciskać gromy, a ja nie mam najmniejszej ochoty na rozdzielanie ich, gdy dojdzie do jakiejś bójki.
— Przepraszam — mówi natychmiast Midroiya, zaraz też się przedstawiając: — Midoriya Izuku. Dziękuję za uratowanie mi życia.
— Kirishima Eijiro. — Łapię jego wyciągniętą dłoń w uścisku, uśmiechając się szeroko. — Nie ma za co.
— A po moich pieniądzach kurwa ani śladu — burczy Bakugo, na co posyłam mu karcące spojrzenie.
— Oddam ci niedługo. — Niedotrzymywanie obietnic jest niemęskie, ale zaprzepaszczenie szansy na uratowanie przyjaciela jeszcze bardziej, postanawiam robić więc wszystko, żeby utrzymać Bakugo w... niemal dobrym humorze.
— Już to widzę — mruczy, ale chyba jest bardziej zadowolony. Nie krzywi się aż tak, wstaje, podchodzi do mnie i szybkim ruchem wyrywa nóż z kory. — Ale trzymam cię za słowo.
— Właściwie to dokądś zamierzacie czy tylko włóczycie się po kraju? — pyta Midoriya, który do tej pory cicho obserwował naszą wymianę zdań, a teraz postanowił zabrać głos.
— Idziemy do czarodziejki — tłumaczę, ignorując oburzony wzrok Bakugo. Przesadza.
— Naprawdę? Moja wioska jest po drodze! Może wpadniecie? Muszę ci się jakoś odpłacić! — proponuje, a ja odpowiadam, zanim Bakugo jest w stanie cokolwiek powiedzieć:
— Zgoda.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro