03| ŚMIERĆ
— Wstawaj, kurwa! Miałeś pełnić wartę! — wrzeszczy Bakugo, który potrząsa mną za ramiona, tak długo, aż się budzę. — Przez ciebie kurwa nas okradli! — Dopiero ta wzmianka sprawia, że otwieram szeroko oczy i rozglądam się przerażony. Przez moment myślę, że to żart, bo zauważam, że nie zginęły jego liczne bransolety i naszyjniki, a ja przecież nie mam przy sobie niczego osobistego.
— Z czego? — pytam podejrzliwie, odsuwając się od niego asekuracyjnie i przecierając oczy. Przejeżdżam przez włosy dłonią i zdaję sobie sprawę, że wyczuwam pod nimi guza. No jasne, po wczorajszym upadku...
— Z pieniędzy! — Bakugo podsuwa mi pod oczy pusty skórzany worek, a ja mrugam kilka razy, nim zdaję sobie sprawę, że to na pewno w nim były monety.
— Czemu wczoraj mi tego nie pokazywałeś?
— Nie chciałem ryzykować, że ukradniesz! — warczy Bakugo, a ja teraz dostrzegam komizm całej sytuacji. No, może nie do końca, bo pieniędzy jak nie było, tak nie ma.
— To skąd wiesz, że to nie ja?
— Uciekłbyś. No i przeszukałem cię — wyjaśnia wciąż wściekły, a ja czuję, że robi mi się trochę gorąco. Przeszukał mnie...?
— Przepraszam... — mówię, gdy znów jestem w stanie. Jest mi wstyd. Przeze mnie Bakugo stracił pieniądze, pewnie będzie miał przez to jakieś problemy, być może nie dotrzemy do czarodziejki i...
Nie, chwila. To sen. I tak zaraz się obudzę.
Bakugo widocznie wciąż jest wściekły, wcale mu się nie dziwię. Z jego perspektywy to całkiem oczywiste. Wciąż trochę się dziwię, że, skoro tu wcale mnie nie zna, tak szybko zaakceptował mnie jako swojego towarzysza.
— Teraz nie masz wyboru, idziesz ze mną — warczy, a gdy unoszę brwi, dodaje: — To twoja wina, masz pomóc mi znaleźć złodzieja!
— Przecież teraz może być już wszędzie... — zauważam. Jest wczesny ranek, a ja wcale nie zasnąłem tak późno, być może od tego czasu minęło kilka długich godzin. Czuję się wypoczęty, co tylko to potwierdza.
— Zamknij się! — Decyduję się z nim nie dyskutować, wzdycham tylko cicho i wstaję, rozciągając się pobieżnie. Rozprostowuję skrzydła, a wtedy do głowy wpada mi genialny pomysł, który zaraz wyrażam na głos:
— Hej, może z góry sprawdzę, czy nie ma go gdzieś w okolicy? — Nie jestem pewien, czy w ogóle uda mi się wzlecieć ani czy coś zobaczę między gęstymi i rozłożystymi koronami drzew, ale postanawiam spróbować, żeby nie być całkiem bezużytecznym. Gdy Bakugo kiwa głową, wykonuję niepewny ruch skrzydłami. Są jak dodatkowe ręce, co nieco mnie dezorientuje, ale po chwili staje się dość proste do zrozumienia. Trwa to chwilę, ale w końcu paroma szybkimi, mocnymi ruchami udaje mi się wzbić w powietrze na kilka metrów. Bakugo obserwuje mnie uważnie spod zmarszczonych brwi i chyba nie jest tak zadowolony jak ja, ale co mu się dziwić. Przez chwilę unoszę się w powietrzu, upewniam się, że nie spadnę, a potem znajduję lukę między gałęziami i wzlatuję ponad drzewa.
Osłaniam oczy dłońmi, bo tu, na górze, gdzie liście nie przyciemniają światła słonecznego, jest bardzo jasno. Chwilę zajmuje mi przyzwyczajenie się, ale potem mogę spojrzeć w dół i nieco się rozejrzeć. Z tej perspektywy świat wygląda zupełnie inaczej, las okazuje się nie mieć końca. Obawiam się trochę, że jeśli za bardzo oddalę się od punktu, w którym jestem, już nie będę potrafił tu wrócić i w efekcie zgubię Bakugo. Wzdycham, ostatni raz próbuję przebić spojrzeniem korony drzew, ogarniam wzrokiem błękit bezchmurnego nieba i po chwili ląduję obok mojego przyjaciela, który chyba zaczynał się niecierpliwić.
— I?
— Nic — przyznaję ze skruchą, a on prycha poirytowany, dodając pod nosem coś o tym, że dokładnie tak myślał. Dobrze wiedzieć, że w ogóle we mnie nie wierzy.
Po kilku minutach Bakugo decyduje, że wraca do szukania czarodziejki czy tego chcę, czy nie. Oczywiście chcę, a on dodaje, że złodzieja na pewno znajdzie po drodze i własnoręcznie poderżnie mu gardło. Tego akurat chcę mniej, ale koniec końców nijak nie próbuję wybić mu tego z głowy.
— Hej, właściwie to jak zamierzasz stąd wyjść? — pytam, przeskakując przez wystający korzeń; mam już wprawę. Bakugo idzie za mną, rozglądając się czujnie. — Ten las nie ma końca.
— O czym ty pieprzysz? — pyta, na moment przystając przy właśnie wyminiętym przeze mnie krzaku, po czym zrywa parę jagód i wkłada je sobie do ust. Nie wyglądają zbyt zachęcająco, ale on zna ten świat dużo lepiej niż ja, chyba wie, co jest jadalne, a co nie? — Tu drzewa są już rzadsze, zaraz wyjdziemy.
Nie jestem przekonany, ale okazuje się, że Bakugo miał rację. Przez liście prześwituje coraz więcej światła, te dziwne drobinki pyłu znikają. Parność i zaduch ustępują miejsca rześkiemu powietrzu, gdy wychodzimy. Staję gwałtownie.
Przed nami jest przepaść.
— Koniec wycieczki — podsumowuję. Sam bym pewnie przeleciał, ale nie mam doświadczenia, raczej nie zdołam przenieść też Bakugo.
— Nie, jeszcze nie — protestuje, a ja zastanawiam się, czy nie blefuje, żeby podnieść się na duchu. — Tam. — Wyciągniętym palcem wskazuje na coś w oddali, coś, co dostrzegam dopiero po chwili intensywnego wpatrywania się w pustkę po naszej lewej stronie, przestrzeń między przepaścią a lasem.
— Most?
— Lub kładka. Przejdziemy — uznaje, a ja niepewnie kiwam głową. Jeśli kładka, bardzo w to wątpię. Gdyby Bakugo z niej spadł, od razu by się zabił.
Słońce praży bezlitośnie i, w miarę przybliżania się do obranego celu, coraz bardziej daje mi się we znaki. Bakugo zarzucił sobie swój płaszcz na głowę, co może i wygląda śmiesznie, ale pewnie bardziej chroni go od udaru słonecznego niż mnie daszek z dłoni. W końcu staję i muszę prosić o postój w cieniu wysokich drzew. Zgadza się.
— Achh, pić mi się chce — jęczę, a Bakugo nie odpowiada, najwyraźniej sam zbyt spragniony, by jakoś mnie skrytykować.
— Możesz iść czegoś poszukać — mówi, przymykając oczy i opierając się o pień najbliższego drzewa.
Nie wstaję, zamiast tego przypatruję mu się uważnie. Wokół nas znów latają te dziwne błyszczące drobinki, mam wrażenie, że zapomniałem o czymś ważnym, że tak naprawdę nie mam pojęcia...
— Jak masz na imię tak właściwie? Ja jestem Kirishima Eijiro. — Jak mogłem o to nie zapytać? To dziwne, przecież wędrujemy razem już prawie dobę!
Otwiera jedno oko, łypie na mnie podejrzliwie, widocznie zastanawiając się nad tym, czy ta wiedza bardzo mu nie zaszkodzi, po czym wzrusza ramionami i mówi:
— Bakugo Katsuki.
Bakugo...
— Może jednak poszukam tej wody — stwierdzam, czując, jak pragnienie coraz bardziej się nasila. Nie chcę za bardzo się oddalać, ale wiem, że dzięki moim smoczym instynktom bez trudu znajdę jezioro. Nie mogę sobie tylko przypomnieć, dlaczego wcześniej się na to nie zdecydowałem.
▪▪▪
— Oi, nie włócz się tak, prawie jesteśmy! — woła Bakugo, gdy cztery dni później przedzieramy się przez gęsto rosnące w tej okolicy chaszcze. Pieczara, w której zdecydowała się zamieszkać czarodziejka, nie jest specjalnie... miłym miejscem i dużo bardziej nadaje się na kryjówkę czarownicy, a z przekazywanych podobno z ust do ust opowieści w wiosce Bakugo wnioskuję, że ona sama musi być bardzo dobrą osobą. Dziwne.
— Gdybyś dał mi swoją broń, poszłoby mi łatwiej, wiesz? — burczę, gdy widzę, jak chłopak nożem odcina jedną z przecinających mu drogę gałęzi.
— Masz te swoje jaszczurkowate szpony, jaszczurko.
— Nie w tej formie! I nie nazywaj mnie jaszczurką, jestem Kirishima! — poprawiam go natychmiast, marszcząc brwi. Wiem, że specjalnie się ze mną droczy. Jego charakterek ciężko niektórym przetrawić, ale akurat mi dziwnym trafem mało przeszkadza. Zazwyczaj.
Gdy w końcu udaje nam się przedostać na polankę przed pieczarą, rozglądam się nieprzytomnie. Słońce chyli się ku zachodowi, zimny wiatr targa czerwoną peleryną Bakugo, która jest jedynym akcentem kolorystycznym w tym szarym miejscu. Wokół nas nie ma praktycznie nic oprócz tej jednej jaskini i krzewów cierniowych.
Właśnie wtedy słyszę krzyk.
Wydaje mi się, że przywiał go wiatr, być może z bardzo daleka. Przerażenie ściska mnie za gardło, ruszam w stronę, z której przyszliśmy.
— Bakugo, ktoś potrzebuje naszej pomocy, chodź! — wołam, gdy nie słyszę za sobą kroków. Nie otrzymuję odpowiedzi, więc odwracam się zniecierpliwiony i zamieram.
Bakugo wije się w konwulsjach na ziemi, jego ciało jest podziurawione jakby niewidzialnym mieczem, z ran leje się krew, która tworzy wokół niego sporą kałużę czerwoną jak jego jeszcze przed chwilą łopoczący na wietrze płaszcz. Widzę go, a w następnej sekundzie padam na kolana, z paniką patrząc na jego białą twarz i usta, które co rusz otwierają się i zamykają, najwyraźniej próbując coś powiedzieć w ostatniej chwili... życia.
Po chwili rozpaczliwej walki Bakugo nieruchomieje.
— H-hej, żartujesz sobie, prawda? — dukam, potrząsając nim niepewnie. Nie mogę przyjąć do siebie, że trzymam... zwłoki. — Bakugo! Bakugo, obudź się! — Ale przecież ma otwarte oczy, to tylko jego spojrzenie jest niewidzące, martwe! — KATSUKI!
BAKUGO KATSUKI NIE ŻYJE.
Otwieram oczy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro