Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

§14§ Prawo do zachcianek

_______________________
Każdy z nas samotny
Każdy z nas samotny
Czemuż, czemuż więc
my, gwiezdne dzieci
W gwiazdozbiór piękny, przepiękny wręcz
Nie skupimy serc?
_______________________


Kiedy to się zaczęło?, zapytał sam siebie ślizgon, przygryzając ze zirytowania wargę.

Och, owszem, Potter był fascynującą postacią już w Hogwarcie, ale nie interesowało mnie wtedy jego życie uczuciowe! Nadal mnie nie interesuje!

Merlinie, co on musiał sobie o mnie pomyśleć!

Harry zostawił go samego w salonie po zadaniu tego feralnego pytania: widocznie uznał, że Malfoy nie ma ochoty na dalszą rozmowę z nim, lub, co gorsza, zaczął domyślać się, dlaczego ślizgon nie odpowiada.

Przecież on to wykorzysta, pomyślał rozgorączkowany Malfoy. Gdybym był nim, to-

Nagle do głowy wpadł mu szalony pomysł.

A gdyby tak... czysto teoretycznie... dla dobra świata...

Nie, nie, o czym ja w ogóle myślę, zganił siebie w myślach. Gdyby Potter się we mnie zakochał, nie przysłużyłoby się to wygranej nad Tym, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać. W życiu. Prędzej by wszystko pokomplikowało.

Chociaż to dziwne nawet dla niego samego, młody Malfoy poczuł ukłucie zawodu.

Jestem nienormalny!, wyrzucił sobie ze złością. Potter to tylko pionek! Dziwny, tajemniczy pionek, ale wciąż ktoś, na kogo nie powinienem zwracać nawet najmniejszej uwagi! Dlaczego niby miałoby mnie łączyć z nim coś więcej, niż w szkole?

Bo pragnę uwagi drugiego człowieka, odpowiedział sobie ponuro. Chcę być dla kogoś ważny. Chcę czuć, że ktoś się o mnie martwi i że mam dla kogo żyć. Moi rodzice i przyjaciele nie żyją, a śmierciożercy zdecydowanie nie są towarzystwem spełniającym te wymogi. Nic dziwnego, że mam jakieś spaczone myśli względem Pottera.

Jakie szczęście, że po wojnie się to skończy! Byle sama wojna też się szybko skończyła, bo jak tak dalej pójdzie, to doleję Bliznowatemu amortencji do herbaty.

Ale cholera, to przecież całkiem dobry pomysł!

Muszę się otrząsnąć, powiedział do siebie samego. Mam mętlik w głowie.

I owszem, miał mętlik w głowie, podobnie zresztą jak Harry; bałagan wywołany przez życie w powojennej, totalitarnej Anglii, tymi wszystkimi zmianami, które ich dotknęły, brakiem poczucia bezpieczeństwa i dziwną, niecodzienną sytuacją. Oboje nie wiedzieli, jak się mają zachowywać i oboje pragnęli, aby ktoś zdjął im z barków ten wielki ciężar odpowiedzialności i powiedział, że wszystko będzie dobrze, a oni nie muszą się już niczym martwić.

Nikt nie mógł im tego zagwarantować. Byli sami, chociaż może nie tyle sami, co samotni. Nie umieli odważyć się, by zawiązać między sobą normalne, zdrowe relacje i męczyło ich to. Malfoy myślał, że musi manipulować Harrym, a Harry czuł, że jego obowiązkiem jest zabicie Voldemorta i do tego czasu nie wolno tracić mu energii na nic innego. Poprzednie lata zostawiły na nich piętno niechęci i dystansu, które sprawiały, że chłopcy w swoim towarzystwie nie czuli się zbyt dobrze, pomimo tego, że pragnęli bliskości drugiej osoby jak wody na pustyni.

Ich życie było jednym wielkim, niezrozumiałym bałaganem. A Draco coraz mocniej czuł, że ma ochotę to wszystko po prostu zignorować, zacząć mówić na Pottera "Harry", w końcu przestać wszystko komplikować i przyznać się przed samym sobą, że cholera, ten durny Gryfiak jednak w jakiś dziwny sposób mu się podoba.

Oczywiście Malfoy był zdrowo myślącym ślizgonem i nigdy by nie zrobił czegoś tak lekkomyślnego, jak akceptowanie własnych uczuć. Zwłaszcza na wojnie, gdzie równie dobrze mógł zginąć w przeciągu następnej minuty. Zwłaszcza, że, chociaż sam tego do końca nie rozumiał, jego fascynacja Harrym nie miała w sobie nic romantycznego.

To w ogóle możliwe?, zapytał sam siebie, ale nie umiał znaleźć na to odpowiedzi.

Był zagubiony. W dodatku ta cała przysięga chyba nie działała tak, jak powinna.

Im szybciej zdobędę diadem, tym szybciej go zniszczymy, pomyślał. I tym szybciej wygramy.

Jeżeli wygramy, dodał ponuro, ale szybko otrząsnął się z podobnych odczuć. Musimy wygrać.

Leniwie podniósł się z fotela i od niechcenia spojrzał na zegar. Powinien pójść do Malfoy Manor, by wykonać swoje obowiązki. Platforma już z pewnością była pełna, a jeżeli szybko to załatwi, to śmierciożercy może nawet nie zorientują się, że tam w ogóle przyszedł.

Accio pergamin — rozkazał, po czym napisał krótką informację, gdzie właściwie wychodzi i zostawił papier na małym, okrągłym stoliczku, stojącym pod ścianą na zgrabnej, mahoniowej nóżce.

A później obrócił się, w powietrzu rozległ się cichy trzask aportacji i już go nie było.

§

Malfoy kaszlnął, czując nieprzyjemne drapanie w gardle, spowodowane dymem. Skończył już swoje obowiązki i zgodnie z poleceniem spotkanego wcześniej Dołohowa stawił się na powrót w Malfoy Manor, czując się jak ostatni nędzarz.

Gdybym miał szczęście, to nikt by nawet nie zauważył, że przyszedłe na platformę, pomyślał. Ale nie, mój pech jak zwykle musiał zadziałać. Pieprz się, świecie.

Draco pchnął drzwi Sali Jadalnej, w której zazwyczaj odbywały się dyskusje śmierciożerców. Dyskusje, do których, przez zdradę rodziców, zazwyczaj nie był dopuszczany.

— Malfoy? Po coś tu przylazł? Pomyliłeś drzwi we własnym domu? — prychnął Rookwood, wrogo patrząc na młodego ślizgona, który zamarł w bezruchu.

Przecież miałem się zjawić, przemknęło mu przez myśl. O co chodzi?

— Stul pysk, Augustusie — odparł Dołohow tonem, który przypominał zgrzytanie metalu o kamień. — Zaprosiłem go tu.

— A od kiedy to prowadzasz się z chłopcami? — syknął ciemnowłosy z obrzydliwym uśmiechem, od którego Malfoyowi zrobiło się niedobrze — I to jeszcze trzy razy od ciebie młodszymi?

— Nie pierdol głupot, Rookwood — westchnęła ciężko jedna z kobiet. — Twoje ohydne żarty i spaczenia nikogo nie bawią.

Draco ze zdziwieniem spostrzegł, że tą, która stanęła w jego obronie jest pani Zabini, matka Blaise'a. Nie zdumiało go to, że mu pomaga — bo to było oczywiste, biorąc pod uwagę że była matką jego przyjaciela — ale sam fakt, że się pojawiła. Od Bitwy o Hogwart skutecznie unikała reszty śmierciożerców, pogrążona w żałobie po synu.

Skoro tutaj była, spotkanie rzeczywiście musiało być ważne.

Rookwood machnął ręką.

— Będziesz tak stał, czy usiądziesz, Malfoy? — prychnął lekceważąco, ostentacyjnie unosząc brwi. — Bo zostajesz, jak rozumiem?

Draco usiadł na najbliższym wolnym krześle, pomiędzy Nottem a Bellatrix. Miejsca przy stole w większości były pozajmowane, ale sam chłopak miał wrażenie, że to nie jest to, co zwykle. Brakowało mu górującej, dostojnej postaci ojca, mierzącego wszystkich chłodnym spojrzeniem i matki, której każdy, hipnotyzujący ruch mówił, że to ona jest tutaj panią domu i należy się z nią liczyć.

Dom bez rodziców Dracona nie miał już prawa nazywać się Malfoy Manor. Zwłaszcza, że sam Draco nawet tutaj nie przebywał.

"Dom twój tam, gdzie serce twoje", czyż nie? A serce młodego Malfoya uciekało od tego miejsca.

W co ja się wpakowałem?, pomyślał, przygryzając wargę.

— Dobrze. — Ulubienica Czarnego Pana złożyła dłonie w piramidkę, opierając łokcie na stole. Ślizgon wyraźnie czuł jej mocne, ostre perfumy, od których już zaczynało kręcić mu się w głowie. — A więc ponawiam pytanie: ktoś ma coś przeciw planowi Augustusa, aby przenieść więźniów do Zakładów?

Malfoy poczuł nieprzyjemny dreszcz.

— To nieodpowiedzialne! — Nott aż rąbnął w stół. — To pierdolony Zakon! Należy ich wybić!

— Och tak, rozwiązywanie wszystkiego morderstwami jest przegenialnym pomysłem — syknął na to Rookowood — Godnym takiego kundla jak ty. Nawet nie spodziewałem się, że wysilisz się na coś inteligentniejszego.

— A dawanie tym robakom częściowej wolności to oczywiście świetny pomysł! — warknął Dołohow, odsłaniając zębyw groteskowym, świadczącym o wzburzeniu grymasie. — Uciekną po trzech dniach!

— Te kurwy od Dumbledore'a nie powinny mieć prawa, aby chociażby na nas spojrzeć, a co dopiero dla nas pracować! — dorzucił znów Nott.

— Cisza! — krzyknęła Bellatrix, wyraźnie zirytowana obrotem spraw, po czym spojrzała na Augustusa, który unosił rękę zupełnie tak, jak zgłaszający się uczeń. — Rookwood, mów!

Mężczyzna skinął głową z obłudną elegancją.

— Przenoszenie wszystkich więźniów do pracy w zakładach istotnie byłoby idiotyzmem — zaczął spokojnym, ale dziwnie ironicznym tonem. — ale zabicie ich też nie przyniesie nam korzyści.

O czym on gada?, pomyślał Malfoy, marszcząc brwi. Rookwood mówiący, aby nie zabijać członków Zakonu? O co chodzi?

— Sugeruję przenieść tylko część, a resztę zostawić jako zakładników — ciągnął dalej ciemnooki śmierciożerca. — Wiecie, szantażować tych pracujących, że jeżeli zrobią cokolwiek, co się nam nie podoba, będziemy torturować ich matki, siostry i tak dalej. Naprawdę myślicie, że na to nie pójdą? To robactwo ma miękkie serca. Będą pracować ponad normę tylko dlatego, że mamy ich bliskich w garści.

— Ale dlaczego nie mielibyśmy ich po prostu zamordować? — prychnął Dołohow, krzyżując grube ręce na piersi. — Przecież i tak wszystkie szlamy muszą iść do tych Zakładów.

Przy stole potoczył się szmer aprobaty. Rookwood wywrócił oczyma.

— Bo nie opłaca nam się mordować taniej siły roboczej, debilu — westchnął. — Trupy nam się do niczego nie przydadzą. Więźniowie gnijący w celach też nie.

— Mogą się zbuntować w tych Zakładach. — powiedziała ostrożnie pani Zabini, unosząc brwi. — Albo porozumieć z Zakonem.

— Właśnie dlatego mamy zakładników. — wyjaśnił mężczyzna z lekkim uśmiechem, a Draco nagle nabrał podejrzeń, że wcześniej poprosił matkę Blaise'a, aby zadała te pytania. — Będą zbyt przerażeni, aby działać przeciw nam. Zwłaszcza, jeżeli za ostrzeżenie wyślemy potencjalnym rebeliantom dłonie ich córek z jakąś śliczną pogróżką, ale tutaj zdawałbym się raczej na Bellę, gdyż ona na szantażach z pewnością zna się lepiej ode mnie... O, i Dołohow, pomimo całej swojej głupoty, zrobiłeś dzisiaj jedną całkiem pożyteczną rzecz.

— Hm?

— Młody Malfoy z pewnością z radością będzie mógł nam wskazać, kto będzie dobrym zakładnikiem wobec niektórych rodzin.

Draco poczuł, jak ściska mu się gardło, a żołądek wiąże w ciasny supeł. Wierzchem dłoni otarł pot z czoła.

— Ktoś jest przeciw takiemu pomysłowi? — spytał Rookwood, tryumfalnym wzrokiem wodząc po zebranych. — Przypominam, że niektórych więźniów zamiast do Zakładów, można skierować do łapania magicznych zwierząt...

Nott uniósł rękę.

— Z tego wyniknie katastrofa — powiedział zwięźle. — Jestem przeciwny.

— Ktoś jeszcze? — zapytała Bellatrix, po czym, nie czekając na odpowiedź, dodała: — To wspaniale, wyślemy ich do Zakładów w przyszłym tygodniu. Draco, gdzieś w wolnym czasie udaj się z Augustusem i pomóż mu w doborze zakładników-

— Draco z radością zrobi to teraz, czyż nie, Draco? — Przesłodzony głos Rookowoda był wręcz przesiąknięty kpiną. Malfoy poczuł, jak kipi w nim złość.

— Nie widzę niczego radosnego w czasie spędzonym w towarzystwie szlam i zdrajców — parsknął. — Ale owszem, jeżeli w tym przedsięwzięciu jest potrzebna moja pomoc, to jej udzielę, aczkolwiek z czystej konieczności przysłużenia się, a nie dla osobistej satysfakcji.

— Och, Dracuś, gdzieś ty nauczył się tak przemawiać? — szepnęła z rozkoszą Bellatrix. — Wiedziałam, że Cyzia nie mogła zepsuć cię całkowicie!

Rookwood uśmiechnął się pod nosem.

— W takim razie na co czekasz, Malfoy? Idziemy, czyż nie?



______________

U góry: Edward Stachura, "Tak"
Jest pewna drobna nieścisłość (a raczej nie tyle nieścisłość, co sprzeczne informacje) gdy idzie o Zakłady i więźniów, lecz jest to zrobione celowo... Zobaczycie, dlaczego.

Na jowisza, pisanie "<3" zaczyna mnie już totalnie wkurzać. Znaczy nie samo odpisywanie (bo lubię to robić), tylko ten znak. Jak nagle zacznę wam odpisywać, no nie wiem, ">7", to się nie zdziwcie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro