Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

§20§ Prawo do przygotowań


________________________________
Dzieci są milsze od dorosłych
zwierzęta są milsze od dzieci
mówisz że rozumując w ten sposób
muszę dojść do twierdzenia
że najmilszy jest mi pierwotniak pantofelek

no to co

milszy mi jest pantofelek
od ciebie ty skurwysynie.
_______________________________

- Jeżeli spróbujecie nas zaatakować, jesteście martwi - obwieścił Rookwood popielatym głosem, celując różdżką w stronę stojących pod ścianą ludzi. Ci tylko popatrzyli na niego wrogo, dzikimi oczyma. Mężczyzna zerknął na kartkę.

- Który z was to Charlie? - spytał, mrużąc oczy. Nienawidził tej roboty. - Odpowiadać!

- Ja. - Rozległ się głęboki, zachrypnięty głos, a spomiędzy rodzeństwa wyszedł wysoki, rudy mężczyzna o potarganych włosach i skrzywił pogardliwie wargi. Augustus nie zwrócił na ten gest większej uwagi.

- Avery, zaprowadź go do reszty - mruknął zmęczonym głosem. Już od ponad czterdziestu minut zajmował się rozdzielaniem więźniów pod kątem przydzielenia ich do odpowiednich grup: aurorów lub tych do Zakładów i musiał przyznać, że było to dość męczące. Matki płakały, gdy oddzielał ich od dzieci, mężczyźni krzyczeli i rzucali na niego klątwy, a młodzież krzywiła wargi i syczała groźby pod jego adresem - i wszystko to było cholernie frustrujące.

Czemu nie przydzielono do tego Malfoya?, pomyślał ponuro Rookwood. To on ustalił, kto gdzie ma trafić, nie ja. Powinien się zająć też odprowadzaniem ich.

- Co z Ginny? - usłyszał nagle wrogi głos. - Nie skrzywdziliście jej?

- Na razie nie, ale jak dalej się będziesz odzywać tym tonem, śmieciu, to może się to zmienić - warknął machinalnie mężczyzna. Pogarda i nienawiść miały swój udział w niemalże każdym wypowiedzianym przez niego słowie i Rookwood nie pamiętał, kiedy ostatnio powiedział cokolwiek miłym, lub chociażby beznamiętnym tonem.

Wojna zmienia ludzi. Wojna zabija w nich człowieczeństwo.

Ale co jego - śmierciożercę - może to obchodzić?

Pani Weasley usiadła ciężko pod ścianą.

- Jesteście potworami - powiedziała, ścierając łzy. - Potworami...

- Nie przeczę - odparł zimno Augustus. - I z radością zamordujemy twoją śliczną córeczkę, jeżeli którekolwiek z was się nam przciwstawi. A teraz dalej, wychodzić! Nie mam całego dnia!

Rzeczywiście, nie miał. Jego czas kończył się o piętnastej, na godzinę przed zaplanowaną egzekucją, a do tego momentu musiał oddzielić zakładników, więźniów-aurorów oraz więźniów do Zakładów i przetransportować poszczególne grupy do większych, zbiorowych cel, skąd mieli w różnych odstępach czasu być wzięci do pracy.

Nienawidził tej roboty. Nienawidził tych ludzi.

Jeden z bliźniaków - ten, który przeżył - splunął mu pod nogi, ale mężczyzna zignorował zupełnie ten gest, jak gdyby nic się nie stało.

- Jeszcze wygramy - usłyszał szept, ale nie miał pojęcia, kto w Weasleyów wypowiedział te słowa. Zresztą, czy to miałoby jakiekolwiek znaczenie?

- Tak, tak - mruknął, wychodząc z celi. - Byle prędzej, idioci.

Drzwi zamknęły się za nim z głuchym trzaskiem

Jeszcze dwanaście grup, pomyślał ponuro, idąc przez korytarz. Aż dwanaście.

Za nim, w odstępie kilku kroków, dreptał Alva. Sam Rookwood zajmował się jedynie rozdzielaniem tych ludzi według listy: Avery, Alva i Rosier transportowali ich w odpowiednie miejsca. Augustus co prawda był przeciwny, aby takie dziecko, jak ten czternastolatek zajmowało się chociażby potencjalnie nieszkodliwymi zakładnikami, ale rozkaz pochodził od Bellatrix - a ulubienicy Czarnego Pana należało słuchać.

Bella była zachwycona Alvą. Feralnego dnia, kiedy to Malfoy zmusił go do torturowania jednego z członków Zakonu, coś się w tym dziecku złamało. Po paru lekcjach z Lestrange, które obejmowały całą pulę zaklęć uśmiercających i raniących, szatyn stał się niestabilną emocjonalnie, sadystyczną maszyną do zabijania. Nie miał już żadnych moralnych hamulców, a z więźniów kpił z taką brutalnością, że nawet Rookwood czuł się tym zniesmaczony.

Alva był zepsuty do szpiku. Być może, gdyby nie było wojny, stałby się po prostu nieco płaczliwym, z lekka tchórzliwym ale bardzo łagodnym i miłym nastolatkiem, ale wobec realiów świata, jego psychika okazała się za słaba. Wojna stworzyła żądne krwi monstrum.

Wojna? Łatwo mówić. Wojna jest bezosobowa. Można na nią wszystko zrzucić, a ona się nie obroni. Jest bardzo szerokim pojęciem, więc przypisywanie jej ludzkiej demoralizacji to wyjątkowo proste zadanie.

Lecz jeżeli nie wojna, to kto?

Ludzie. Konkretniej śmierciożercy. Wskazując palcem, Malfoy i Lestrange.

Dwie słabe istoty, tworzące kolejną słabą istotę. Żałosne, czyż nie? Ten chłopiec miał wyjątkowego pecha, że natrafił akurat na tą dwójkę. Został pokonany, zniszczony i zdematerializowany przez pierwiastek zła, który w nim tkwił, podobnie jak tkwi w każdym człowieku. Biedne dziecko, którego dusza zamieniła się w potwora.

Ponieważ każdy ma na dnie swojego serca monstrum. Wystarczy tylko je obudzić, by nas pożarło i zepchnęło w otchłań, zupełnie jak Alvę.

Piekło jest puste. Wszystkie diabły są tutaj.*

Tutaj, w naszych głowach.

§

Zegar w kuchni zakukał dwa razy, sygnalizując godzinę. Malfoy leniwie uniósł wzrok znad kubka z herbatą, napotykając spojrzenie Harry'ego.

- Idziesz. - Bardziej stwierdził, niż zapytał Wybraniec. Draco skinął głową, otwierając jedną z szafek.

- Idę - potwierdził zupełnie niepotrzebnie. - Udało mi się uprosić Bellatrix, żebym mógł przygotowywać Hogwart dla Sam-Wiesz-Kogo podczas egzekucji. Jeżeli dam radę, to ukradnę diadem. Później raczej nie będzie okazji.

- Myślisz, że się szybko zorientują? - Harry poprawił okulary i skrzyżował ręce ma piersiach. - Dlaczego u ciebie jest zawsze zimno? Zamknijżesz to okno w końcu. Chcesz nas zahibernować? - Wymownie spojrzał na uchyloną okiennicę, przez którą rozciągał się widok na brzydki, zarośnięty trawnik i jeszcze brzydszy płot.

Malfoy uśmiechnął się złośliwie.

- Zimni ludzie, zimne domy, Potter - sarknął, ale chwilę później spoważniał. - Nie mam pojęcia, kiedy się zorientują. Lepiej bądź gotowy, żeby w każdej chwili uciec. Na drzwi nałożone jest specjalne zaklęcie, żeby nie dało się ich otworzyć Alohomorą, ale jak przyjdę, zapukam dwa razy. Inaczej nie otwieraj i się gdzieś schowaj.

- Nie musisz mi mówić takich rzeczy, Draco. Nie jestem dzieckiem.

- Wybacz. - Malfoy uraczył go przepraszającym spojrzeniem. - Jestem nieco zestresowany tym całym przedsięwzięciem. - Schował malutkie pudełeczko do kieszeni.

- Tam jest ten specyfik przeciwko veritaserum? - spytał Harry, przekładając różdżkę między palcami. - Nadal nie mogę uwierzyć, Zakon coś takiego wynalazł.

Draco wzruszył ramionami.

- Obiecaj mi coś - powiedział, odetchnąwszy ciężko. - Nie ruszysz się stąd, jak mnie nie będzie, jasne? Longbottom nie jest wart twojego poświęcenia. Nikt nie jest.

Harry przewrócił oczyma.

- Obiecaj mi to - uparcie powtórzył Draco. - Dobrze wiesz, że jeżeli tam pójdziesz, to stanie się coś złego. Longbottom to roślina, nie da się go uratować.

- Histeryk z ciebie, Draco - westchnął Harry. - Ale niech ci będzie, obiecuję. Tylko wróć w jednym kawałku, okay?

Ślizgon uśmiechnął się nerwowo.

- Jasne - wymamrotał. - Dlaczego miałbym nie wrócić? Pfff... Działam z rozkazu Czarnego Pana, zapomniałeś?

Harry pokręcił głową z widocznym rozbawieniem.

- Idź już - powiedział, zerkając na zegar. - Jest dziesięć po.

Malfoy przygryzł wargę.

"Smoki biorą to, czego chcą"

Och tak, przez ostatnie kilka dni zdecydowanie brał to, czego chciał. W granicach rozsądku, oczywiście. Bo Potter już się postarał, aby ich relacja była cholernie niezręczna, a sam Malfoy czuł się tak, jakby Gryfon się nad nim litował.

- Czasami naprawdę cię nienawidzę - wymamrotał Draco, idąc w stronę drzwi wyjściowych. - Ale tak naprawdę-naprawdę.

Potter uśmiechnął się półgębkiem, a ślizgon błyskawicznie nachylił się nad nim i złożył na jego czole motyli pocałunek.

- Tylko nie daj się zabić - usłyszał jeszcze, zanim wyszedł.

Tak, ich relacja rzeczywiście była wyjątkowo niezręczna.

§

Krew była wszędzie. Pokrywała nieruchomiejące ciała, zlepiała rzęsy nad przerażonymi oczyma, jak upiorna rzeka rozlewała się po podłodze i lśniła w słabym blasku zamocowanych przy suficie latarni.

- Crucio - rozległ się cichy, złamany histerycznym śmiechem głos, a z końca mahoniowej różdżki wystrzeliła kolejna wiązka czerwonego światła i ostrym klinem wbiła się w ludzką ciżbę, kulącą się pod ścianą jak zbity pies.

Lochy wypełnił jęk bólu.

- Crucio! - Tym razem głos był przesycony irytacją i gniewem.

- Przestań! - Damski krzyk wzniósł się nad płacz dziecka, którego dosięgnęło zaklęcie.

- Crucio! - W tonie czarodzieja lekkim drżeniem pojawiło się wahanie.

Może nie powinienem tego robić?

Nie, muszę, pomyślał. Dla wyższych celów.

I na powrót rzucił zaklęcie, już bez drżenia w głosie.

To dopiero początek, powiedział do siebie w duchu, patrząc jak jeden z mężczyzn pada na śliską od krwi podłogę, dławiąc się.

Początek końca.

________________
*William Shakespeare

W mediach: "Goodnight Demonslayer" autorstwa Aurelio Voltaire'a
Fragment (a właściwie całość): "Pantofelek", Andrzej Bursa

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro