Rozdział 16
Wiem, że to co zrobiłam wyglądało w oczach postronnych na coś złego. Na szczęście nikt mnie nie podejrzewa. Wszyscy złożyliśmy zeznania na komendzie. Moje, Kastiela i Charlotte się pokrywały:
Ja i Amber przyszłyśmy odwiedzić naszą przyjaciółkę. Kiedy okazało się, że jest tam też Kastiel, blondynka wpadła w furię. Zadzwoniła po jakiegoś chłopaka, przyszedł w ciągu kilku chwil, zupełnie jak gdyby czekał na wiadomość i oboje rzucili się Lottie i Kasa. Nie mogłam pomóc, więc zadzwoniłam na policję. Chłopak zwiał i zostawił Amber na pastwę losu. Nie, żadne z nas nie wie jak wyglądał. Miał zasłoniętą twarz.
Natomiast zeznania Amber... były dwie teorie: albo jest szalona, albo świetnie się bawi i zmyśla. A biedulka była zrozpaczona. Nawet było mi jej żal, bądź co bądź ta cała sytuacja moją winą.
Nawet polubiłam Amber. Ale to za mało. Wciąż za mało. Blondynka nie była i nigdy nie została by moją prawdziwą przyjaciółką. Nie było na to szans.
Przed komisariatem czekał na mnie Chuck. Bez limuzyny, samolotu ani fajerwerków. Cud?
-No i jak? Ulżyło ci? - spytał pogodnie.
-Nie! Niby jak miało by mi to pomóc?! - warknęłam na niego.
-Nie gorączkuj się tak. Lepiej spójrz na zegarek - poradził.
Cholera! Ile czasu minęło od mojego wyjścia z rezydencji?!
-Pięć godzin - podpowiedział brunet.
-Och, zamknij się - powiedziałam i popchnęłam go w stronę jezdni.
Nagle zza rogu wyjechał samochód. Chuck nie miał szans zejść z jezdni. Kierowca próbował zahamować, ale było już za późno. Zatrzymał się dopiero po kilku metrach. Wybiegł przerażony z samochodu i zaczął się rozglądać. Jednak mój "drogi przyjaciel" nie leżał plackiem na ulicy. Stał jak gdyby nigdy nic parę kroków dalej, z kpiącym uśmiechem.
-W ten sposób chciałaś się mnie pozbyć? - spytał z udawaną urazą. - Jeszcze trochę i zaczniesz myśleć, że jesteś ode mnie lepsza!
-A nie jestem? - dyskusję przerwał nam kierowca.
-Co wy obie wyobrażacie, smarkacze?! - wydarł się na nas.
-Że jest pan kiepskim kierowcą - odpowiedział spokojnie Chuck i dodał z kpiną - mógł mnie pan przejechać.
-Ja.... - mężczyzna spojrzał na nas z furią. - Dzwonię na policję!
-I co im pan powie? - wtrąciłam. - Że omal nie przejechał chłopaka, który się potknął?
-Życzymy miłego dnia - dodał pogodnie Chuck, złapał mnie pod ramię i jak jeden mąż oddaliliśmy się w jak najszybszym tempie.
-Nie ładnie. Care jestem twoim przyjacielem, pamiętasz? Morduj kogo chcesz, nawet własnych rodziców. Ja wszystko rozumiem, sam ci pomogę, ale ze mną nie zaczynaj - zmroziło mnie. Chuck wiedział. Wiedział, że ich zabiłam!
Choć w oczach chłopaka błyszczały wesołe ogniki to ja znałam go zbyt dobrze żeby się na to nabrać. Każdy z nas ma drugą twarz. Prawdziwe oblicze bruneta zawsze było przerażające.
Nie zauważyłam kiedy znaleźliśmy się przed rezydencją. Pożegnaliśmy się i przeszłam przez podjazd wprost pod drzwi.
Lysander siedział na barierce. Miał zamknięte oczy i nic nie mówił. Podeszłam do niego. Nieoczekiwanie zeskoczył z barierki i przyciągnął mnie do siebie. Trwaliśmy w tym uścisku przez chwilę, a potem wydusił z siebie jedno, krótkie zdanie:
-Gdzieś ty, u diabła, była?
Ok, nie spodziewałam, że aż tak go zmartwię. Spodziewałam się złości albo obojętności, a nie paniki!
-Nie mów, że się o mnie martwiłeś! - rzuciłam żartobliwie i wyswobodziłam się z jego objęć.
Wciąż miałam w głowie zdjęcie jego i tamtej dziewczyny. Na szczęście mam te wspaniałą pamięć wybiórczą. Niedługo zapomnę o całej sprawie. Muszę się tylko mocno postarać.
-A jak mógłbym się nie martwić? I... jak tam ramię i klatka piersiowa?! - w jego głosie usłyszałam przerażenie.
-Jestem już zupełnie zdrowa - zapewniłam go.
-Jasne - spojrzał na mnie z powątpiewaniem, ale nie drążył tematu. I jego szczęście.
Lysander otoczył mnie opiekuńczo ramieniem i zaprowadził do swojego pokoju. Po drodze mówił do mnie spokojnie, trochę przymilająco o wszystkim i o niczym. Tłumaczył mi rzeczy oczywiste. W tamtej chwili z całą mocą dotarł do mnie powód całkowitej zmiany jego zachowania. Mówił, że Jace mu wszystko powiedział, a potem zapomniał o wszystkim co zrobiłam i zaczął zgrywać wzorowego chłopaka. Do tego jego reakcja na to, że zamordowałam rodziców i pomoc w zatarciu śladów. Lysander myślał, że jestem chora psychicznie! Nagle kolana mi zmiękły i klapłam na tyłek. Temu też się nie zdziwił. Po prostu podniósł mnie i dalej mówił tym spokojnym tonem.
Nie wierzę! A ja głupia myślałam, że on tak po prostu mi wybaczył!
-Lysander - przerwałam mu. - Czy ja według ciebie sfiksowałam?
Spojrzał na mnie jak małe dziecko przyłapane na gorącym uczynku, ale próbujące to ukryć.
-Skąd Care'ie - zaprzeczył gorąco.
-Więc dlaczego tak się zachowujesz? - drążyłam temat.
-Tak czyli jak? Care'ie jesteś oszołomiona po tym co się stało z twoimi rodzicami, a do tego nie minęła ci jeszcze trauma po stracie Iana. To co robiłaś od jego śmierci to był twój sposób na... poradzenie sobie z żałobą - powiedział spokojnie, jak gdyby nigdy nic.
Jak on śmie mówić coś takiego?! Ja chora psychicznie?! To się jeszcze kochanie zdziwisz!
-Tobie się chyba poprzewracało w tym wymalowanym łbie! - warknęłam wyrywając mu się. - Wszystko robiłam, bo tego chciałam! - po tych słowach uśmiechnęłam się wrednie. - Ale jeśli myślisz, że to co robiłam do tej pory nazywasz odreagowaniem śmierci Iana, to jak będziesz nazywać to co zaczęłam robić dzisiaj?! Reakcja na stratę rodziców w pożarze?!
Nie oglądając się na niego wybiegłam z domu i skierowałam się do bramy. Słyszałam za sobą jego przyspieszony oddech i tupot jego butów odbijających się od podjazdu.
-Care'ie poczekaj! - zawołał. Ok, może moje zachowanie nie najlepiej świadczy o moim zdrowiu psychicznym, no ale cóż... nikt nie jest idealny, prawda?
"A zwłaszcza nasza rodzina, prawda siostryczko?" - znowu ta cała Lothwen. - "Znudziła mi się ta zabawa, kuzyneczko. Jestem Davina. Niedługo się spotkamy"
Cholera!Cholera! Cholera! Szlag by to! Jak mogłam się nie domyślić?!
-Care'ie, uspokój się! - Lysander w końcu mnie dogonił. Złapał mnie za ramiona żebym nie mogła mu się wyrwać.
-Dlaczego?!- warknęłam. Na jego twarzy pojawiło się wahanie, a zaraz po nim nieustępliwa determinacja.
-Znasz prawo - powiedział stalowym głosem. - Żona ma obowiązek słuchać męża.
-Ale ty, o ile mi wiadomo nie jesteś moim mężem - wycedziłam z wściekłością. Tak, wiem. Nasze prawo jest cholernie przestarzałe.
-Jeszcze. Jednak biorąc pod uwagę fakt, że twoi rodzice zginęli w pożarze - mówił z ironią - ślub odbędzie się lada dzień.
-Chyba śnisz! - parsknęłam.
-Takie jest prawo, a ty nie możesz go zmienić - zaśmiałam się niewesoło na jego słowa.
-To teraz słuchaj, kochany: to koniec! Zrywam zaręczyny! - Lysander zastygł ze zdumieniem na twarzy, a ja mu się wyrwałam i kontynuowałam mój bieg do wyjścia. Tym razem nikt mnie nie gonił.
Nieładnie Lysiu, oj nieładnie... polecam włączyć film w multimediach do czytanie rozdziału :D
Kocham,
Nataria
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro