Klątwa
– A więc na naszej rodzinie ciąży klątwa – wyszeptała Emma, patrząc z powagą na siedzącego naprzeciwko niej Abelarda, przeżuwającego dość leniwie liść sałaty, który podała mu dziewczyna. – Jak się z tym czujesz?
Emma doskonale wiedziała, że gdyby jej matka przyłapała ją na tym, że rozmawia z królikiem, zapewne miałaby zakaz wychodzenia z pokoju przez następny miesiąc. Z jednej strony takie rozwiązanie wydawało się kuszące – oznaczałoby to, że nie musiałaby brać udziału we wszystkich tych absurdalnych wydarzeniach towarzyskich. Z drugiej jednak naprawdę nie chciała prowokować matki, ponieważ ta stawała się dość groźna, kiedy wpadała w szał. Ostatnimi zaś czasy była nieco rozchwiana emocjonalnie, a wszystko to przez nieposłuszeństwo swojej córki. Nic więc dziwnego, że Emma nie chciała ryzykować.
Przede wszystkim obiecała to ojcu – a jemu zawsze była posłuszna, nawet wtedy, kiedy jego polecenia ją denerwowały lub sprawiały jej przykrość. Mężczyzna zawsze robił wszystko, byleby tylko Emma czuła się dobrze, ale też by wyrosła na wartościową kobietę. Emma czuła, że jest mu winna chociaż tyle.
– Tak, wiem – westchnęła dziewczyna, głaszcząc delikatnie główkę królika. – Mnie też trudno w to uwierzyć. Gdyby to było prawdą... gdyby to było prawdą, pewnie żadne z nas by już nie żyło, prawda? A nie spotyka nas nic złego. Chyba że czymś złym nazwiemy to, że nie dogaduję się z matką. Że moja siostra wyszła za mąż za starego durnia, a mnie najprawdopodobniej czeka to samo. Chociaż z drugiej strony wiele kobiet uznałoby to za szczyt szczęścia, więc to raczej błogosławieństwo, nie klątwa, prawda?
Abelard nie odpowiedział; nawet gdyby mógł, zapewne jedynie zmierzyłby ją znudzonym, zmęczonym spojrzeniem. Mówiła te bzdury już od pół godziny, jak gdyby nie miała innych zajęć niż rozmowa z królikiem.
Prawdę mówiąc, Emma nie oczekiwała, że królik nagle zacznie jej odpowiadać. W tym momencie potrzebowała jedynie poukładania własnych myśli – to z kolei najłatwiej przychodziło jej wówczas, kiedy mogła wypowiedzieć je na głos. A że brak było innego rozmówcy, i Abelard okazał się wystarczającym substytutem.
W takich momentach dziewczyna nie bardzo wiedziała, co myśleć. Z jednej strony wierzyła w historie, które innym wydawały się nieprawdopodobne, a czasem i niemożliwe. Ciotka Eleonora również twierdziła, iż wszystko to wydarzyło się w rzeczywistości – dlaczego więc miałaby kłamać? Z drugiej jednak strony Eleonora była jedynie nieco zwariowaną staruszką, której przeszłości nikt nie znał – i nikt nigdy nie starał się jej poznać.
Czy więc miało to oznaczać, iż historia opowiedziana jej przez Eleonorę mogła być w istocie prawdą? Czy Anna naprawdę była Eleonorą, tylko wiele, wiele lat temu? Czy kobieta, którą wszyscy zawsze brali za starą pannę, w rzeczywistości była wdową, którą spotkało wielkie nieszczęście w życiu...?
Jednak to, co Emma przed chwilą powiedziała Abelardowi, było głównym problemem: jak wyglądała owa klątwa, skoro ich rodziny nie spotkało żadne nieszczęście? Cóż – przynajmniej w ostatnim czasie. Rzeczywiście, matka Stanisława umarła dość młodo, lecz nie była jedyną osobą, która nie przeżyła porodu. Z kolei pozostali członkowie rodziny mieli się zaskakująco dobrze, biorąc pod uwagę fakt, iż od czasu do czasu w okolicy szalała zaraza. Mieli mnóstwo pieniędzy, dzieci Stanisława i Beatrycze zaczynały nowe, obiecujące etapy życia, nikt nie chorował – nawet Eleonora, która miała niedługo kończyć osiemdziesiąt lat.
Wszystko to mogło być więc tylko zmyślone przez Eleonorę, która miała wielki pociąg do takich fantastycznych historii. Mimo wszystko gdyby tak było, dlaczego miałaby okłamywać swoją ulubioną rozmówczynię? Jeszcze tylko Emma na poważnie brała słowa ciotki; pozostali uznawali je za nieszkodliwe kłamstewka.
A jednak kobieta niekiedy robiła sobie z innych "żarciki". Okłamywała ich po to tylko, żeby śmiać się z ich łatwowierności – czyż więc teraz siedziała u siebie w pokoju i zaśmiewała się do łez z naiwności Emmy...?
– Emmanuelo, na litość boską! – usłyszała nagle głos matki i towarzyszące mu łomotanie w drzwi. – Twój nauczyciel fortepianu już od pół godziny czeka na ciebie na dole. Postanowiłaś nas wszystkich doprowadzić do zawału?
– Wybacz, matko, już schodzę! – wykrzyknęła Emma, chwyciła Abelarda w dłonie i wypadła z pokoju wprost na zdumioną matkę.
Niemożliwe, by nauczyciel czekał tak długo – zajęcia miały się rozpocząć dopiero za pięć minut, chociaż faktem było, że Emma zupełnie o nich zapomniała. Mimo wszystko lepiej było nie dyskutować z Beatrycze na ten temat.
Abelardowi nie podobało się to, że dziewczyna trzyma go w dłoniach; nie przywykł do tego – i wcale przywyknąć nie chciał. W swej złośliwości wtopił ostre ząbki w palec Emmy. Dziewczyna wydała zduszony okrzyk, po czym wcisnęła wyrywające się zwierzątko w ręce matki, nim ruszyła po schodach w dół, ssąc krwawiący palec.
– W ogóle się nie przebrałaś! Wyglądasz jak obdartuska w tej sukienczynie! Mówiłam ci, żebyś nie łaziła po drzewach! – krzyczała za nią Beatrycze, lecz Emma nie mogła zwracać na to mniejszej uwagi.
Króliki, niestety, bywają bardzo złośliwymi stworzeniami – nie był to pierwszy raz, kiedy Abelard postanowił ją ugryźć, lecz to wcale nie sprawiało, że kolejny raz stawał się łatwiejszy do zniesienia. Bolało to okropnie – a sama myśl o tym, że teraz będzie musiała z krwawiącym palcem grać na fortepianie, bolała ją jeszcze bardziej.
Uczący ją gry na fortepianie pan Schulz, pochodzący z Niemiec, wielkiej sławy pianista i pedagog, nie należał do cierpliwych i wyrozumiałych osób. Jako że wybrany był przez Beatrycze, nie mógłby wykazywać takich cech. Akurat w kwestii nauczycieli Stanisław zazwyczaj zgadzał się z wyborami żony. Kobieta, chociaż dość bezlitosna nawet w stosunku do własnych dzieci, miała wspaniałe oko do tutorów. Dzieci niekiedy kończyły zajęcia z płaczem, lecz każde z nich wyrosło na doskonale wykształconego młodego człowieka.
Emma nie miała więc złudzeń, że pan Schulz pozwoli jej nie używać tego dnia prawej ręki, która wydawała się krwawić coraz bardziej (być może spowodowane to było szybszym biciem serca, pomyślała dziewczyna) – trzeba będzie zagryźć zęby i udawać, że nie czuje bólu. Zajęcia i tak skończą się po godzinie.
– Ach, jest i panienka – odezwał się zabawnym, wysokim głosikiem pan Schulz, wstając z krzesła w pokoju muzycznym. – Możemy zaczynać.
Andreas Schulz był wysokim, ascetycznym mężczyzną w nieokreślonym wieku. Kiedy Emma zaczynała u niego lekcje ponad dziesięć lat temu, była przekonana, iż ma on około czterdziestu lat, lecz od tamtego czasu w ogóle się nie zmienił; równie dobrze mógł więc mieć dwadzieścia albo i pięćdziesiąt. Wyglądał dokładnie tak, jak dziewczyna wyobrażała sobie diabła: miał czarne, długie włosy, opadające swobodnie na ramiona, ciemne, nieprzeniknione oczy, które spoglądały bystro, ale i z przejmującym chłodem, długi, zakrzywiony nos i niesymetryczne usta. Wszystko to zaś osadzone na wyjątkowo szczupłej twarzy z zapadniętymi policzkami.
Mężczyzna miał zaskakująco długie ramiona i nogi, przez co sprawiał wrażenie raczej marionetki niźli prawdziwego człowieka. Jego dłonie wydawały się wręcz zbyt duże w stosunku do jego chudego ciała.
Przez większość czasu był miły i kulturalny – albo przynajmniej tak długo, jak mógł go zobaczyć czy usłyszeć ktoś, kto nie był jego uczniem. Kiedy drzwi pokoju zamykały się, zmieniał się nie do poznania.
Wówczas stawał się nie człowiekiem, lecz kreaturą. Nie przebierał w słowach, zaś kiedy trzeba było, uderzał linijką po palcach poruszających się koślawo po klawiaturze. Emma niejednokrotnie opuszczała pokój zalana łzami, z dłońmi pociętymi ostrym brzegiem drewnianej, długiej linijki i brakiem chęci do życia.
Nikt jednak jej nie rozumiał. Pan Schulz uczył tylko ją. Stanisław twierdził, iż jest to jedynie znak, że Beatrycze troszczy się o swoją najmłodszą córkę najbardziej ze wszystkich dzieci, gdyż zatrudniła pedagoga tak znanego. Emma nigdy nie chciała w to uwierzyć, choć prawdą było, iż matka robiła, co mogła, by jej dzieci otrzymały odpowiednią edukację.
Ignacy uczył się gry na skrzypcach u miejscowego nauczyciela, ponieważ nigdy nie przejawiał ani ochoty, ani talentu do muzyki. Mimo że Beatrycze twierdziła, że poznanie muzyki jest konieczne do tego, by móc nazwać się osobą wykształconą, nigdy nie naciskała, by syn odnosił w tej sferze jakieś sukcesy – dlatego też nie widziała powodu, by zatrudniać lepszego nauczyciela.
Elżbieta Antonina doskonaliła się z kolei w grze na harfie. W jej przypadku przez wiele lat wydawało się, że zostanie wielką solistką, zresztą ona sama bardzo tego pragnęła, dlatego też Beatrycze ufundowała jej edukację we wspaniałej szkole w Krakowie. Po powrocie nadal pobierała lekcje, jednak wybór nauczycieli był niewielki i Elżbieta Antonina musiała zadowolić się eteryczną kobieciną, Mademoiselle de Fourier, która niemalże zupełnie zabiła chęć dziewczyny do tworzenia muzyki. Nic dziwnego, że wkrótce jakiekolwiek sny Elżbiety Antoniny o zostaniu harfistką prysnęły niczym mydlana bańka.
Wreszcie Jan Walenty zdecydował się uczyć gry na fortepianie, podobnie zresztą jak Emma. Z początku pan Schulz został zatrudniony dla nich obojga, lecz po pierwszych zajęciach Jan Walenty został z krzykiem odesłany do ojca.
– Jeszcze nigdy, przenigdy nie poznałem osoby tak niewrażliwej na muzykę! – biadolił pan Schulz, którego głos przepełniony był mieszanką wściekłości i frustracji. – Wielu byłem w stanie nauczyć gry, nawet wtedy, kiedy nie przejawiali żadnego talentu... ale to stworzenie tutaj... na Boga, przecież to nienaturalne, by tak bardzo nie potrafić muzyce dotknąć swego serca!
Tak więc Jana Walentego powierzono w ręce profesora Grodzkiego, małego, grubego jegomościa, który zazwyczaj uczył małe dzieci (i którego Schulz nazywał z pogardą wstrętną siwą myszą, dodając jeszcze "Wstyd, wstyd i hańba, żebym spotykał się w jednym pokoju z kimś jego pokroju"), lecz mającego dość cierpliwości do braku talentu Jana Walentego. Po wielu latach okazało się, że Jan Walenty nie został dotknięty tą samą przypadłością, co jego brat Ignacy, lecz odkrył zaskakujący sposób na pozbycie się lekcji, które w jego mniemaniu były po prostu zbędne; stało się to jednak zbyt późno, by można było cokolwiek odkręcić, zaś Jan Walenty wyjechał do Francji i zajął się rzeczami zupełnie z muzyką niezwiązanymi.
Tak więc w bezlitosnych rękach Schulza pozostała jedynie Emma, która odkąd rozpoczęła lekcje u swego nauczyciela, nigdy nie usłyszała ani jednego dobrego słowa – nie mogła więc darzyć go szacunkiem ani sympatią.
– Prawda jest taka – mówił jej Stanisław, ilekroć córka przyszła do niego zapłakana po odbytych lekcjach – że Schulz nie potrafi prawić komplementów. Jednak kiedy znajdzie zdolnego ucznia, będzie wkładał w niego całą swoją energię... a to właśnie robi w twoim przypadku, Emmo. Kilka razy mówił mi, że chciałby, żebyś została pianistką.
– Nigdy nie zostanę pianistką – odparła Emma, krzywiąc się. – Chcę tylko, żeby ten człowiek wreszcie sobie poszedł.
Ale Schulz nie odszedł, mimo że Emma – zachęcana przez Eleonorę – robiła mu niewielkie żarciki. Było jednak za późno: Schulz zdążył się poznać na talencie Emmy i nic, nawet jej największe starania, by pogarszać się z lekcji na lekcję, nie przyniosły oczekiwanych skutków. Przyniosły za to bolesne siniaki i kolejne wodospady łez, wobec czego Emma, chcąc nie chcąc, powróciła do normalnego ćwiczenia.
Teraz, mając lat prawie osiemnaście, była wyjątkowo dobrą pianistką, lecz nadal nie przejawiała żadnych chęci po temu, by zająć się tym już po ukończeniu edukacji – prawdę mówiąc, nadal chciała, by Schulz sobie wreszcie poszedł.
– Musi panienka bardziej dbać o dłonie – skrzywił się Schulz, kiedy spojrzał na powalaną krwią klawiaturę fortepianu; wydawać się mogło, że nie jest mu żal Emmy, raczej czuje oburzenie, że dziewczyna pozwoliła sobie na takie traktowanie instrumentu. – Nigdy panienka nie zostanie pianistką, jeżeli...
– Nie zostanę pianistką pod żadnym warunkiem – uświadomiła go Emma, marszcząc czoło. – A to jedynie ugryzienie królika. Nic wielkiego.
Mężczyzna bąknął coś jeszcze pod nosem, po czym zażądał, by dziewczyna wytarła klawiaturę, nim będą mogli kontynuować zajęcia. Ta zrobiła to natychmiast, bez jednego słowa, starając się nie przewrócić oczami.
Jednak pół godziny później stało się jasne, że nie będą w stanie dobrnąć do końca zajęć. Chociaż Emma twierdziła, że czuje się dobrze i palec właściwie wcale jej nie boli, Andreas Schulz odczuwał silne mdłości, ilekroć spoglądał na klawiaturę, co czyniło go zupełnie niezdolnym do prowadzenia zajęć. Nie potrafił poprawiać swojej uczennicy, która z minuty na minutę robiła coraz więcej błędów, dławiąc się ze śmiechu.
Rozeszli się więc ku obopólnej uldze. Emma raz jeszcze przetarła chustką klawiaturę, po czym spojrzała na swój palec. Nie wyglądał źle, ale nadal bolał. Zmarszczyła więc czoło i ruszyła ku łazience, by przemyć ranę. Dopiero wówczas czystą chusteczką obwiązała palec i niemal zupełnie zapomniała o problemie.
Kiedy weszła do salonu, w którym siedziała już Eleonora, ze zdumieniem stwierdziła, że ciotka rechocze w głos.
– Aleś mu dała popalić, kochaniutka! – pochwaliła Emmę, kiedy ta usiadła na fotelu naprzeciwko niej. Abelard siedział teraz zupełnie spokojny na podołku Eleonory, z cierpliwością znosząc dość niezgrabne pieszczoty sękatych palców. – Wreszcie udało ci się przegonić tego wstrętnego dandysa z domu.
– Nie zrobiłam tego naumyślnie – odparła Emma, wzdychając. Chociaż i ją to bawiło, czuła się nieco odpowiedzialna za rozchwianie emocjonalne nauczyciela. Poza tym wiedziała, że dostanie za to burę od matki.
– Och, oczywiście, że nie – odpowiedziała Eleonora, przewracając oczami. – Ale żebyś widziała, jak zwiewał, z chusteczką przytkniętą do ust! Normalnie jest blady, ale teraz był zielony! Nawet nie wziął zapłaty za te zajęcia. Jeszcze nigdy nie widziałam go w takim stanie. – Zarechotała znowu. – Coś ty mu zrobiła najlepszego?
Emma, która do tej pory wyglądała przez okno, teraz przeniosła spojrzenie na Abelarda, wyglądającego teraz jak zupełnie niewinny królik.
– To wszystko przez niego – odrzekła wreszcie, wskazując na niego palcem. – Ugryzł mnie, a rana nie chciała przestać krwawić. Schulz najwyraźniej bardzo nie lubi widoku krwi, a już na pewno nie na jego ukochanym instrumencie.
Eleonora nie odpowiedziała. Zaniosła się śmiechem tak głośnym, że Abelard stwierdził, iż nie ma ochoty już dłużej siedzieć ze spokojem na jej kolanach, więc zeskoczył i ukrył się gdzieś w kącie. Wreszcie Eleonora odetchnęła głęboko i wychyliła się nieco, by poklepać Emmę po dłoni, co zapewne miało być uspokajające.
– Nie przejmuj się tym zbytnio. Pewnie, że matka cię zwyzywa za to, że ten dureń sobie poszedł. Niech wyzywa. Ciebie przecież nie obchodzą takie bzdury, prawda, kochaniutka? – wyszeptała łagodnie, a Emma uśmiechnęła się niepewnie. – O! Widzisz? Już się uśmiechasz. I tak ma pozostać, moja droga.
– Wie ciocia, jak matce zależy na tym, żeby mi się powodziło – odpowiedziała wreszcie Emma. – Nie mogę jej wiecznie zawodzić.
– Jeżeli twoja matka czuje się zawiedziona, mając taką córkę, znaczy, że jest głupią dziewuchą – odparła beztrosko Eleonora, co sprawiło, że na twarzy dziewczyny pojawiły się ciemne rumieńce. Niejednokrotnie narzekała na matkę, ale nigdy nie pozwalała sobie na to, by ją obrażać – zresztą mało kto miał tyle odwagi, by powiedzieć coś podobnego o Beatrycze Rosenthal. – Zresztą zawsze uważałam, że tak jest.
– Nie powinna ciocia... – zaczęła Emma, lecz Eleonora jej przerwała.
– Jestem stara i mogę mówić, co tylko mi się podoba – rzekła. – A uważam, że twoja matka jest głupią dziewuchą, ot co! Pewnie, że powinnaś jej słuchać, od tego są matki. Ale nie rozumiem, dlaczego nie potrafi docenić, jaki ma w domu skarb. Z jej pozostałych dzieci jedynie Elżbieta była coś warta. Szkoda tylko, że za bardzo słuchała porad matki i wyszła na tym jak Zabłocki na mydle. Ale cóż, tak wybrała.
Emma nie pytała, dlaczego ciotka tak uważa; zapewne chodziło o małżeństwo z człowiekiem, który nigdy nie powinien był zostać mężem kobiety tak młodej i czarującej jak Elżbieta Antonina. Tak przynajmniej uważała Emma.
Niestety dziewczyna miała rację. Kiedy tylko Beatrycze dowiedziała się, że pan Schulz opuścił domostwo w takim pośpiechu – a wszystko to z powodu jej córki – natychmiast przybiegła do salonu. Wyglądała niczym Furia.
– Coś ty sobie myślała, wstrętna dziewucho? – warknęła na Emmę. – Że zabawnie będzie wygonić stąd nauczyciela? Och, patrz, jak zabawnie! Jak bardzo się śmieję!
Już dawno Emma nie widziała matki tak rozgniewanej. Wiedziała, że powinna coś powiedzieć na swoją obronę – przecież nie była to zupełnie jej wina! Część odpowiedzialności podnosił też Abelard. A także nadwrażliwość samego pana Schulza! Mimo to nie była w stanie dobyć z siebie głosu.
– Mnie to rozbawiło – odezwała się nagle Eleonora, spoglądając bystrymi oczyma na Beatrycze, która wyglądała tak, jakby strzelił ją piorun. Nie mogła przecież nakrzyczeć na ciotkę swojego męża, a teraz właśnie na to miała ochotę. – Głupi, napuszony dureń, któremu wydaje się, że pozjadał wszystkie rozumy.
– Czy ciocia wie, że jest tutaj Emma, która wszystko to słyszy? – zapytała lodowatym tonem Beatrycze.
– Och, doskonale zdaję sobie z tego sprawę – odparła Eleonora, z wolna podnosząc się z fotela. Beatrycze przełknęła ślinę. – Zapewne gdyby jej tu nie było, nie powiedziałabym nic z tego, ale nie mogę pozwolić, byś na nią krzyczała, moja droga, podczas gdy to nie ona ponosi odpowiedzialność za to, co się przytrafiło temu biedakowi.
Do tej pory jeszcze nikt w rodzinie nie odważył się w tak otwarty sposób sprzeciwić Beatrycze, co wytrąciło ją z równowagi. Czasami robiła to Emma, lecz nad Emmą Beatrycze miała władzę – mogła ją ukarać za nieposłuszeństwo i zmusić do przeproszenia. Co zrobić ze starą kobietą, na którą nie mogła podnieść głosu?
– Nie zamierzam się wtrącać w twoje metody wychowawcze – ciągnęła Eleonora, w którą Emma była wpatrzona wzrokiem pełnym przerażenia i podziwu – ale nie zamierzam słuchać, jak krzyczysz na dziewczynę Bogu ducha winną.
– Jeżeli nadal będzie się zachowywała jak dziecko...
– Będzie się tak zachowywała, na litość boską, bo to jest dziecko, Beatrycze! – krzyknęła nagle Eleonora. Do tej pory nikt nie słyszał, by do tego stopnia straciła nad sobą panowanie. – Współcześni każą jej wychodzić za mąż, zgadza się, ale to nie znaczy, że nagle z dziewczyny stanie się dorosłą kobietą! Oprzytomniej, Beatrycze! Przypomnij sobie, jak to było, kiedy sama wychodziłaś za mąż! Nie powiesz mi chyba, że wówczas czułaś się dorosła i gotowa na zupełnie nowe życie!
– Oczywiście, że taka się czułam! – oburzyła się Beatrycze. – Matka wychowała mnie na dobrą żonę.
– W takim razie źle cię wychowała, moja droga, bo dzieci mają prawo być dziećmi. Wychowuje się zaś na dobrych ludzi, nie na dobrych mężów czy żony! W tym popełniłaś błąd! – Eleonora dźgnęła Beatrycze sękatym palcem w pierś.
Zapadła cisza. Emma nawet wstrzymała oddech, wbijając się w fotel, jakby nie chciała zostać zauważona, lecz jej matka wyglądała tak, jak gdyby nie zwracała uwagi na świat, który ją otaczał. Skupiona była jedynie na Eleonorze, która pokuśtykała z wolna w kąt, gdzie skrył się Abelard, po czym uniosła go delikatnie.
– Tu się znalazłeś, kochaniutki – zagruchała, całując puchatą główkę królika. – Nie uciekaj mi tak, dobrze?
Widząc, iż uwaga Eleonory nie była już skupiona na niej, Beatrycze odwróciła się i wypadła z salonu, szeleszcząc suknią. W tym czasie ciotka wróciła do swojego fotelu, usiadła, sadowiąc Abelarda na kolanach, i raz jeszcze zarechotała.
– Nie wypadłam jeszcze zupełnie z wprawy, co, kochaniutka? – zapytała Emmę, która siedziała naprzeciw niej, zupełnie blada, z palcami wbitymi w podłokietniki fotela. – Czasami potrzebnych jest trochę ćwiczeń.
– Nikt... nikt jeszcze nie nakrzyczał na matkę w ten sposób – wyszeptała Emma.
– I tu tkwi problem – odparła Eleonora, powracając do miarowego gładzenia grzbietu Abelarda. – Bo przydałoby jej się parę lekcji. Zapomniała, jak to jest być młodą dziewczyną, a może nawet nigdy nie tego poznała. A jeżeli tak, to jest to bardzo przykre. Wydaje jej się, że jest taka mądra, bo matka wpoiła jej bzdury, które każda współczesna matka wpaja swym córkom. I wtedy wyrastają na takie zarozumiałe i aroganckie wielkie damy, co nie przynosi żadnego zysku ani im, ani ludziom, którzy je otaczają.
– Mimo wszystko matka jest mądrą kobietą – sprzeciwiła się Emma, marszcząc lekko czoło. Sama nie wiedziała, dlaczego jej broni, skoro Eleonora właśnie stanęła po jej stronie. Być może dlatego, że od zawsze uczono ją szacunku do rodziców.
– Nie powiedziałam, że tak nie jest – odparła spokojnie Eleonora – chociaż nie zgodziłabym się tu z tobą. Jeżeli ktoś nie wie, kiedy sobie odpuścić, nie jest mądry.
Tym razem Emma nie odpowiedziała. Słuchała cichego gruchania swej ciotki, kiedy ta rozmawiała z Abelardem, wpatrzona w drzewa za oknem.
Emma odnosiła wrażenie, że jej matka musiała być przede wszystkim bardzo nieszczęśliwą kobietą. Skoro nigdy nie poznała miłości, wyszła za mąż jedynie z poczucia obowiązku i dlatego, że jej własna matka nauczyła ją, "jak być dobrą żoną", a teraz twierdziła, że w wieku osiemnastu lat była zupełnie dorosła... Nic dziwnego, że nie potrafiła zrozumieć potrzeb swej córki, która najwyraźniej była zupełnym jej przeciwieństwem.
Może to było przekleństwem Beatrycze...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro