Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 75 - Korona z gabloty


Nogi Chloe zaczęły uginać się pod ciężarem jej ciała. Kobieta cofnęła się chwiejnym krokiem, a na drżących dłoniach zabrzęczały metalowe bransolety, jakby chciały złośliwie zdradzić jej dokładne położenie. Powietrze wokół stało się niezwykle ciężkie, utrudniając swobodne złapanie oddechu. Jeżeli bogini Vanora była w stanie tak długo stawiać opór będąc "bezbronną", co mogła zrobić, kiedy niespodziewanie nastał dzień i odzyskała pełnię sił? Tego nie wiedział nikt, jednak prawdziwy właściciel zeszytu wyraźnie przestrzegał przed umiejętnością, której Baronowa Pelagialu właśnie użyła.

Chloe raz jeszcze przeklęła w duchu nagłą interwencję Helium, nie rozumiejąc, dlaczego ktoś, kto przez ponad dwieście lat siedział bezczynnie na złotym tronie, nagle zaczął interesować się sytuacją poza marmurowym pałacem. Nawet wspólnie nie mogli przewidzieć wszystkiego, a już w szczególności ingerencji bogini światła w sprawy ludzi. Nie brali jej pod uwagę, ale też nie znali jej możliwości, stąd nie prosili jej o pomoc. Nagłe nastanie dnia rujnowało wszystkie plany. Stało się anomalią podobną do tych, które zaczęły występować w Ornorze krótko po tym, jak pojawiła się tu znacznie większa ilość bogów.

Kapłanka Malleus spojrzała z nadzieją na starego Archibalda, jednak smutne, niebieskoszare oczy kapłana Novy nie dawały już dla nich żadnej nadziei. Przygryzła dolną wargę i odwróciła się, nieumyślnie stawiając nogę w kałuży. Tak, to była kolejna anomalia, której nie mogła zdzierżyć. Przez ponad dwa tygodnie, nietypowo dla tego okresu, padało. Każdego dnia setki litrów wody zalewały ulice miasta, zmieniając drogi w istne rzeki. Działo się to tak regularnie, że mogłaby uwierzyć, iż ktoś specjalnie...

— Niemożliwe — zaczęła, otwierając szerzej oczy. Bała się odwrócić. Nie chciała zobaczyć przebiegłego uśmiechu Vanory i rosnącej satysfakcji wymalowanej na jej twarzy. — Deszcz padał jedynie za dnia... Przez ponad dwa tygodnie...

— Tak, padał — odpowiedziała, a z jej głosu dało się wyczytać jawne politowanie. Zupełnie jakby Chloe nie odkryła niczego wielkiego. Jakby coś podobnego powinna zauważyć już dawno temu, zanim postanowiła przypuścić atak na jej kryjówkę. — Ornora to naprawdę wspaniałe miasto. System kanałów robi wrażenie. Mnóstwo fontann i akweduktów nadaje temu miejscu wyjątkowego uroku, a pod ziemią można pomieścić ogromną ilość wody, jeżeli zablokuje się wszystkie odpływy. Wystarczyło zauważyć to odpowiednio wcześnie i poczekać na właściwą okazję, żeby wykorzystać cały potencjał, jaki oferuje to miasto. I takie jest też moje zadanie — wykorzystywać cały potencjał. Nie tylko z rzeczy oraz miejsc, ale i z bogów oraz ludzi.

— Przecież chmury nie należą do twojego elementu! — krzyknął Archibald Baviviel. Na twarzy starca pojawiło się zszokowanie połączone z narastającą rozpaczą. Przeżył wystarczająco wiele, by zauważyć, że odkąd Helium użyła Imitacji Słońca, nic już nie mogło powstrzymać Baronowej, a oni sami znaleźli się na przegranej pozycji. Przejęcie systemu nawadniania zapełniło Vanorze pewne zwycięstwo. Miał wrażenie, że od początku bawiła się nimi, czekając na odpowiednią chwilę do pokazania swoich pazurów. Tylko jakim cudem zdołała poruszyć chmury, żeby scentralizować wszystkie opady z okolicy na Ornorze? — Rozumiem, gdyby jakieś bóstwo wiatru sprowadziło deszcze, jednak nie ty. Nie ty, Vanoro!

— Czy to jest jakaś różnica, kto sprowadza deszcz? Czy to jestem ja, czy ktoś inny... Niegdyś wszystkie wody i tak należały do mnie. Wody mórz i oceanów, podziemne strumienie, a także wody nieba. Wszystkie, bez wyjątków, słuchały moich Rozkazów. Nawet jeśli zmienią jej bóstwo, natura nie zapomni, komu pierwotnie służyła. I tym właśnie jest prawdziwa władza — mówiła, wykonując przy tym powolny ruch wachlarzem, zupełnie jakby przesuwała nim coś niezwykle ciężkiego.

Wraz z błękitnymi piórami poruszyła się tafla wody, a ziemia zadrżała. Chloe mogła poczuć, jak pod podłożem zaczęła płynąć rwąca rzeka, uderzała dziko o ściany i starała się wyrwać na powierzchnię, by zrównać z ziemią całe miasto. Pobliskie kałuże wysłały całą swoją zawartość na plac będący miejscem starcia Baronowej Pelagialu z kapłanami Ornory.

I tak właśnie stanęła przed ludźmi Vanora — dawna Cesarzowa Wód. Otoczona błękitnymi wstęgami, uniosła dumnie podbródek i złożyła wachlarz. W tym samym czasie jej nagie, pobite i posiniaczone, skąpane we krwi ciało, wypłukała fala orzeźwiającej wody. Delikatne przeczesała posklejane, jasnobrązowe włosy. Osiadające krople twardniały, przyjmując postać drobnych diamentów i pereł, a strumienie, jakie spływały po bladym ciele bogini, już po chwili tańczyły w postaci jedwabnego materiału pełnego wstążek, koronek i falbanek z piany morskiej. Bose stopy zanurzyły się głębiej w wodzie, zupełnie jak w najdelikatniejszym leśnym mchu. Vanora zrobiła krok przed siebie, wchodząc po niewidzialnych schodach i stanęła pewnie na błękitnej tafli, teraz już z pięknymi pantofelkami na nogach. Kiedy jej ubiór znów był nienaganny, porzuciła wcześniejszy wyraz twarzy. Drwiący oraz pogardliwy uśmiech zastąpiło rozbawienie. Parsknęła pod nosem.

A parsknięcie pod nosem Baronowej Pelagialu także było Rozkazem. Tak jak dawniej trafnie zauważył Vin, Vanora świetnie kontrolowała cały swój element. Każdy, nawet najdrobniejszy skurcz mięśni, mrugnięcie okiem czy nierówny oddech był jej Rozkazem. W przeciwieństwie do pozostałych bogów ona wcale nie musiała wykrzyczeć go na głos. Wystarczyło, że natura doskonale wiedziała, czego chciała Vanora.

Tysiące litrów pobliskiej wody zareagowały bez ostrzeżenia. Uderzyły z wielką siłą w kapłanów, a ci od razu stracili kontakt z podłożem. Porwani przez ogromną falę zostali uwięzieni w środku i skazani na ciśnienie panujące wewnątrz. Zaczęło ono miażdżyć im płuca, wyciskając resztki powietrza ze sparaliżowanych ciał.

Chloe, której atak nie trafił, rozglądała się dookoła, próbując zachować spokojny umysł. Nie miała żadnej pewności, skąd nadejdzie kolejna fala, a woda otaczała ją zewsząd. Jeżeli Vanora zdążyła już zebrać wystarczająco mocy, prawdopodobnie nie istniał żaden sposób, aby utorować sobie drogę ucieczki. Wyglądało na to, iż "polowanie na Vanorę" dobiegło końca, a rozpoczęło się polowanie na kapłanów.

— Uciekać, głupcy! — krzyczał Archibald Baviviel, stając między ocalałymi kompanami a Baronową Pelagialu.

Zdarł on z siebie szatę, gotów do całkowitego poświęcenia. Najwidoczniej zdecydował, że dziś jest dzień, w którym wyzionie ducha i wreszcie zjedna się z Nathairą. W końcu podobnej determinacji nie można było znaleźć nigdzie indziej. Wyzbył się przywiązania do własnego życia, chcąc chronić życia innych.

Chloe przeklęła głośno i ruszyła gniewnym krokiem w stronę starca, łapiąc go za ramię i każąc przestać, jednak on ani przez moment nie pomyślał, żeby posłuchać słów "głupiej kapłanki Malleus", niedoświadczonej i młodej, która bez niego nie potrafiła nawet prawidłowo ocenić sytuacji. Zaśmiał się niemrawo i odtrącił ją od siebie.

— Ty też uciekaj, bo długo nie wytrzymam — oznajmił, ale Vanora nie zamierzała dać im czasu na dyskusję.

Woda zawirowała i przybrała postać wężowego smoka, który zręcznie wyminął Archibalda, rozwarł paszczę najeżoną ostrymi zębami i już zamierzał pożreć Chloe, jednak starzec w ostatniej chwili pchnął ją na ziemię, dzięki czemu zdołała uniknąć ataku. Gdy bestia zawróciła, wystawił przed siebie lewą dłoń i wykrzyczał imię boga, któremu służył od najmłodszych lat. Tego samego boga, któremu poświęcił całe swoje życie oraz tego, którego wyniósł na wyżyny w mieście uprzedzonym do Novy — boga ognia.

Starzec zapłonął szkarłatnym ogniem, zaciskając zęby z bólu. Wszystkimi siłami uderzył morskiego potwora Baronowej, skazując go tym samym na unicestwienie poprzez wyparowanie. Smok przepadł bez śladu, a Archibald Baviviel upadł na kolana, wymiotując własną krwią. Dotkliwie poparzony od przesadnego używania błogosławieństwa Novy nie mógł się ruszać. Ostatkiem sił łapał oddech — nierówny i przepełniony panicznym strachem. Zdecydował się na śmierć, to było oczywiste, ale nawet będąc na nią gotowy, nigdy nie jest się gotowym na spotkanie twarzą w twarz z jej panią. Gdy zamykał oczy, czuł zimno kamiennych płyt w białej sali, widział jej uśmiech oraz przeszywające spojrzenie.

Chloe stanęła za Archibaldem, ignorując ich odwieczne spory. Ze współczuciem oglądała skórę pokrytą czerwonymi plamami od licznych poparzeń, ale dopiero kiedy ujrzała czarną i zwęgloną rękę, poczuła wyrzuty sumienia, że z jej powodu to wszystko się dzieje. Niegdyś długa i biała broda starca, z której od zawsze był tak bardzo dumny, teraz stanowiła jedynie cień dawnej świetności. Niektóre pojedyncze włosy dopalały się, jarząc czerwienią, by później zgasnąć jak za sprawą magii i zniknąć na zawsze.

— Uciekaj, mówię, głupia kapłanko Malleus! — charknął, ukazując przy tym zęby poplamione własną krwią. — Teraz już nic nie zrobimy.

Chloe drgnęła. Mimo wszystkich sprzecznych emocji, jakie właśnie zaprzątały jej umysł, Archibald miał całkowitą rację. Teraz już nic nie mogli zrobić. Niepewnie odwróciła się, zaciskając pięści i przygryzając dolną wargę, szykowała się do najbardziej szaleńczego biegu w swoim życiu, ale w ostatniej chwili zrezygnowała. Wypuściła powietrze z płuc i z pomocą błogosławieństwa bogini brutalnej siły zarzuciła na plecy Archibalda, ignorując jego pojękiwanie przepełnione bólem. Lepsze to, niż pozwolić mu umrzeć w takim miejscu. Zaparła się i zwiększyła drastycznie prędkość, z jaką się poruszała. Jej kroki szybko zmieniły się w dalekosiężne skoki, przez co w miejscach, gdzie uderzały jej ciężkie buty, kostka brukowa pokrywała się mozaiką pęknięć.

— Niestety, nie jestem tak wspaniałomyślna, za jaką mnie macie — szepnęła Vanora.

Dźwięk jej słów i świst powietrza powędrowały za przeciwnikami, poruszając niespokojną taflą wody. Nadały jej kształt giętkiego bicza, pierwotnie wycelowanego w plecy Chloe, który jednak mignął tylko kobiecie przed twarzą i powalił ją na ziemię, wiążąc nogi.

Widząc to, Archibald Baviviel ostatkiem sił zapłonął raz jeszcze. Zignorował własny smród zwęglonego ciała. Kościstymi dłońmi z trudem musnął pułapkę wiążącą kapłankę Malleus, zmuszając kobietę do krzyku. Wrząca woda parowała na jej skórze, powodując liczne poparzenia, ale całość trwała mniej niż sekundę. Uniósł głowę, żeby ponownie kazać jej uciekać, jednak w tej samej chwili poczuł się niezwykle senny. Uderzenia serca w jego klatce piersiowej stały się nierówne i coraz wolniejsze. Wiedząc to, padł bezwładnie w błoto, skulił się niczym pąk więdnącego kwiatu i nie odezwał więcej żadnym słowem. Użycie dwa razy z rzędu błogosławieństwa tak potężnego, jak błogosławieństwo Novy, nie mogło obejść się bez odpowiedniej ceny po zamknięciu Bramy Wróconych, w szczególności wtedy, gdy używał go ktoś w wieku Archibalda. Choć z całego serca chciał się pożegnać, po prostu nie miał już siły. Gotów wreszcie zawierzyć życie Nathairze zamknął oczy i przestał oddychać.

Chloe odwróciła wzrok od martwego starca i powstrzymała wzbierające łzy. Nigdy by nie przypuszczała, że ktoś taki jak on zrobi dla niej tak wiele. Prawdopodobnie mogłaby się teraz poddać, ale nie zamierzała tego zrobić. Właśnie do niej dotarło, że jeżeli poświęci tych wszystkich kapłanów, nic już nie będzie takie samo. To prawda, że Vanora pierwszym atakiem złapała w sidła znaczną część sił wystawionych przeciwko niej, jednak nadal pozostało kilku potężnych kapłanów, a także rycerze Antoniego.

— Jeżeli to nazywasz Kataklizmem, nie musimy się ciebie obawiać — mówiła do bogini, stając na czele sojuszników, którzy mieczami starali się ciąć wodę. Chociaż sama w to nie wierzyła, miała nadzieję, iż pozostali dzięki temu poczują się pewniej. — Lepiej powiedz nam, gdzie jest Vindicate.

— Muszę cię rozczarować, ludzka kapłanko, ale to nie jest mój Kataklizm. Świat nakazał, aby pierwsze wezwanie było ostrzeżeniem. Jeżeli nadal chcecie walczyć, muszę przejść do wykonania wyroku — powiedziała, wystawiając spod rąbka sukni swój błękitny pantofelek. Tupnęła o ziemię, a podłoże zaczęło pękać. Ze wszystkich możliwych źródeł zaczęły napływać wody rozlane po ulicach, trzymane w zbiornikach i skryte w kanałach wodnych. Studzienki eksplodowały, zalewając plac po pas Baronowej. Rozchyliła ona usta i wypowiedziała spokojnym tonem te same słowa, które zapoczątkowały piekło na zachodzie Aurum — w miejscu, w którym pierwszy raz w historii dała ponieść się emocjom. W końcu wszystkie wymagania zostały spełnione. Ludzie nadal chcieli walczyć. — Kataklizm: "Vanora".

Najprawdziwsze rzeki zaczęły płynąć ulicami miasta, uderzały o budynki i okrążały Baronową, tworząc wokół niej wir, który stale się powiększał. Niczym ogromna suknia bogini, ciężkie wody wznosiły się coraz wyżej i wyżej, aż wreszcie kształtem przybrały postać kolosalnej i niestabilnej imitacji ciała Vanory. Widząc to, kobieta wyciągnęła przed siebie obie dłonie i wezwała imię latarni, jaka za zadanie miała rozświetlać jej głębokie ciemności tego świata. Clamor pojawiła się w tak nagle, że jej ostre światło zmusiło wszystkich do ukrycia oczu za materiałami swych ubrań. Metalowe okucia rozwarły się na cztery strony świata, wypuszczając tym samym płynną zawartość prosto do serca wodnego kolosa. Krótko po tym cała podobizna Baronowej Pelagialu stworzona z jej elementu zaczęła lśnić różnokolorowym, delikatnym światłem, a kształty stały się bardziej stabilne. Jeszcze chwilę temu jej ruchy wydawały się ciężkie i powolne, ale teraz... teraz zachowywała się całkowicie naturalnie. Niczym żywy człowiek, stała ponad wieżami Ornory, połączona z jeziorem, jakie utworzyło się na placu miasta. Dzikie prądy porywały bezbronnych kapłanów, nie zważając na ich błogosławieństwa i bezskuteczne próby wyswobodzenia się. Wciągały ich do wnętrza Kataklizmu, gdzie brutalną siłą wyrywały z ich płuc resztki powietrza. Dziesiątki nieprzytomnych ludzkich ciał dryfowały pośród zdradzieckich wód Vanory, a niszczące fale kruszyły mury i burzyły budynki, skutecznie powiększając przestrzeń, na której to Baronowa była jedyną prawdziwą panią. Wszystko, co się tam znalazło, musiało podlegać jej Rozkazom. Wszystko, poza jednym, niewielkim istnieniem, które zdecydowała się chronić w podzięce za to, że i ono odważyło się ją ochronić.

Yria nadal leżał nieprzytomny na suchej ziemi, omijany przez moc elementu Vanory. I to właśnie Yria był ostatnią osobą, którą przed utratą przytomności zdążyła zobaczyć Chloe. Za wszelką cenę chciała przeżyć. Strach przed śmiercią spowodowaną nadużyciem błogosławieństwa zmusił ją do próby pojmania boga wojny, a kiedy na jej drodze stanęła Vanora, nie wytrzymała. Musiała dać upust emocjom, czego teraz wyraźnie żałowała.

"Jakim trzeba być głupcem, żeby wyzwać do walki boga?" — pytała się w myślach z drwiącym uśmiechem wymalowanym na twarzy. Tak, naprawdę była głupcem i doskonale o tym wiedziała. A wszyscy inni ludzie byli takimi samymi głupcami jak ona. Wszyscy z wyjątkiem Yrii, którego to przeznaczenie było z góry ustalone. Jako pierwszy kapłan Vanory od Trzydziestoletniej Ciemności będzie wytyczał szlaki nowej religii. Tak jak miało to miejsce po strąceniu Tary, kiedy zrezygnowano z wiary dawnych lat na rzecz wyznawania bóstw, tak teraz i to może ulec zmianie, odkąd w Furantur zaczęli pojawiać się bogowie. Jeżeli miałaby wystarczająco dużo czasu, chciałaby dożyć tych chwil. Niestety, najwidoczniej tak właśnie miał wyglądać jej koniec — zmiażdżona przez ogromny odłamek ornorskiego muru, który poniosły prądy Kataklizmu Baronowej Pelagialu. Zamknęła oczy, gotowa na śmierć, jednak ta nie nastąpiła. Gdy otworzyła mocno ściśnięte powieki, ujrzała przed sobą Vanorę, która jedną dłonią zatrzymała kamień. Unosiła się na wysokości jej twarzy, z wielką łatwością poruszając się po całym ciele wodnego kolosa. Jej lodowate spojrzenie utknęło na Chloe, kiedy wzięła jej twarz w objęcie dłoni i rozwarła usta, by gorącym pocałunkiem zabrać życie, które od teraz należało wyłącznie do niej. Tak właśnie kończyli wszyscy złapani w jej Kataklizm, z którego nie było ucieczki. Niszcząca siła niespokojnych mórz i oceanów równała z ziemią Ornorę, łapczywie pochłaniając ludzkie istnienia jedno za drugim.


***


Duana zacisnęła długie, zgrabne palce na czarnej kotarze zasłaniającej jej widok z okna, po czym szybkim i zamaszystym ruchem zdarła ciężki materiał, sprawiając, iż złote kółeczka zawieszone wysoko na ozdobnym karniszu popękały, rozsypując się po podłodze. Niektóre z nich potoczyły się aż pod stopy Cathala, który, stojąc z dala od swojej pani i zapewniając jej wystarczającą przestrzeń, wszystkiemu przyglądał się z uwagą. Cesarzowej nie obchodziło to, że w noc dzisiejszego święta wszyscy mieszkańcy Ornory mieli zakaz odsłaniania okien. Uważała, iż osób jej pokroju to nie dotyczy. I po części miała rację.

Helium ustaliła to święto na pamiątkę Tary. Jedna noc na dziesięć lat miała przypominać ludziom o czasach, w których przetrwali trzydzieści lat. O tych samych czasach, w których nieustannie panowała Ciemność, a po których wreszcie nastąpiły rządy Cesarzowej. W jeden rok zbudowano wspaniały pałac nowemu władcy, zaledwie dwa lata później odbudowano Ornorę, ale najwspanialszym osiągnięciem było wzniesienie z popiołu całego Gementes podczas jednej dekady. Pierwsze imperium, które podniosło się z kolan w nowym świecie, stało się dominującą siłą w Furantur. Wszystko dzięki Duanie.

Kobieta uśmiechnęła się szeroko, ukazując przy tym nienaturalnie długie i ostre kły. Oblizała krwistoczerwone wargi, łapczywie chłonąc każdą chwilę, w której dzieło jej życia powoi obracało się w pył, z jakiego powstało.

Miała rację. Oczywiście, że miała rację. Osiem lat temu była przekonana, że jeżeli odejdzie, chwała Gementes przeminie wraz z nią. Zmęczona władzą upozorowała swoją śmierć, zostawiła nieograniczoną potęgę w ludzkich rękach i zniknęła przekonana o tym, iż jej poddani nie będą mogli powstrzymać się przed zagarnięciem dla siebie tronu. Silne fundamenty kraju skruszyła chęć posunięcia się do grzechu. Rozpoczęła się walka o dominację, dworskie intrygi, podstępy, podburzanie ludów południa i bunty, a jedyny człowiek mogący temu zapobiec, ten sam, który mógł stać się nowym imperatorem, nic z tym nie zrobił. Wolał pozostać na swoim dawnym stanowisku, czekając wytrwale na powrót Wielkiej Cesarzowej Gementes, który, zresztą, nigdy nie nastąpił.

Tak, Antonie Beauharnais był najgorszym śmieciem z możliwych. Duana dała mu szansę, lecz on z niej nie skorzystał. Mimo że wydawało jej się, iż zna go na wylot, że przez lata patrzenia w jego martwe oczy wyczytała wszystko, co tylko była w stanie, ostatecznie zaskoczył ją najbardziej ze wszystkich poddanych. Raz w życiu pomyliła się w ocenie człowieka, bo było w nim coś, co nie dawało jej spokoju. Męczyło ją to przez długie lata, aż do czasu, kiedy to wreszcie uwolniła się od niego.

Patrząc teraz przez wysokie i, na pierwszy rzut oka, niezwyciężone okno, w którego żelaznej ramie osadzono grube i wytrzymałe szyby, jej obawy wydawały się bezsensowne. Nawet jeżeli przy jego budowie dołożono wszelkich starań, szkło pozostanie szkłem. Zawsze znajdzie się ktoś, kto, mając odpowiednie narzędzia, będzie mógł je rozbić jednym uderzeniem.

Duana objęła dłońmi ramiona, rozkoszując się ciarkami przechodzącymi po całym jej ciele. Wstrząsy wywołujące niewielkie trzęsienia ziemi nasilały się, a obecność bogów mogła przynieść jedynie jeszcze więcej szkód. Na zachodzie rozszalałe Matuti rozrastało się, uderzając korzeniami w ziemię. Wbijało w nią swoje szpony i uparcie starało się pozostać na wolności jak najdłużej. Na północy pojawił się Kataklizm, którego Duana nie widziała od lat. Najpiękniejsza postać Vanory, przed którą nie ma ucieczki, pozostawiająca za sobą jedynie śmierć. Na niebie, natomiast, jaśniało najcudowniejsze Światło stworzone bezpośrednio przez Świat. Strach i współczucie zamknięte dotychczas w złotej klatce wreszcie postanowiły z niej ulecieć, na powrót zasiadając na firmamencie. Skutecznie wypalały cieniste potwory czające się w zakamarkach Ornory, ze łzami w oczach oglądając szkody przez nie wyrządzone.

Kobieta odwróciła głowę od okna i spojrzała bokiem na Cathala, który, widząc niemalże szaleństwo w jej czerwonych oczach, instynktownie cofnął się o pół kroku. W porę zorientował się, co zamierzał zrobić i siłą zatrzymał swoje ciało. Jakakolwiek by nie była, Duana nadal pozostawała jedyną osobą, której poprzysiągł wierność aż do śmierci. Nie chcąc doprowadzać jej do szału, rozluźnił napięte mięśnie i swobodnym krokiem ruszył w jej stronę. Zatrzymał się zaraz za nią i mocno objął w pasie.

— Co teraz? — zapytał, nachylając się nad nią i czule szepcząc jej do ucha.

Duana uniosła dłoń, wsuwając ją mężczyźnie między włosy. Złapała go za kark i przyciągnęła bliżej swojej skóry, a usta Cathala zaczęły wędrować po szyi coraz niżej. Z chwili na chwilę składały bardziej zachłanne pocałunki, aż zatrzymały się tuż przed dekoltem.

Cathal odsunął się od Cesarzowej. Jedną ręką nerwowo rozwiązywał błękitną chustę przewiązaną na szyi, a gdy tylko opadła na ziemię, zaczął rozpinać guziki jedwabnej koszuli. Widząc to, Duana uśmiechnęła się szczerze. Schyliła się, podniosła kawałek materiału i złapała go za dłonie.

— Wychodzę — powiedziała, patrząc mu prosto w oczy i oddając chustę.

— Zrozumiałem — odparł zdecydowanym tonem.

Mężczyzna usiadł na łóżku i niedbale związał włosy. W pośpiechu założył ciężkie, żelazne buty i już miał zamiar przywdziać resztę swojego standardowego wyposażenia, kiedy to Cesarzowa bez ostrzeżenia otworzyła drzwi swojej komnaty.

— Nie zrozumiałeś mnie. Wychodzę — powtórzyła, stojąc w progu odwrócona do niego plecami. — Sama.

Cathal zamarł. Jego zgubione spojrzenie wędrowało po meblach, bojąc się spojrzeć Duanie w twarz. Od zawsze byli razem. Odkąd pamiętał, nie zdarzyło się, aby wyruszyła gdzieś bez niego. Nie odstępował jej na krok i poświęcił jej całe swoje życie. Co więc spowodowało, że sytuacja się zmieniła? W głowie mężczyzny zrodziła się haniebna myśl, jakoby Cesarzowa Gementes już więcej go nie potrzebowała.

— Dlaczego...? — wyjąkał łamliwym głosem, unosząc przy tym brwi. — Co takiego zrobiłem?

Duana zaśmiała się, widząc reakcję czarnowłosego. Podeszła do niego i objęła mocno, trwając tak przez moment. Czuła ciepło jego ciała oraz to, jak szaleńcze bicie serca mężczyzny powoli wraca do normy.

— Nie zrobiłeś nic złego. Po prostu nie możesz ze mną iść — odpowiedziała, delikatnie głaszcząc go po głowie. — Na zewnątrz jest niebezpiecznie. Zostań tu do mojego powrotu.

— Ale... miałem cię chronić, Duano — mówił, ściskając mocniej jej dłoń. — Oddam za ciebie życie.

— I tego się obawiam — powiedziała z najpiękniejszym uśmiechem na ustach, którego dotychczas ani razu nie miał okazji oglądać.

Cathal od razu zorientował się, że coś jest nie tak, ale jedynie skinął głową, wierząc, że Wielka Cesarzowa Gementes pewnego dnia powróci. Wierzył, że ten dzień nadejdzie jak najprędzej. Wierzył, że ten dzień będzie jeszcze dziś. Że zamknie na chwilę oczy, a gdy je otworzy, znów będą leżeć na jednym łożu, wtuleni w siebie nawzajem.

— Chroniłeś mnie przed ludźmi wystarczająco długo. Spisałeś się perfekcyjnie, jednak tej nocy to nie ludzie są dla mnie wyzwaniem. Potrzebuję kogoś, kto jest w stanie zawalczyć w moim imieniu nawet z bogami — kontynuowała, widząc w jego oczach determinację, której nie dało się zgasić. Jeśli by mu na to pozwoliła i nie przyłożyła wtedy palca do ust, wykrzyczałby coś w stylu, że i on może dla niej przeciwstawić się bogom, co byłoby oczywiście kłamstwem. Cathal nie miał dość sił, żeby pokonać boga. W końcu był tylko zwykłym człowiekiem... — Poradzę sobie.

Duana westchnęła i wyszła z komnaty, zamykając za sobą drzwi. Pozostawiła czarnowłosego samego ze swoimi myślami, podczas gdy osobiście udała się w stronę wyjścia. Materiał czerwonej sukni przyciągał spojrzenia wszystkich mieszkańców pałacu, którzy zbudzeni nagłym pojawieniem się słońca na niebie nie wiedzieli, czego mogą się spodziewać w tych trudnych chwilach. Niespodziewanie na jej drodze stanął Kilich Baile. Z wysoko uniesionym podbródkiem mierzył z nią spojrzenia, trzymając srebrny miecz wyciągnięty w jej stronę. Za jego plecami stali pozostali rycerze z osobistej armii Antoniego Beauharnaisa, jednak kobieta nigdzie nie mogła dostrzec samego Antoniego. Wszystko wskazywało na to, iż Kilich działał z własnej woli, ponieważ Antonie nigdy nie przegapiłby okazji, żeby być świadkiem podobnego widowiska.

— Czekałem na ciebie — zaczął, opuszczając broń. Chwilę później uklęknął na jedno kolano i ofiarował Cesarzowej swoje ostrze. — Ja, obecna głowa rodu Baile i posiadacz srebrnego artefaktu, najsilniejszy rycerz Gementes, jestem do twojej dyspozycji, pani.

Kilich nie wyobrażał sobie, aby nawet Wielka Cesarzowa Gementes mogła zignorować jego przysięgę wierności. Rodzina Baile od zarania dziejów zajmowała się ochroną władcy, jak i jego insygniów. W szermierce dawno przerósł swojego ojca, który, po rzekomej śmierci Duany, popełnił samobójstwo.

Jeszcze za czasów jej panowania wszyscy bali się południa. Granice imperium powiększały się z dnia na dzień. Nie było siły zdolnej się im przeciwstawić, a choć Antonie uparcie twierdził, że jest inaczej, ciężko było wziąć te słowa na poważnie. Mówił o królestwie północy jak o przerażającym przeciwniku. Obawiał się ich mocy, jednak przyrównując siłę militarną Aurum do cesarstwa, można było pozbyć się wszelkich wątpliwości. Nawet jeżeli Antonie Beauharnais bał się jednej osoby, to nie mogła ona być na tyle silna, by zniszczyć całą armię. Nie mogła być też na tyle stara, żeby utrzymywać ten pokój dziesiątki lat, inaczej byłaby prawdziwym wybrykiem natury.

Kilich zdecydowanie podniósł głowę i szybko napotkał gniewne spojrzenie Cesarzowej. Niczym oczami samego diabła, patrzyła na niego z nienawiścią oraz z obrzydzeniem, wdzierając się głęboko do najgłębszych zakamarków jego duszy. Zupełnie jakby chciała wiedzieć o nim więcej, niż on sam mógłby o sobie wiedzieć.

"Ale to przecież niemożliwe, prawda?" — przemknęło mu przez myśl.

— Odmawiam. Jesteś żałośnie słaby — powiedziała, mijając go bezceremonialnie.

Mężczyzna przygryzł dolną wargę, mając nadzieję, że ból zmusi go do działania po tym, jak samo spojrzenie Duany odebrało mu władzę w nogach. Nie chcąc się tak szybko poddawać, odwrócił się i złapał ją za materiał sukni.

— Błagam. Zasiądź na tronie. Wspólnie uczynimy ten kraj wielkim — kontynuował, jednak ona jedynie wyrwała mu się z uścisku i rozejrzała się po gapiach.

Wszyscy mieli dokładnie ten sam wyraz twarzy i wszyscy myśleli tak samo, jak myślał Kilich — chcieli jej powrotu. Pragnęli, żeby znów władała potężnym imperium, które zbudowała praktycznie z niczego, bawiąc się przy tym ludzkim sercami i byli naprawdę głupi, jeżeli myśleli, że to ją jeszcze interesuje.

Duana porzuciła Gementes, ponieważ nie było więcej warte jej uwagi. Stało się zwykłe i nudne, a poza tym niezwykle męczące. Ciężar korony z czasem był już nie do zniesienia. Odbierał radość z życia i zabijał wszystkie przyjemności, z których narodziło się bóstwo grzechu. Był sprzeczny z jej naturą, a mimo to ośmielili się stanąć przed nią i paść na kolana, byleby tylko raz jeszcze stała się ich Cesarzową. W dodatku przynieśli ze sobą ten przeklęty artefakt, jaki ozdabiał jej głowę zdecydowanie zbyt długo.

— Ludzkie okropieństwo nie zna granic. Związaliście z tym miastem Helium, a mnie chcecie związać z całym krajem! — syknęła zdenerwowana.

Stanęła przed starcem trzymającym z ogromną czcią szklaną gablotę i jednym uderzeniem zrzuciła ją na ziemię. Zmarszczyła brwi, dając mu do zrozumienia, iż ma się pospieszyć, a on czym prędzej podniósł z podłogi złotą koronę wysadzaną najwspanialszymi klejnotami, jakie tylko widzieć mogły ludzkie oczy. Tę samą koronę, która jeszcze przed chwilą znajdowała się w gablotce. Duana od niechcenia założyła ją na głowę i nie potrudziła się nawet, żeby poprawić rude loki opadające jej na twarz.

— Nie będzie cesarstwa, którym mam władać, jeżeli nie będzie ludzi w nim żyjących — zaczęła, a jej twarz nie zdradzała żadnych emocji. Mówiła chłodnym i opanowanym głosem, który mroził krew w żyłach. — Jako wasz władca mam dla was Rozkaz. Wymordujcie się wzajemnie.

Po tych słowach minęła ich wszystkich, a koronę odrzuciła w kąt holu niczym bezużyteczny śmieć. Zanim zamknęła za sobą drzwi, usłyszała krzyki agonii rycerzy, którzy nie mieli pojęcia, dlaczego część z nich bez wahania postanowiła chwycić za ostrze. Bez emocji, bez cienia strachu i wątpliwości cięli się wzajemnie, mordując każdego, kto usłyszał Rozkaz Cesarzowej Duany. Jedynie Kilich Baile nadal klęczał na ziemi, nie mogąc zrozumieć, co się właściwie stało.

— Przerażająca kobieta, prawda? — zapytał Antonie, kładąc mu dłoń na ramieniu.

Antonie powolnym krokiem minął ludzi wymachujących broniami, nie zwracając uwagi na kałuże z krwi poległych, w których przyszło mu ubrudzić swoje nowe buty. Teraz liczyła się jedynie korona, jaką Duana bezmyślnie porzuciła. Podniósł ją i otarł z brudnych żyć żołnierzy niegodnych, by służyć Cesarzowej, a następnie owinął ją swoim płaszczem, zamierzając zatrzymać tak długo, jak tylko będzie to konieczne. Nie ważne, ile to potrwa, nadal wierzył, że pewnego dnia ona wróci, gotowa, by zasiąść na tronie raz jeszcze.

Gdy wszyscy padli martwi i została tylko ich dwójka, mężczyzna spojrzał na Kilicha, uśmiechając się ze współczuciem. Wierząc, że młody Baile zasługuje na wyjaśnienia, westchnął ociężale i podrapał się z tyłu głowy.

— Element Duany nie poprzestaje na kradzieży wolnej woli. Zabiera całe życie człowieka nim opętanego, a jeżeli ten ktoś będzie miał dzieci, również jego dzieci muszą jej służyć. Tym właśnie jest moc bogini grzechu — Wielkiej Cesarzowej Gementes — Duany. Wystarczyło, że zdradziłem ci niewielki fragment jej sekretu, a ty od razu pobiegłeś do niej bezmyślnie z ludźmi, którymi nie miała okazji zawładnąć. Byłeś głupi. Władza Duany sięga znacznie dalej niż ludzki wzrok.

— Nie rozumiem... — mówił, nie potrafiąc znaleźć w sobie dość siły, by wstać. — W takim razie, dlaczego nie powiedziałeś mi wszystkiego? Dlaczego zataiłeś całą prawdę?

— Chciałem zobaczyć, czy jest już gotowa — odpowiedział z zadumą, milcząc jeszcze przez chwilę. — Ale wygląda na to, że nadal długa droga przed nią.

— Co teraz?

— Teraz zrobisz to, co miałeś zrobić od początku. Przy pomocy srebrnego artefaktu zabijesz boga wojny.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro