Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 11 - Wieża z wiary


 W świetle porannego słońca stała Eilis, której dłoń ściskał Vin. Nie mogąc jeszcze dojść do siebie, trwali tak w bezruchu, czekając, aż świadomość odnajdzie drogę powrotną do ciała. Pierwsza obudziła się blondynka. Zamrugała kilka razy, starając się odzyskać w pełni sprawność, po czym przekręciła głowę lekko w bok, spoglądając na swojego towarzysza. Jego złote tęczówki odbijały jaśniejący blask dnia, przez co ich kolor zdawał się bardziej intensywny niż zazwyczaj. Zbliżyła się, przykładając mu dłoń do policzka. Ich spojrzenia się spotkały, a jego źrenice momentalnie uległy zwężeniu.

— Odsuń się — warknął, odpychając ją od siebie.

Nie okazywał wcale zdziwienia, a jedynie zniecierpliwienie spowodowane brakiem reakcji dziewczyny. Zamarła w bezruchu, nie wiedząc, co powinna teraz odpowiedzieć.

— A więc jednak żyjesz... —wyszeptała, przeklinając w myślach nieudaną próbę uszczypnięcia go w policzek. Po chwili kontynuowała już normalnym tonem, nieco przepełnionym ironią — Jakież niezmierzone szczęście przepełniło moje serce.

— Słusznie — powiedział, ruchem ręki odgarniając grzywkę z czoła.— A więc jesteśmy na miejscu?

— Wygląda na to, że Lucus odesłał nas pod samo wejście — mówiła, rozglądając się po okolicy.

Wokoło znajdowało się mnóstwo śladów po cywilizacji, która kilka dekad temu musiała istnieć gdzieś w tym miejscu, ale teraz nie wyglądało, aby można było spotkać tu jakąkolwiek żywą duszę. Zniszczone budynki zdążyła porosnąć już trawa i mech, a marmurowe alejki pokruszył czas.

— To nie wygląda na wioskę — stwierdził Vin, podnosząc z ziemi złotą monetę. Spojrzał na wóz ze zniszczonymi kołami. Najprawdopodobniej drewniana konstrukcja pojazdu nie mogła wytrzymać ciężaru ładunku, który był na nią załadowany. Jednym ruchem ręki zdarł płachtę przykrywającą mnóstwo skarbów. Kielichy wysadzane diamentami, naszyjniki z czystego srebra, tysiące złotych monet czy bogate talerze ukazywały przepych panujący w tym miejscu w latach swojej świetności. —Ludzie mieszkający tutaj musieli w pośpiechu przed czymś uciekać, aby ratować swoje życia. Zagrożenie musiało być na tyle wysokie, iż pozostawili cały ten dobytek.

— Ale mówiłeś, że nie wygląda ci to na wioskę. — Eilis podeszła bliżej, chcąc dotknąć skarbów, jednak zrezygnowała, gdy uderzył w nią piorunujący wzrok chłopaka. Jej dłoń zadrżała, zatrzymując się w powietrzu. — O co chodzi?

— To były dary. — Wyjaśnił, odkładając wcześniej podniesioną z ziemi złotą monetę na wóz. — Dla bóstwa. To miejsce nie wygląda na wioskę, bo to świątynia. Konkretniej kompleks budynków świątynnych. Mieszkano tutaj, nauczano i wyznawano jakiegoś boga.

— Rozumiem. Jednak co świątynia robi w tak niedostępnym miejscu? Dookoła są same lasy i nie prowadzi tu żadna droga — zapytała, licząc na jakąś konkretną odpowiedź. Nie musiała długo czekać. Szatyn uśmiechnął się szeroko.

— Została zniszczona. Przez bóstwo, któremu była poświęcona — mówił opanowanym głosem.

Zdawało się, że zaraz powie coś w stylu "Nam, bogom, czasem się coś takiego zdarza", jednak nic takiego nie wyszło z jego ust. Spokojnym krokiem udał się w stronę największego budynku, jaki pozostał w prawie nienaruszonym stanie. Strzelista wieża pięła się ku górze, chcąc sięgnąć zapewne samego nieba, choć wiele jej jeszcze brakowało. Na ścianach znajdowały się symbole w dawnym dialekcie Aurum.

Zafascynowana Eilis podeszła bliżej, palcem wodząc po chropowatej skale i starając się zrozumieć cokolwiek, ale zbyt wiele słów wyszło już z użytku i zbyt wiele słów zatarł czas. Badawczo zerknęła na Vina, jednak on nie wyglądał, jakby interesowała go historia tego miejsca. Ślepo podążał ku żelaznym kratom broniącym wejścia do wewnątrz. Już dawno zdążył porosnąć je bluszcz. Pchnął je lekko, a ku jego zdziwieniu — było otwarte. 

— Schody? — zdziwiła się blondynka, zastanawiając się, dlaczego ta wieża prowadzi w głąb ziemi, a nie na górę. Niepewnie zrobiła pierwszy krok, chcąc iść dalej, ale młode bóstwo wojny zdążyło już ją w tym uprzedzić. Prychnął pod nosem arogancko i schodził po kręconych schodach, jakby chciał pokazać, że w przeciwieństwie do swojej towarzyszki, on się wcale nie lęka nieznanego miejsca.

— Nie zostawaj w tyle! — krzyknął za siebie. Denerwowało go to, że Eilis nie była przekonana co do zejścia w dół, więc postanowił jakoś ją co do tego przekonać. — Na zewnątrz może być znacznie bardziej niebezpiecznie...

Najwidoczniej to poskutkowało, bo dziewczyna obejrzała się kilka razy, po czym ruszyła jego śladem. Stopnie były wąskie i śliskie, a powietrze wilgotne, przez co na ścianach skraplała się woda. Szli powoli, ostrożnie stawiając kolejne kroki. Już na tym poziomie dawało się wyczuć ogromną magię emanującą z miejsca, do którego zmierzali. Robiło się coraz ciemniej, gdy światło z powierzchni nie miało jak docierać. Zdawać by się mogło, że idą wprost do samego piekła. 

— Myślisz, że Lucus mógł się pomylić? — spytała po dłuższej chwili milczenia, chcąc przerwać niezręczną ciszę. Już jakiś czas nurtowało ją to pytanie. Mieli trafić na któreś z upadłych bóstw, jednak tu nie było żywej duszy. — Że przysłał nas nie w to miejsce, które powinien?

— Niemożliwe. Mówił, iż jego moc pozwala na wyznaczanie miejsca, gdzie pojawią się osoby opuszczające Las Błogosławionych. Jeśli nie chciał nas zabić, to przysłał gdzie trzeba. — Wyjaśnił, wciąż jednak nie ufając w pełni opiekunowi Matuti.

Vindicate widział nieobliczalność bijącą z jego spojrzenia, gdy Lucus zaledwie na krótką chwilę dał się ponieść emocjom. To nie było coś, co da się zignorować. Był zdecydowanie zbyt niebezpieczny, aby wracać do niego bez koniecznej potrzeby. Z jakiegoś powodu posiadał też niesamowite pokłady mocy. Za dużo, nawet jak na bóstwo.

— Rozumiem. Więc odpowiedź na to pytanie czeka na dole... — szepnęła do siebie, po czym przypadkowo wpadła na szatyna, który zatrzymał się nagle na schodach.

— Patrz przed siebie — warknął zły, narzekając w myślach na jej towarzystwo.

Wciąż zadawała masę niepotrzebnych pytań, jak i wciąż denerwowała go w najmniej odpowiednich momentach. Westchnął ciężko, powtarzając sobie w głębi duszy, że to tylko człowiek. Że wystarczy trzymać odpowiedni dystans w ich relacjach, a nawet on z nią wytrzyma. Odsunął się trochę w bok, aby Eilis mogła zobaczyć słabe, bladoniebieskie światło dochodzące z dołu.

 — Już niedaleko.

Gdy ciekawość nie dawała za wygraną, przyśpieszyli kroku. W końcu udało im się opuścić wieżę kręconych schodów. Znaleźli się w ogromnej, podziemnej jaskini, a droga, którą przyszli, z tej perspektywy była jedynie niewielką szczeliną w skale. Chłopak zrobił kilka kroków przed siebie, a dźwięk uginającego się drewna pod jego ciężarem wypełnił pustkę. Teraz stał na pomoście. Pomoście, obok którego zacumowana była łódka. Całą tę przestrzeń wypełniało ogromne jezioro. Tafla wody lśniła przepięknym, łagodnym błękitem, dając wystarczająco dobrą widoczność. To miejsce z pewnością nie było niczym zwyczajnym.

Piękne... — powiedziała dziewczyna, prawie bezdźwięcznie. Widok ten rzeczywiście zapierał dech w piersi. Kropelki wody mieniły się na suficie, odbijając blask jeziora niczym pryzmat, w setkach kolorów. Przypominały trochę gwiazdy na nocnym niebie, a ich układ był łudząco podobny do tych w Matuti.

Eilis spojrzała na swojego towarzysza, który nachylał się nad delikatną taflą wody, próbując jej dotknąć. Zauroczony nienaturalnymi nawet dla Niebios właściwościami, zbliżył dłoń na odległość kilku centymetrów, po czym łagodnie musnął nią powierzchnię. Nie był w stanie stwierdzić, ile dzieli go od dna. Najbezpieczniej było zakładać, że całkiem sporo.

 W jednym momencie poczuł, że opuszczają go wszystkie siły. Obraz zaczął się zamazywać. Ostry ból głowy opóźnił jego czas reakcji.

 I to w zupełności wystarczyło. 

Woda uległa spienieniu. Ludzka ręka zacisnęła palce na bóstwie wojny. Wciągnęła go pod powierzchnię niczym wygłodniała bestia. Już po ułamku sekundy znalazł się on na środku jeziora. Leżał na skale, nieprzytomny. 

Obok niego siedziała naga kobieta o rozpuszczonych, falistych włosach w kolorze bardzo jasnego brązu. Jej błękitne oczy promieniowały takim samym światłem, jakim lśnił akwen. Wlepiała je intensywnie w blondynkę, po czym kąciki jej ust uniosły się lekko ku górze. Była usatysfakcjonowana tym, co właśnie zrobiła. W tak krótkiej chwili zdążyła sparaliżować dziewczynę samym pojawieniem się. 

— Jeśli tylko masz odwagę, to przyjdź po niego — powiedziała donośnym i stanowczym głosem, wskazując skinieniem głowy na łódkę zacumowaną przy brzegu. Wyglądała, jakby nie lubiła sprzeciwu.  

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro