Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

08| ZGRAJA

  Gdy budzę się w swoim śnie, nie jestem ani trochę zaskoczony ani zniechęcony. To pierwsza próba, gdy naprawdę wiem, co chcę osiągnąć. Uratuję Bakugo. Za wszelką cenę.

  Podnoszę się chwiejnie z wilgotnej ziemi i rozpoczynam feralne popołudnie, początek mojej pięciodniowej przygody. Tym razem zapobiegawczo patrzę w ziemię i, gdy przychodzi co do czego, udaje mi się dojrzeć pułapkę, nim w nią wpadam. Bakugo jest pod wrażeniem mojej szybkiej reakcji i już po chwili jak zwykle udaje mi się nawiązać z nim rozmowę, a później współpracę. Prowadzę dialog podobnie do poprzednich dwóch razów, w międzyczasie starając się obmyślić plan. Poprzedniego świadomego dnia (nazwa na dobre utkwiła mi w głowie) Przemyślałem przecież wszystko dokładnie i doszedłem do wniosku, że przede wszystkim muszę poszerzać swoje horyzonty w tym baśniowym świecie. W końcu do rzekomej śmierci Bakugo zostało jeszcze sporo czasu, sporo prób, które mogę wykorzystać.

  Ocieram pot z czoła, gdy już kolejny raz siadam pod jednym z wielkich drzew, opierając się o chropowatą korę. Mój towarzysz już drzemie, ale co mu się dziwić, sam zjadł ponad połowę jak zwykle upolowanego przez nas królika. Ja udawałem, że nie jestem głodny, głównie dlatego, żeby nie być ani trochę sennym, gdy przyjdzie mi czuwać, czekając na młodego złodzieja. Na wszelki wypadek po kryjomu zachowuję sobie nóż, którym zdzieraliśmy ze zwierzęcia skórę.

  Księżyc świeci wysoko na niebie, ale mimo jego blasku jest niemal całkiem ciemno. Zasłaniają go gęste korony drzew, a płomień ogniska dogorywa. Wiem, że nie mogę wstać, by rozpalić go ponownie, więc udaję, że niczego nie zauważyłem spod przymkniętych powiek. Oddycham miarowo i spokojnie, gorączkowo zastanawiając się, jaką decyzję podjąć. Pierwszy dzień... złodziej... nie pojawia się tu bez powodu, prawda? Może ma mnie do czegoś... zaprowadzić?

  Doznaję olśnienia w tym momencie, w którym nastolatek wchodzi na polanę, poruszając się niemal bezszelestnie, ze wzrokiem utkwionym w twarzach mojej i Bakugo. Jestem tak podekscytowany, że z trudem udaje mi się panować nad oddechem. Gdy złodziej podchodzi do mojego towarzysza i ostrożnie wysuwa mu spod płaszcza sakwę z monetami w środku, serce wali mi jak młotem. Jeśli chcę, żeby doprowadził mnie na miejsce, do którego się kieruje, muszę być niemal tak cichy jak on, jeśli nie cichszy. Absolutnie nie mogę obudzić Bakugo.

  Chłopak uśmiecha się lekko i powoli oddala na skraj polanki, a po chwili znika pomiędzy drzewami. W myślach liczę do pięciu, a potem sam wolno się podnoszę i biorę głęboki wdech. Chwilę później idę już kilka metrów za nim, wciąż pilnując, by zawsze cienie i grube pnie ukrywały mnie przed jego wzrokiem. Na moje szczęście jednak po wykonanej misji złodziej jest bardziej rozluźniony i już nawet nie rozgląda się wokół. Uśmiecham się pod nosem. To dobrze.

  Idziemy bardzo długo. Tracę poczucie czasu, gdy tak naprawdę jedyną rzeczą, na której muszę się skupiać, są suche gałązki na ziemi, które ledwo widzę, a na które absolutnie nie mogę nadepnąć. W końcu jednak, po mniej więcej godzinie nieprzerwanego marszu, zaczynam słyszeć coś jeszcze poza krokami chłopaka przede mną. Głosy. Śmiechy.

  — Dolej! Chłopcy, zaśpiewajmy jeszcze! — Teraz jestem już w stanie rozpoznać wyraźne słowa. Bez wątpienia trwa jakaś impreza, pewnie przelało się na niej sporo alkoholu. Widzę światła, w miarę jak do granicy kolejnej polany dzieli nas tylko kilka drzew. Złodziej bierze głęboki wdech i idzie tam, gdzie ja póki co nie mogę pójść. Staję w najgłębszym cieniu, jaki udaje mi się znaleźć, i obserwuję.

  Na trawie wokół ogniska siedzi pięciu mężczyzn. Ściskają się serdecznie, wyjąc pijackie piosenki i tak przy tym fałszując, że po prostu muszę się skrzywić. O dziwo wszyscy są dobrze zbudowani i bardzo umięśnieni, a gdybym nie widział ich teraz w takim stanie, pewnie pomyślałbym, że są... groźni.

  — Ekhem — zwraca na siebie uwagę chłopak, który mnie tu przeprowadził. Nie widzę jego twarzy, ale głos nieco mu dygocze. Boi się. — Wróciłem.

  — To widzimy — warczy najbliższy nam pijak, którego głos i spojrzenie są zaskakująco trzeźwe. Ma bujną czarną brodę i kilka blizn na twarzy. Tak, tego typa zdecydowanie można się bać. — Interesuje nas coś innego.

  Chłopak przełyka ślinę, zbliżając się do ogniska o krok. Mężczyźni rozstępują się, żeby wpuścić go do środka. Na polanie nagle zapada cisza, atmosfera się zmienia. Wszyscy są poważni.

  — Przyniosłem — mówi cicho złodziej, a w jego stronę natychmiast zostają wyciągnięte umięśnione ramiona jednego z bliższych pijaków. Mężczyzna potrząsa sakwą Bakugo, otwiera ją i wsuwa w nią dłoń, najwyraźniej oceniając wartość zdobyczy. Po chwili kiwa głową z uznaniem wymalowanym na oświetlonej blaskiem ogniska twarzy.

  — Wystarczy — odpowiada na pytające pytania towarzyszy. — Dług spłacony. — Gdy to mówi, młodzieniec w kręgu niemal płacze z ulgi. Usilnie stara się utrzymać kamienny wyraz twarzy, co w ogóle mu się nie udaje.

  — Ej, ty! — krzyczy nagle inny mężczyzna, najbardziej pijany ze wszystkich, opierając dłonie na kolanach i uśmiechając się głupawo. — Pa no tu! — Nie woła żadnego z towarzyszy, patrzy między drzewa pod drugiej stronie polanki, a gdy podążam za jego wzrokiem...

  Widok jest straszny. Poobijana, napuchnięta twarz z niektórymi wciąż krwawiącymi ranami. Lepkie od potu włosy, podarte ubranie. Do drzewa przywiązany jest człowiek, który nienawistne wpatruje się w swoich oprawców. Znam tego człowieka. To Izuku Midoriya.

  — Widzi tego tu? Ten tu se potrafił kurna dług spłacić, ten tu jest se wolny! Jeno ty musisz nam drogę do wiochy wskazać, a cię puścimy! — wyje pijak, wstając chwiejnie i podchodząc do drzewa. W następnej sekundzie na twarzy Midoriyi pojawia się kolejny siny ślad, gdy mężczyzna kopie go swoim ciężkim buciorem, rechocząc głośno. — No, godoj!

  — Nigdy — warczy Midoriya, a jego głos jest tak słaby, że równie dobrze mógłby być szmerem wiatru. W jego spojrzeniu wciąż tli się ogień.

  To właśnie wtedy zaczynam to czuć. Wściekłość palącą mnie od środka, duszącą i napierającą na mnie. Gardło płonie od niematerialnej furii, płuca przepełnia dymna gorycz i nienawiść, która nabrzmiewa we mnie do tego rozmiaru, że mam wrażenie, jakby faktycznie rozrywała moje ciało. Jest wielka, zbyt wielka jak na ludzką postać i nim zdaję sobie sprawę z tego, co się dzieje, drzewa wokół mnie zaczynają padać jak wykałaczki, a ja zdaję sobie sprawę, że, mimo ich ogromnych rozmiarów, jestem w stanie patrzeć z bliska na ich korony. Czuję się wielki. Jestem wielki.

  Przeobraziłem się w smoka.

  Na polanie pode mną rozlega się wrzask. Patrzę w dół i nagle z zaskakującą ostrością udaje mi się dostrzec wszystko, co się tam dzieje. Jeden z mężczyzn ucieka, podczas gdy reszta nie jest w stanie ruszyć się ani o krok. Cała banda jak jeden mąż wgapia się w wielkiego, czerwonego gada, który w ułamku sekundy wyrósł przed nimi.

  Patrzę na twarz oprawcy mojego przyjaciela, a wtedy znów zaczyna przepełniać mnie wściekłość, która w podobnym etapie rozprzestrzeniania się w końcu ulatnia się w postaci strużki ognia wylatującej z mojej smoczej paszczy. Nie mam pojęcia, kogo zabiłem ani ilu ich właściwie było, ale w ogóle mnie to nie obchodzi. Nie zważając na przerażone krzyki i płacze, zaczynam pustoszyć polanę. Ogień się rozprzestrzenia, trupy padają, a moje serce wciąż dudni w rytm płonącej w moich żyłach nienawiści. Nie uspokaja się, póki przy życiu nie zostaje tylko jeden człowiek.

  Las płonie, a ja patrzę na jego twarz, na oczy rozszerzone w przerażeniu i czoło sperlone od potu. Czeka na śmierć. Nie pogodził się z nią, ale wciąż jest związany i wie, że nie ma wyjścia z tej sytuacji. Jego spojrzenie jest jak kubeł zimnej wody, który gasi moją żądzę mordu. Wściekłość w momencie się kurczy, a wraz z nią ja. Teraz znów jestem człowiekiem i stoję twarzą w twarz z Izuku Midoriyą, który próbuje coś powiedzieć, ale zamiast tego zaczyna kaszleć. Dym wokół nas wkrótce dociera i do moich płuc, a wtedy błyskawicznym zrywem wyciągam zza pasa nóż Bakugo i rozdzieram krępujące chłopaka więzy. Jestem przerażony, gdy podnoszę go na ręce i zauważam, że ze strachu i wyczerpania najwyraźniej zemdlał. Zaczynam biec przed siebie, mając za plecami ogień.

  Boję się, że przeze mnie możemy tego pożaru nie przeżyć.
 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro