Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 16

Wiem, że to co zrobiłam wyglądało w oczach postronnych na coś złego. Na szczęście nikt mnie nie podejrzewa. Wszyscy złożyliśmy zeznania na komendzie. Moje, Kastiela i Charlotte się pokrywały:

Ja i Amber przyszłyśmy odwiedzić naszą przyjaciółkę. Kiedy okazało się, że jest tam też Kastiel, blondynka wpadła w furię. Zadzwoniła po jakiegoś chłopaka, przyszedł w ciągu kilku chwil, zupełnie jak gdyby czekał na wiadomość i oboje rzucili się Lottie i Kasa. Nie mogłam pomóc, więc zadzwoniłam na policję. Chłopak zwiał i zostawił Amber na pastwę losu. Nie, żadne z nas nie wie jak wyglądał. Miał zasłoniętą twarz.

Natomiast zeznania Amber... były dwie teorie: albo jest szalona, albo świetnie się bawi i zmyśla. A biedulka była zrozpaczona. Nawet było mi jej żal, bądź co bądź ta cała sytuacja moją winą. 

Nawet polubiłam Amber. Ale to za mało. Wciąż za mało. Blondynka nie była i nigdy nie została by moją prawdziwą przyjaciółką. Nie było na to szans.

Przed komisariatem czekał na mnie Chuck. Bez limuzyny, samolotu ani fajerwerków. Cud? 

-No i jak? Ulżyło ci? - spytał pogodnie.

-Nie! Niby jak miało by mi to pomóc?! - warknęłam na niego.

-Nie gorączkuj się tak. Lepiej spójrz na zegarek - poradził.

Cholera! Ile czasu minęło od mojego wyjścia z rezydencji?!

-Pięć godzin - podpowiedział brunet.

-Och, zamknij się - powiedziałam i popchnęłam go w stronę jezdni.

Nagle zza rogu wyjechał samochód. Chuck nie miał szans zejść z jezdni. Kierowca próbował zahamować, ale było już za późno. Zatrzymał się dopiero po kilku metrach. Wybiegł przerażony z samochodu i zaczął się rozglądać. Jednak mój "drogi przyjaciel" nie leżał plackiem na ulicy. Stał jak gdyby nigdy nic parę kroków dalej, z kpiącym uśmiechem.

-W ten sposób chciałaś się mnie pozbyć? - spytał z udawaną urazą. - Jeszcze trochę i zaczniesz myśleć, że jesteś ode mnie lepsza!

-A nie jestem? - dyskusję przerwał nam kierowca.

-Co wy obie wyobrażacie, smarkacze?! - wydarł się na nas.

-Że jest pan kiepskim kierowcą - odpowiedział spokojnie Chuck i dodał z kpiną - mógł mnie pan przejechać.

-Ja.... - mężczyzna spojrzał na nas z furią. - Dzwonię na policję!

-I co im pan powie? - wtrąciłam. - Że omal nie przejechał chłopaka, który się potknął?

-Życzymy miłego dnia - dodał pogodnie Chuck, złapał mnie pod ramię i jak jeden mąż oddaliliśmy się w jak najszybszym tempie.

-Nie ładnie. Care jestem twoim przyjacielem, pamiętasz? Morduj kogo chcesz, nawet własnych rodziców. Ja wszystko rozumiem, sam ci pomogę, ale ze mną nie zaczynaj - zmroziło mnie. Chuck wiedział. Wiedział, że ich zabiłam!

Choć w oczach chłopaka błyszczały wesołe ogniki to ja znałam go zbyt dobrze żeby się na to nabrać. Każdy z nas ma drugą twarz. Prawdziwe oblicze bruneta zawsze było przerażające.

Nie zauważyłam kiedy znaleźliśmy się przed rezydencją. Pożegnaliśmy się i przeszłam przez podjazd wprost pod drzwi.

Lysander siedział na barierce. Miał zamknięte oczy i nic nie mówił. Podeszłam do niego. Nieoczekiwanie zeskoczył z barierki i przyciągnął mnie do siebie. Trwaliśmy w tym uścisku przez chwilę, a potem wydusił z siebie jedno, krótkie zdanie:

-Gdzieś ty, u diabła, była?

Ok, nie spodziewałam, że aż tak go zmartwię. Spodziewałam się złości albo obojętności, a nie paniki!

-Nie mów, że się o mnie martwiłeś! - rzuciłam żartobliwie i wyswobodziłam się z jego objęć.

Wciąż miałam w głowie zdjęcie jego i tamtej dziewczyny. Na szczęście mam te wspaniałą pamięć wybiórczą. Niedługo zapomnę o całej sprawie. Muszę się tylko mocno postarać.

-A jak mógłbym się nie martwić? I... jak tam ramię i klatka piersiowa?! - w jego głosie usłyszałam przerażenie.

-Jestem już zupełnie zdrowa - zapewniłam go.

-Jasne - spojrzał na mnie z powątpiewaniem, ale nie drążył tematu. I jego szczęście.

Lysander otoczył mnie opiekuńczo ramieniem i zaprowadził do swojego pokoju. Po drodze mówił do mnie spokojnie, trochę przymilająco o wszystkim i o niczym. Tłumaczył mi rzeczy oczywiste. W tamtej chwili z całą mocą dotarł do mnie powód całkowitej zmiany jego zachowania. Mówił, że Jace mu wszystko powiedział, a potem zapomniał o wszystkim co zrobiłam i zaczął zgrywać wzorowego chłopaka. Do tego jego reakcja na to, że zamordowałam rodziców i pomoc w zatarciu śladów. Lysander myślał, że jestem chora psychicznie! Nagle kolana mi zmiękły i klapłam na tyłek. Temu też się nie zdziwił. Po prostu podniósł mnie i dalej mówił tym spokojnym tonem.

Nie wierzę! A ja głupia myślałam, że on tak po prostu mi wybaczył!

-Lysander - przerwałam mu. - Czy ja według ciebie sfiksowałam?

Spojrzał na mnie jak małe dziecko przyłapane na gorącym uczynku, ale próbujące to ukryć.

-Skąd Care'ie - zaprzeczył gorąco.

-Więc dlaczego tak się zachowujesz? - drążyłam temat.

-Tak czyli jak? Care'ie jesteś oszołomiona po tym co się stało z twoimi rodzicami, a do tego nie minęła ci jeszcze trauma po stracie Iana. To co robiłaś od jego śmierci to był twój sposób na... poradzenie sobie z żałobą - powiedział spokojnie, jak gdyby nigdy nic.

Jak on śmie mówić coś takiego?! Ja chora psychicznie?! To się jeszcze kochanie zdziwisz!

-Tobie się chyba poprzewracało w tym wymalowanym łbie! - warknęłam wyrywając mu się. - Wszystko robiłam, bo tego chciałam! - po tych słowach uśmiechnęłam się wrednie. - Ale jeśli myślisz, że to co robiłam do tej pory nazywasz odreagowaniem śmierci Iana, to jak będziesz nazywać to co zaczęłam robić dzisiaj?! Reakcja na stratę rodziców w pożarze?!

Nie oglądając się na niego wybiegłam z domu i skierowałam się do bramy. Słyszałam za sobą jego przyspieszony oddech i tupot jego butów odbijających się od podjazdu.

-Care'ie poczekaj! - zawołał. Ok, może moje zachowanie nie najlepiej świadczy o moim zdrowiu psychicznym, no ale cóż... nikt nie jest idealny, prawda?

"A zwłaszcza nasza rodzina, prawda siostryczko?" - znowu ta cała Lothwen. - "Znudziła mi się ta zabawa, kuzyneczko. Jestem Davina. Niedługo się spotkamy"

Cholera!Cholera! Cholera! Szlag by to! Jak mogłam się nie domyślić?!

-Care'ie, uspokój się! - Lysander w końcu mnie dogonił. Złapał mnie za ramiona żebym nie mogła mu się wyrwać.

-Dlaczego?!- warknęłam. Na jego twarzy pojawiło się wahanie, a zaraz po nim nieustępliwa determinacja.

-Znasz prawo - powiedział stalowym głosem. - Żona ma obowiązek słuchać męża.

-Ale ty, o ile mi wiadomo nie jesteś moim mężem - wycedziłam z wściekłością. Tak, wiem. Nasze prawo jest cholernie przestarzałe.

-Jeszcze. Jednak biorąc pod uwagę fakt, że twoi rodzice zginęli w pożarze - mówił z ironią - ślub odbędzie się lada dzień.

-Chyba śnisz! - parsknęłam.

-Takie jest prawo, a ty nie możesz go zmienić - zaśmiałam się niewesoło na jego słowa.

-To teraz słuchaj, kochany: to koniec! Zrywam zaręczyny! - Lysander zastygł ze zdumieniem na twarzy, a ja mu się wyrwałam i kontynuowałam mój bieg do wyjścia. Tym razem nikt mnie nie gonił.



Nieładnie Lysiu, oj nieładnie... polecam włączyć film w multimediach do czytanie rozdziału :D

Kocham,

Nataria

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro