§10§ Prawo do akceptacji
______________________________
Coś jeszcze się wydarzy, tylko gdzie i co.
Ktoś wyjdzie im naprzeciw, tylko kiedy, kto,
w ilu postaciach i w jakich zamiarach.
Jeśli będzie miał wybór,
może nie zechce być wrogiem
i pozostawi ich przy jakimś życiu.
_______________________________
— Zajmę się kradzieżą diademu — powiedział Draco po dłuższej chwili milczenia.
Harry spojrzał na niego zaskoczony.
— Co? — wykrztusił.
— To, co powiedziałem, Potter. — zirytował się chłopak. — Ty nie masz jak przeniknąć do Hogwartu, a ja tak, pustogłowy pacanie. Lepiej wymyśl, jakie nowe horkruksy mógł stworzyć Czarny Pan. I gdzie je ukrył, skoro tak palisz się do działania.
— Wow, Malfoy, przejmujesz inicjatywę — sarknął Harry. — To do ciebie niepodobne.
Blondyn sapnął, ze zirytowania przewracając oczyma.
— Nagini należy zabić bezpośrednio przed samym Czarnym Panem — mruknął po chwili. — Inaczej jej nie dostaniemy. Z kolei co do tamtych dwóch horkruksów, zakładam, że będzie ich pilnował ze zdwojoną czujnością.
— Ty na serio się tym przejmujesz.
— Zamknij się, durny gryfiaku i mów, czym były poprzednie horkruksy — westchnął chłopak, odgarniając jasne włosy z twarzy.
— To mam milczeć, czy gadać, durny ślizgonie? — prychnął Harry. — A poprzednie naczynia to kielich Helgi Hufflepuff, medalion Slytherina, pierścień Gauntów, dziennik Toma Riddle'a, no i moja blizna. Vol-
— Cicho! — syknął Malfoy.
— Czarny Pan — poprawił się szybko chłopak. — zbierał przedmioty w pewien sposób sentymentalne. Rzecz w tym, że nie mam pojęcia, co jeszcze może chcieć uczynić horkruksem.
— Może Tiarę Przydziału? — Malfoy uniósł brwi. — w końcu należała do Gryffindora. Albo generalnie coś związanego z Hogwartem.
— Wątpię, to chyba byłoby za proste... — zamyślił się Harry. — Riddle nie jest głupi. Mógł założyć, że skoro ja wiem o horkruksach, inni też mogą. A skoro jego poprzednie naczynia były związane z Hogwartem, właśnie na podobne przedmioty padnie pierwsze podejrzenie. Nie, wydaje mi się, że horkruksami będzie coś zupełnie innego.
— Czarna Różdżka — powiedział po chwili Malfoy. — Jeżeli to rzeczywiście Czarna Różdżka, mamy przesrane, wiesz o tym?
Harry pokiwał głową.
— Trzymanie dwóch horkruksów przy sobie byłoby jednak dość niebezpieczne, nie uważasz? — spytał.
— Jest pewny, że nie żyjesz. — wzruszył ramionami Malfoy, w zamyśleniu spoglądając przed siebie. — Przekonany o własnej niezniszczalności. Nie ma się co oszukiwać, Potter, Czarny Pan jest wielkim czarodziejem. Obawiam się, że nawet gdyby zaatakowała go jednocześnie połowa Zakonu Feniksa – który, jak przypominam, się rozpadł – on najprawdopodobnien dałby radę się obronić. Wydaje mi się, że trzymanie przy sobie dwóch horkruksów nie jest taką bezmyślnością, o jaką go posądzasz, zwłaszcza, że o pozostałych dwóch niemal nic nie wiadomo.
— Może — westchnął Harry i nagle wydał się Draconowi bardzo mały, słaby i bezsilny. — Dobija mnie to, do czego doprowadziliśmy i jak mało wiemy. Jak żył Dumbledore...
— Nie wracaj do tego — mruknął Malfoy, odwracając wzrok i nerwowo strzepując pyłek z rękawa koszuli. — Nie zmienisz przeszłości.
Dumbledore powiedział mi, że nie jestem mordercą, z ponurym rozbawieniem przypomniał sobie Draco, uśmiechając się pomimo zaistniałej sytuacji.
Dumbledore kłamał, mówiąc, że Draco nie jest mordercą. Draco był mordercą, najgorszym z możliwych. Codziennie zabijał samego siebie samym tym, że ciągle trwał przy życiu.
Jakże smutny jest ten, którego błogosławieństwo jest zarazem przekleństwem!
Harry wzruszył ramionami.
— Masz rację — przyznał. — Nie zmienię. Przepraszam.
To było dziwne, że potrafili tak po prostu ze sobą porozmawiać. To było dziwne, że Harry nie patrzył na Dracona jak na śmiecia, nawet pomimo tych wszystkich rzeczy, które o nim wiedział.
Potter był dobry. Potter był miłosierny.
Tyle mi do niego brakuje, przemknęło Malfoyowi przez głowę, gdy spojrzał w zielone tęczówki byłego Gryfona. Tyle nas dzieli, dodał z bólem.
Draco zawsze starał się być najlepszy. Wszystkie jego działania za czasów szkolnych przeznaczone były do tego, aby pokazał swoją wyższość nad innymi. Potrzebował tego jak tlenu.
Ale nie przy Harrym. Przy Harrym mógł być "tym gorszym".
Nie powinienem tego rozstrząsać, pomyślał. To mi nie pomoże wykraść diademu.
— Postaram się zdobyć diadem w ciągu najbliższych dwóch miesięcy — powiedział po chwili, przeczesując jasne włosy z pewną nerwowością, którą Potter z pewnością zauważył. — Ty w tym czasie wykombinuj, jak go zniszczyć, albo jak dobrać się do innych horkruksów. Ewentualnie, gdzie możemy uciec, w razie gdyby Czarny Pan zorientował się, że jednak żyjesz.
Harry pokiwał głową, uciekając wzrokiem na bok, a Draco zganił się w myślach za fakt, że przypatruje się mu z jawnym zainteresowaniem.
Jeszcze sobie coś dziwnego o mnie pomyśli, uznał, czując nieprzyjemny ucisk w gardle. Nie dość, że jestem śmierciożercą, to jeszcze patrzę na niego jak na ofiarę.
To, że jego wzrok oznaczał zupełnie coś innego, wolał pominąć. W końcu nie mógłby dopuścić do siebie myśli, że wcale nie jest taki zły i spaczony, czyż nie?
— Wiesz co, Malfoy? — zagadnął Harry, wstając z łóżka i podchodząc do blondyna. — Wcale nie jesteś taką gnidą, za jaką cię początkowo miałem.
Draco poczuł się jak dziecko, które, otoczone przez tłum, nagle orientuje się, że nie wie, gdzie są jego rodzice.
Dziesięć minut temu Potter powiedział, że nie jestem taki zły, pomyślał. Teraz to powtórzył, ale w nieco innych słowach. O co mu chodzi?
Szarooki podniósł nań niepewny, speszony wzrok, zaciskając długie palce na kolanach i mnąc materiał czarnych, eleganckich spodni.
Szlag, pomyślał, czując jak jego policzki pokrywają się zdradliwą czerwienią. Harry był za blisko, zdecydowanie za blisko, a w dodatku patrzył na niego jakimś dziwnym, trudnym do sprecyzowania wzrokiem, przeszywając go na wylot.
Tak naprawdę, Draco nigdy namacalnie nie czuł bliskości innych ludzi. Owszem, ojciec i matka go kochali, ale raczej stronili od czułych gestów, zastępując je szorstkim tonem i zdystansowanym chłodem relacji, a dziewczyna...
Problem tkwił właśnie w tym, że Draco nigdy nie miał dziewczyny. Oczywiście, Pansy kręciła się wokół niego, ewidentnie nim zainteresowana, ale jej obecność była ciężka, lepka i namolna, a sam Malfoy postrzegał jej uczucie raczej jako coś kłopotliwego, niemal wstydliwego, oraz potwornie irytującego. Gdy tak się do niego przystawiała, nie patrzył na nią nawet w kategoriach normalnego człowieka, a raczej kogoś owładniętego urokiem i nie do końca przytomnego.
Ale Harry był trzeźwy, a jego spojrzenie płonące i chociaż Draco nie wiedział, z czego to wynikało, czuł się z tym potwornie niepewnie.
Nikt nigdy tak na niego nie patrzył. Nikt nigdy go tak nie zahipnotyzował zaledwie jednym spojrzeniem.
Draco wbił wzrok w swoje zaciśnięte na kolanach dłonie, ale nawet to nie było wystarczającą ucieczką, ponieważ nadal czuł wzrok drugiego chłopaka na swoim karku.
— Masz coś na sumieniu, że tak uciekasz wzrokiem? — spytał po chwili Harry. — Dziwnie się zachowujesz.
— To ty się dziwnie zachowujesz, Potter — parsknął Ślizgon, wciąż nie patrząc na okularnika. — Dlaczego się tak na mnie gapisz?
— Chciałem sprawdzić twoją reakcję. — Wzruszył ramionami brunet. — Jesteś jedyną osobą, jaką widuję w ciągu ostatnich kilku tygodni, Malfoy. W dodatku prawie cię nie znam.
— Oj, uwierz mi, Potter, wolałbyś widzieć tylko mnie, niż wielu śmierciożerców — mruknął Malfoy, czując, jak płoną mu uszy.
— Skromnością to ty nie grzeszysz — parsknął Harry. — Pozostaje mi tylko wierzyć, że nie przechwalałeś się, gdy mówiłeś, że wykradniesz diadem.
— Oczywiście, że nie! — Oburzył się Draco. — Za kogo ty mnie w ogóle masz, co?
Harry przymknął oczy i westchnął przeciągle.
— Właśnie na tym polega problem, Malfoy. — powiedział wolno, starannie akcentując każdy wyraz. Ślizgon poczuł, jak przechodzą go ciarki. — Nie mam pojęcia, za kogo tak właściwie cię mam.
§
Ogień w kominku skrzypał cicho, rozpraszając panującą w saloniku ciszę i rzucając pomarańczowożółty cień na ciemną, mahoniową podłogę. Podłużne, mrugające cienie kołysały się leniwie na ścianach za swoimi właścicielami, a zegar tykał cichutko, nadając rytm oddechom obu chłopców i szelestowi papieru czytanej przez jednego z nich książki.
Był wieczór, a za oknem hulał wiatr, rozrzucając liście i dudniąc w szyby. Kto wie, może to właśnie on oblekł niebo w przejrzysty granat i rozsypał na nim lśniące, srebrnozłote gwiazdy?
Kanapa skrzypnęła jękliwie, gdy jeden z chłopców zmienił pozycję, chroniąc od upadku zsuwającą mu się z nóg gazetę. Drugi spojrzał na niego pytająco, unosząc brwi i jednocześnie przewrócił stronę grubej, obleczonej w szkarłat księgi, którą chyba tylko zaklęcia chroniły od rozpadnięcia się ze starości.
— Przeczytałeś już? — spytał Draco, chcąc przerwać ciszę, która, choć wcześniej im nie przeszkadzała, nagle zrobiła się osobliwie zimna.
Harry pokiwał głową.
— To, co się dzieje, jest straszne — powiedział. Jego ton był pewny, opanowany, ale jego zielone oczy burzyły się, gdy wypowiadał następne słowa, nieco przypominając dziki płomień zaklęcia uśmiercającego, złapany w ramy tęczówek. — Musimy go jak najszybciej powstrzymać.
Malfoy westchnął i założył za ucho pasemko jasnych włosów: jak zwykle, gdy przygotowywał się do elokwentnej odpowiedzi.
— Nie możemy działać pochopnie, Potter. — Przez jego twarz przebiegł skurcz. — Mnie też się to nie podoba, ale spójrz na naszą sytuację obiektywnie. Jest nas dwóch i w dodatku musimy działać w ukryciu. Pośpiech jest naszym wrogiem.
— Ale jak można robić coś takiego? — Oburzył się Harry, uderzając ręką w gazetę, która wydała z siebie żałosny szelest. — Obozy? Czy ty w ogóle słyszysz, jak to brzmi?
— Obozy Pracy, Potter — westchnął Malfoy. — A nie karne. Jeszcze nie jest tak źle.
— To się niczym nie różni.
— Różni, mój drogi Człopcze, Który Przeżył. — Malfoy pozwolił sobie na cierpki uśmieszek. — Zresztą, napisane jest Zakłady, a nie Obozy, czyż nie?
— Dobrze wiesz, jak to będzie działać. Skoro mają tam nocować i na wyjście muszą mieć specjalne przepustki...
— Nie ja to wymyśliłem, nie krzycz na mnie. — Jasnowłosy rozmasował skronie, krzywiąc się lekko. — Zresztą, czego się spodziewałeś? Czarny Pan nie lubi szlam. A zdrajców krwi to już w ogóle.
— Ale żeby od razu wysyłać ich do jakichś durnych Zakładów Pracy? — obruszył się Harry. — Będą traktowani jak zwierzęta, dobrze o tym wiesz!
Cała dyskusją kręciła się wokół jednej z najnowszych ustaw śmierciożerczej Anglii: wszyscy czarodzieje, których rodzice byli mugolami, musieli porzucić swoje dotychczasowe stanowiska i zgłosić się w tak zwanych Zakładach, gdzie, jak to zostało ujęte, "znajdą godne swojego stanu społecznego stanowiska".
— A ustawa o aurorach? — Nie ustępował Harry, gdy skończyli rozmowę (a właściwie kłótnię) o zakłady. — To przecież misje samobójcze!
Draco westchnął.
— Nie ja to wymyśliłem — powtórzył. — Zresztą, aurorzy nie mają tak źle. Łapanie magicznych zwierząt jest niebezpieczne, ale nie aż tak, jak myślisz. Znaczy, zależy których. Niektórym się z pewnością poszczęści.
— A inni zginą — rzekł z goryczą Harry.
— A inni zginą — potwierdził Draco bezradnie. — Potter, ja nic na to nie poradzę, wierz mi. Moi rodzice zdradzili Czarnego Pana. Nie wylądowałem w lochach tylko dlatego, że ciotka Bella mnie lubi, a Rookwood i Dołohow też się za mną wstawili.
— Wiem — westchnął brunet. — Po prostu... martwi mnie to, co się dzieje. Ten świat zamienia się w piekło.
Ten świat od zawsze taki był, chciał powiedzieć blondyn, ale ugryzł się w język. Piekło jest puste. Wszystkie diabły są tutaj.*
— I chyba musimy zadbać, żeby to nie poszło dalej, co, Potty? — parsknął, chociaż wcale nie było mu do śmiechu. Ogień w kominku zaskwierczał, wydając z siebie odgłos podobny do chichotu. Ponure zdarzenie losu.
— Chyba tak. — Gryfon wysilił się na sztuczny uśmiech, unosząc kąciki ust w górę w dość niepewnym geście.
Malfoy pochylił głowę, pozwalając białawym pasemkom zakryć swoją twarz.
Uśmiecha się do mnie, pomyślał, usiłując skupić się na pajęczym piśmie autora średniowiecznej księgi, którą trzymał na kolanach. Pomimo całej tej wcześniejszej nienawiści, teraz siedzimy sobie razem w domku gdzieś na odludziu, prowadzimy w miarę normalną rozmowę, a on się jeszcze uśmiecha, zupełnie tak, jakbym mu nigdy nic złego nie zrobił.
Nasza nienawiść odeszła w niepamięć. Jestem jedynie ciekaw, do czego nas to doprowadzi.
-----
Witam nowych czytelników!
(*Szekspir, bo jakżeby inaczej, a u góry: Szymborska, "Jacyś ludzie")
Co do obozów (zakładów): jest to rzecz, którą wymyśliłam gdzieś w 2016r., kiedy miałam pisać swoje pierwsze drarry. Koniec końców do tego nie doszło, ale pomysł pozostał gdzieś z tyłu mojej głowy. A wyjaśnienie piszę, bo nie chcę, aby ktoś doszukiwał się tutaj aluzji do obecnej afery politycznej, no bo... żadnej aluzji nie ma. Po prostu.
I ok, zdaję sobie sprawę, że "Prawa" opierają się głównie na perspektywie Draco, ale jak narazie, Harry głównie siedzi u Malfoya na chacie i na tym kończy się jego rola.
Już niedługo, spokojnie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro