Rozdział 24
Kastiel grzecznie poszedł do Lysandra (a przynajmniej udał, że tak robi), a biedna ja razem z Violettą od dwóch godzin szukam idealnej sukienki na bal. I nic. Przez dwie godziny nie widziałam niczego co choćby trochę przypominałoby mój ideał. Chyba będę zmuszona powiedzieć Chuckowi, że ma mi kupić kreacje w Londynie.
Jedynie dla Violetty udało mi się znaleźć coś odpowiedniego.
-Możemy już wrócić do domu? - jęknęła Violetta, gdy wyszłyśmy z małego butiku.
-Ale ja... - zaczęłam mówić, gdy zadzwonił telefon.
Szukając go w torebce pomstowałam w myślach na tego kto raczy dzwonić nie w porę, ale na widok wyświetlanego kontaktu szczęka opadła mi na chodnik.
-Halo? - rzuciłam do słuchawki.
-Cześć, Carol! - odpowiedział mi radosny głos.
-Cześć, Rose - odpowiedziałam cicho i pociągnęłam fioletowłosą w stronę najbliższego zaułka. - O co chodzi?
-Doszły mnie słuchy, że jesteś wolna. I że szykujesz się na bal. Dobra, przyznaję jestem w Londynie. Dosłownie chwilę temu widziałam się z Chuckiem. Śpieszył się, ale zdążyłam go przepytać.
Rosemarie Loyaltion - "narzeczona" Jamie'go. Kiedyś moja najlepsza przyjaciółka. Po tej całej aferze z moim starszym bratem i Leo wyjechała bez pożegnania. Nie przyjechała nawet na pogrzeb Iana.
-Ach tak? I co w związku z tym? - spytałam chłodno. Nie mogę powiedzieć żeby ten telefon jakoś szczególnie mnie ucieszył. Rose zniknęła z mojego życia i już jej w nim nie chcę. Znała starą Care, dziewczynę, która zawsze trzymała swojego brata za rękę. Ale tamtej mnie już nie ma. Tę cząstkę mojej osobowości utopiono w wannie i pochowano razem z Ianem.
-No jak to co?! - obruszyła się dziewczyna. - Postanowiłam cię odwiedzić! Cieszysz się, prawda? Wiem, że długo się nie widziałyśmy, ale...
-No właśnie, Rose - przerwałam jej. - Od dawna się nie widujemy. Niech tak pozostanie.
-Co?! Nie żartuj sobie, Carol! - zachichotała. - Czyżbyś była na mnie zła? W takim razie przepraszam, ale to nie była moja wina. Po prostu...
-Po prostu, co Rose?! - warknęłam. - Zajmij się swoim życiem, a nie po trzech latach dzwonisz jak gdyby nigdy nic!
-Jak możesz być taka okrutna?! - zmroziło mnie. Nie przyjechała na pogrzeb Iana, nie przyjechała na mój debiut ani na żadne urodziny. Nie odbierała telefonu kiedy dzwoniłam we łzach, załamana, bez chęci do życia. Ale to ja jestem okrutna?!
-Tu nie ma żadnego okrucieństwa. Wszystko się zmieniło. Wyjechałaś, Rose. Po trzech latach nie wiesz o mnie nic - powiedziałam najspokojniej jak potrafiłam.
- Jak to nie? Jedyną rzeczą, która się zmieniła to fakt, że nie jesteś z Lysandrem! - w jej głosie wyczułam ulgę, jakbym powiedział, że wszystko w porządku i nie mogę się doczekać jej przyjazdu.
-W takim razie powiedz kto jest moim najlepszym przyjacielem. Komu zwierzałam się przez ostatnie trzy lata - wycedziłam.
-Łatwizna! Ianowi! Oh, Carol! Spodziewałam się trudniejszego pytania! - zachichotała.
-To było trudne pytanie, Rosemarie. Ian nie żyje od dawna... - zaczęłam.
-Co?! - wykrzyknęła zdziwiona. - Carol tak mi....
-Nie mów, że ci przykro! Gdyby ci zależało to zadałabyś sobie tyle trudu żeby zadzwonić chociaż raz! Sporo się zmieniło, Rosemarie. A ja nie jestem na tyle dojrzała by ci wybaczyć. I nie mów na mnie Carol. Nazywam się Care - po tych słowach się rozłączyłam i drżącą dłonią wcisnęłam telefon do kieszeni.
Jak ona mogła?! Po raz pierwszy od tak dawna byłam zmuszona wypowiedzieć te wszystkie niewygodne fakty. Po raz pierwszy otwarcie przyznałam, że Ian nie żyje. To dwie różne rzeczy: myśleć, że go już nie ma, a mówić o tym. Jakim prawem miała czelność to mnie dzwonić, kiedy ja już się pogodziłam z jej stratą? Kiedy wreszcie pogodziłam się z faktem, że straciłam najlepszą przyjaciółkę?! Nie miała prawa! Nie miała prawa mi o tym wszystkim przypominać!
Osunęłam się na ziemię i przykryłam dłońmi twarz. Czułam jak cała się trzęsę, jak pod powiekami zbierają mi się łzy.
-Care? - Violetta podeszła do mnie. Dopiero teraz przypomniałam sobie, że słyszała wszystko. - Wyglądasz jak nie ty...
Nie odpowiedziałam. "A jak mam wyglądać?" - chciałam krzyknąć. - "Ciekawe jakbyś ty wyglądała jakbym ci powiedziała prawdę o twojej przeszłości!"
-Zawsze wydajesz się być taka silna... -ciągnęła jakby nie zauważając mojej wściekłości. - Jace twierdzi, że zawsze jesteś taka jaka powinna być głowa twojej rodziny. Silna, zdecydowana, bez skrupułów. Że masz w sobie wszystkie cechy, których brak prawdziwej głowie rodziny, twojemu bratu - mówiła dalej w zamyśleniu. - Ale teraz jesteś dokładnie przeciwieństwem tego wszystkiego, wiesz? To chyba źle, prawda? - mówiła cicho, a ja czułam jak moje usta rozciągają się w ponurym uśmiechu.
Nigdy nie pomyślałabym, że Jace tłumaczy swojej dziewczynie mnie i moją rodzinę. Ale nie mogę powiedzieć, żebym się z tym nie zgadzała. Dzięki, Jace. Oczywiście nigdy ci nie powiem, że przyznałam ci rację. Co to, to nie. I tak, mój brat jest cholernie miękki.
-Jace ma rację - odetchnęłam głęboko i wstałam. - Nie zachowuję się tak jak zwykle. Ale to dlatego, że okoliczności nie są normalne. Zakończę to jak najszybciej i wrócę do siebie - po tych słowach dodałam ciszej. - Po balu wszystko wróci do normy....
Do domu wróciłyśmy o piątej. Trzy godziny na zakupach! Jeszcze trochę i zmienię się w lovciającego pustaka spędzającego całe dnie w galerii z psiapsiółkami. Chociaż.. nie, to raczej nie możliwe.
-Odrobiłaś już lekcje? - spytała Violetta, wchodząc do salonu.
-Tak, mamo - odpowiedziałam ironicznie. - A ty?
-Jeszcze przed zakupami - usiadła na sąsiedniej sofie, wzięła do ręki swój notatnik i zaczęła coś szkicować. - Mogę cię o coś zapytać?
-Jasne.
-Kim tak naprawdę jesteś? - zapytała rumieniąc się.
-Sprecyzuj - poleciłam biorąc do ręki pierwszy lepszy zeszyt.
-No... Jace zawsze mówi o tobie z pewnym szacunkiem, a on... - zawahała się.
-Nie szanuje nikogo? - podpowiedziałam.
-Właśnie. Do tego ta cała sytuacja z Kastielem. Znam go od podstawówki. Miał problem żeby dogadać się z kimkolwiek... nie chciał z nikim rozmawiać. Dopiero z Lysandrem... A ciebie słucha się bez zająknięcia. W szkole zawsze biła od ciebie aura wyższości. Jakby nikt nie był w stanie ci dorównać. Jakbyś sama była sobie panią. Do tego mieszkasz u Chucka... dlaczego? - podczas swojego monologu coraz mocniej przyciskała ołówek do kartki aż w końcu ten nienaturalnie głośno trzasnął. - To się nie składa... nie ma żadnego sensu.
-Wręcz przeciwnie. To ma sens. Po prostu ty tego nie rozumiesz - wycedziłam. - Jace musi mieć do mnie szacunek. Kastiel musi się mnie słuchać. I to nie tak, że bije ode mnie aura wyższości. Ja jestem lepsza. Nikt mi nie dorównuje.
-Dlaczego? - przerwała mi. -Nie jesteś nikim specjalnym. Jesteś taka sama jak ja czy Iris.
-No właśnie nie. Jesteś jedyną normalną z wszystkich, którzy tu pomieszkują! - warknęłam tracąc nad sobą panowanie.
Co ona sobie wyobraża? Ja nikim specjalnym?! Czy Jace nie uświadomił swojej dziewczyny, że powinna trzymać gębę na kłódkę?!
Złapałam telefon i wykręciłam znajomy numer. Po trzech sygnałach usłyszałam zaspany głos:
-Halo?
-Wstawaj idioto i przyjdź tu po swoją dziewczynę, bo zaraz będziesz mógł szukać następnej! - powiedziałam zezłoszczona do telefonu.
-Zaraz, co? Care! - nie usłyszałam reszty wypowiedzi blondyna. Chciał mieć wielką miłość? To niech jej pilnuje!
-Care, o co... - zaczęła Violetta, ale tupot stóp zagłuszył resztę jej wypowiedzi.
Po schodach, na boso, zbiegał Jace. Szybko podbiegł do mnie i zapytał ostro:
-Co się stało?
-Co?! Pilnuj swojej dziewczyny! To się dzieje! Jeszcze raz zacznie mi opowiadać jak to wszyscy jesteśmy tak samo szczęśliwi to nie ręczę za siebie. Ten jeden raz cię zawołałam, następnym razem tego nie zrobię tylko ją zabiję, zrozumiano?! - mówiłam zezłoszczona.
Jace spojrzał na Violettę:
-Viol... czy powiedziałaś coś co mogło urazić Care? - spytał cicho. Doskonale znałam ten ton. Cisza przed burzą. Na to pytanie nie ma dobrej odpowiedzi. Powie, że nie? Kłamie. Powie, że tak? To po jaką cholerę?
-Nie! - zaprotestowała dziewczyna. - Spytałam ją...
-Kim jestem! - weszłam jej w słowo. - A potem zaczęła gadać, że jesteśmy takie same! Chcesz być do mnie podobne, Violetto?! Proszę bardzo! - ruszyłam w kierunku dziewczyny, ale Jace mnie powstrzymał.
-Care... nie - w jego głosie usłyszałam błagalną nutę.
-Dlaczego? Dlaczego nie?!
- Bo cię o to proszę. Ostatni raz, Care. Dla mnie, nie przemieniaj jej. Ona... nie przetrwa...
-Dobrze o tym wiem, idioto! - sarknęłam. - Pilnuj jej, bo następnym razem... - nie dokończyłam.
-Obiecuję - zapewnił.
-Świetnie! - po tych słowach w ułamku sekundy znalazłam się na dworze.
Jace dobrze wiedział co zrobił. Ocalił swoją kochaną dziewczynę. Ktoś za to zapłaci. Ktoś zginie by ona mogła żyć...
Nie grzeszę cierpliwością. Wiem. To było cholernie głupie, że się tak uniosłam. Mogłam najzwyczajniej w świecie powiedzieć, że to nie jej biznes. Żeby dała spokój, ale nie. Do tego kiedy zaczęła mówić, że jesteśmy takie same... przecież ona nic nie wie. Nawet gdyby wiedziała... to nic by nie pomogło. Ta dziewczyna zginie. Pionki zawsze giną....
-Amely? Amely! - krzyk jakiejś dziewczyny wyrwał mnie z rozmyślań. Siedziałam na ziemi w nieznanym zaułku. Kiedy tu dotarłam?
-Amely, to nie jest śmieszne! - sylwetka wołającej dziewczyny zamajaczyła przede mną. - Amely, wyłaź stamtąd! Powiem mamie, zobaczysz!
Słyszałam jak małe stopki stawiają niepewne kroki... coraz bliżej mnie... za blisko....
-Amely? - mała, ciepła rączka delikatnie dotknęła mojego ramienia.
Wolno odwróciłam głowę w kierunku dziewczynki. Była ładna. Złote loczki okalały jej głowę, piękne zielone oczy przyciągały wzrok. Ubrana w różowy płaszczyk, z pod którego wystawały rajstopy w paski, na nogach miała różowe półbuciki. Miała co najwyżej siedem lat.
-Ty nie jesteś Amely! - powiedziała, na wpół zdziwiona i rozzłoszczona.
-Nie - odpowiedziałam zachrypniętym głosem. - Nie jestem Amely.
-Więc gdzie ona jest?! Szukam jej! - powiedziała z butą.
Nie powiem, jej zuchwałość jest imponująca.
-A kim jest Amely? -zapytałam.
-A co cię to obchodzi?! - powiedziała mała dziewczynka.
-Co mnie to obchodzi? - powtórzyłam w zamyśleniu unosząc głowę. Było już ciemno, jedyne światło pochodziło od gwiazd. -Nic. Nic mnie to nie obchodzi.
Z nieukrywaną trudnością podźwignęłam się z ziemi i chwiejnym krokiem ruszyłam przed siebie.
-Przekaż Amely - rzuciłam na odchodne - że jeśli następnym razem nie będzie cię pilnować to przedstawię ją moim rodzicom.
Szłam ulicami bez celu. Cały gniew opadł. Nie miałam żadnego powodu by robić cokolwiek. Mogłabym chodzić ulicami bez celu aż zapomnę o wszystkim. To nie jest takie złe...
-Obiecujesz, że będziesz przy mnie zawsze?
-Tak, Care! Tylko już nie płacz... i odłóż nóż...
-Ale on też obiecywał... powiedział, że będzie przy mnie już zawsze, rozumiesz? Zawsze! A teraz go nie ma!
-Care, przestań! Nie rób tego!Ja cię nie zostawię! - chłopak podbiegł do dziewczyny i mocno ją przytulił. - Rozumiesz? Jesteś dla mnie najważniejsza!
-Obiecujesz? - wychlipała dziewczyna upuszczając nóż na pochlapane krwią białe kafelki.
-Tak, tylko już proszę, nie rób tego! - w oczach chłopcach zalśniły łzy.
Wybrał ją.... nie został ze mną... nie poszedł za mną... nie szukał mnie... został z nią.... wybrał ją....-Care? Care! - znajomy głos wdarł się do mojej świadomości. Do moich wspomnień. - Care, obudź się!
Okłamał mnie....okłamałeś.... obiecałeś... nie szukałeś mnie...
-Szukałem cię, Care! Bóg mi świadkiem, że cię szukałem!
-Dlaczego ona nie otwiera oczu?
-Zamknij się, Violetto. Ten jeden raz się zamknij.
-To ty się zamknij!
-Chcesz mi rozkazywać w moim domu?!
-Możemy wyjść.
-Wiesz gdzie mam drzwi.
-Debile przodem.
-To czemu nie wyjdziesz?
-Obie... obiecałeś - wycharczałam. Czyli jednak potrafię mówić!
-Care! - wszelkie kłótni rodzinne natychmiast umilkły. - Care!
Otworzyłam oczy. W pokoju było ciemno.
-Dziewczyno musiałaś być na niezłym melanżu - powiedział Chuck, sadowiąc się obok mnie. - Dwa dni cię nie było.
Co? Dwa dni?
-Ale grunt, że znaleźliśmy cię całą i zdrową - kontynuował.
-Gdzie ty do jasnej cholery byłaś? - warknął Jace.
Podniosłam się do pozycji siedzącej i wgapiłam się w swoje ręce. Były zabandażowane po same łokcie. Nie pamiętałam kiedy sobie zrobiłam cokolwiek, co by wymagało takich środków.
-Kto mnie znalazł? - spytałam spokojnie.
-Jace - odpowiedział Chuck. - Kiedy wróciłem był nieźle wkurzony. Szukał cię przez całe dwa dni. Ale mam dla ciebie lepsze wieści! Mam dla ciebie prezent!
Na moich kolanach pojawiło się duże pudełko.
-To sukienka - wyjaśnił Chuck. - Na twój wielki plan. I tak na marginesie, bal jest jutro wieczorem.
-Oh... dziękuję Chuck - odpowiedziałam cicho.
-Musisz wyglądać olśniewająco na swój wielki bal, nie? - powiedział wzruszając ramionami.
-Chuck, Viol, moglibyście zostawić mnie samego z Care? - powiedział nieoczekiwanie Jace.
-Jasne! Uważaj, Care - Chuck mrugnął do mnie. - Jest na ciebie wściekły za to niedawanie znaku życia - po tych słowach złapał fioletowłosą za rękę i wyprowadził z pokoju zanim ta zdążyła zaprotestować.
-Care, coś ty sobie myślała? - powiedział i podszedł do mnie.
Usiadł koło mnie i gwałtownym ruchem przyciągnął moje ręce do swojej twarzy. Pudełko z sukienką spadło z łóżko.
Spojrzała na twarz blondyna. Oczy miał podkrążone, cerę bladą.
-Dlaczego? - zanim się obejrzałam zdjął z moich rąk bandaż.
Wytrzeszczyłam oczy. Z krwawych linii wyłaniał się napis:
Okłamałeś mnie. Nie szukałeś mnie
-Dlaczego Care?
-Obiecałeś, że mnie nie zostawisz - powiedziałam cicho przywołując wspomnienie kafelków zbryzganych krwią.
-Nie zostawiłem cię na litość boską! Care, obiecałem, że cię nie zostawię! Co takiego się stało, Care? Wtedy umarł Ian, a teraz? Co tobą tak wstrząsnęło? - spytał zaciskają palce na moich nadgarstkach.
-To koniec, Jace. To mój koniec.
Drama time! <taa, jakby to opowiadanie nie było jedną, wielką dramą xd>
Chcecie żebym dzisiaj dokończyła opowiadanie? Czy epilog zostawić na jutro?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro