Rozdział 2
Upadanie na chodnik w crocsach nie należało do najprzyjemniejszych. Stopy Ann płonęły z bólu gdy próbowała biec przed siebie. Nie wiedziała czy tamten gość ją gonił. A może to była gościówa?
Podczas dramatycznego wyskoku z okna nie oglądała się za siebie, nie słyszała żadnego strzału. Pewnie oprawca nie trzymał pistoletu w dłoni choć podobno część ludzi była w nie wyposażona. W takim razie co miał? O tym Ann przekonała się niewiele później.
Wybuch budynku na pewno uszkodził jej słuch, a poza tym przywaliła w samochód po przeciwnej stronie ulicy. Szyba się stłukła, a ona upadła twarzą na bruk. Kamienica płonęła, trzask płomieni był dobrze słyszalny. To nawet nie był pierwszy wybuch w tym tygodniu, na szczęście w poprzednim nie była uczestniczką. Jedynie słyszała o nim w sklepie pani Evonley.
— Dziad — szepnęła podnosząc się delikatnie na łokciach. Wszystko bolało ją jak diabli. — Dzia– — ostry kaszel przerwał próby nawołania czworonoga.
Ann przekręciła się na plecy próbując jakoś uspokoić kaszel. Pył był wszechobecny, lecz nic nie słyszała. Może to przez głuchotę po wybuchu? Nie mogła być niczego pewna. Myślała, że szybciej uszkodzi się, w którejś z gier a nie wybuchu własnego mieszkania.
Babciny szlafrok przyjarał się bardziej niż trochę, a czubki crocsów były w dość smutnym stanie. Przynajmniej się nie wtopiły w jej stopy, choć może przez adrenalinę tego nie czuła. Jej ciało chciało biec lecz nie miała siły wstać. Przekręciła się na bok spluwając nadmiarem śliny i kończąc atak kaszlu.
Leżała już dłuższy czas, aż w końcu usłyszała kroki. Stukot obcasów nie pasował jej do wyglądu człowieka widzianego przez okno. Słońce zaczynało wschodzić oświetlając górne piętra kamienicy, a raczej resztki z tego co zostało po wybuchu. Obcasy były coraz bliżej, nadchodziły z południa, tej strony Ann nie mogła dostrzec. Miała nadzieję, że nie zostanie wysadzona po raz drugi tego dnia. Obcasy zatrzymały się tuż za nią widziała ledwo zarysowujący się przed sobą cień.
— Wszystko dobrze? — kobiecy głos zaskoczył dziewczynę. — Wokół ciebie wszystko płonie więc domyślam się, że nie okej.
— Czego ode mnie chcesz? Nie mam żadnej książki — szept Ann był niemal nie słyszały i bardziej przypomniał charkot niż cokolwiek innego.
— Co tam chrychasz? — właścicielka głosu przeszła nad Ann i kucnęła przed jej twarzą. Uwagę dziewczyny zwrócił mocny ciemny makijaż wokół zielonych oczu. — Nic nie słyszę.
— Nie mam... książek — wydukała Ann.
— To na razie najmniej mnie obchodzi. Sama się wysadziłaś? Lub sam, nie wiem jakiej jesteś płci, o ile w ogóle ją masz.
— Ann jestem. I nie sama — Ann nieznacznie się poruszyła. — I wszystko cholernie boli.
— Domyślam się. W końcu takie wysadzanie to nie sprawa powszednia... Choć w tym mieście słyszę o wybuchach na okrągło — kobieta przewróciła oczami. Nie wyglądała na starą, ale też nie nastolatkę... może wina make up'u? — Nie możesz chodzić, co?
— Wątpię że dam radę w ogóle wstać.
— Nienawidzę być niańką — oczy kobiety znów zawirowały niczym liście na wietrze. — Pomogę ci dojść w bezpieczne miejsce.
— Czemu chcesz mi pomóc..? Nie opłaca ci się, w grze jeden zawodnik mniej.
— Będziesz mieć u mnie dług, a w tym świecie takie rzeczy się przydają — chyba po raz pierwszy od początku rozmowy uśmiech rozświetlił twarz kobiety w obcasach. Był piękny lecz miał w sobie też coś niepokojącego. — Tylko jak by cię zabrać pomiocie szatana...
Alina okazała się niezwykle silną babką. Przerzuciła ramię Ann przez swoje i zaczęła się wlec w stronę miasta i wschodzącego słońca.
***
Mężczyzna w czarnych spodniach chodził po gruzach budynku. Rozglądał się na boki widocznie czegoś szukając. Kopał adidasami szare kawałki cegieł co jakiś czas plując w wypalający się ogień.
Wszedł bardziej w głąb resztek mieszkania widocznie nie zastanawiając się za bardzo czy cała konstrukcja nie zawali mu się ma głowę. Wytatuowana ręka sięgnęła po jedną z książek, mocno przypaloną. Obejrzał pobieżnie okładkę, przekartkował parę stron po czym odrzucił tomik poezji. Nie po to przyszedł, nie tego szukał. Poprawił czerwoną opaskę na przedramieniu i wyciągnął krótkofalówkę.
— E odbiór. Punkt 254 przeszukany. Niestety bezskute– — mężczyzna usłyszał żałosne miałki.
Omiótł wzrokiem pokój dostrzegając na jego końcu kota z ogonem przygniecionym kawałkiem sufitu. Wpierw go nie zauważył, szara sierść wtapiała się w kurz i gruzy.
Przeskoczył do niego po większych cegłach starając się nie skręcić przy tym nogi. Kucnął przy kocie po chwili go uwalniając. Kitku przeciągnęło się i zaczęło przymilać do jego kolan.
— Przepraszam że cię tak urządziłem stary — mężczyzna wsunął palce w puszyste choć brudne futro głaszcząc kota. — Albo stara. Nie wiem jakiej jesteś płci. Zabieram cię stąd zanim ci się wszystko na łeb zawali.
Mężczyzna pozwolił wskoczyć kotu na swoje ramię i razem opuścili gruzowisko.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro