30. Obecność
Ledwo pozbierałam kawałki siebie ze szpitalnego korytarza, by zaledwie kilka godzin później znów rozsypać się na podłodze w pustym, pachnącym samotnością mieszkaniu. Głos Karola docierał do mnie jakby przez grubą taflę szyby. Poczułam pod kolanami chłód płytek i łzy na policzkach.
— Lidia... Tak mi przykro. Naprawdę... Nie wiem co powiedzieć. Nic nie mogłem zrobić. Wezwałem pogotowie ale mogli tylko stwierdzić zgon.
A więc ojciec umarł tej samej nocy, co Marcel. A może tak naprawdę odszedł lata temu, kiedy dowiedział się o tym, co stało się matce? Czy już wtedy mentalnie nas porzucił? Czy już od ponad dwudziestu lat nie miałam ojca?
Właściwie od zawsze byliśmy emocjonalnymi sierotami. Ojciec był, ale jakby go nie było. Teraz już wiedziałam, dlaczego...
— Lidia? Jesteś tam?
— Tak... — szepnęłam ochryple. Odchrząknęłam i powtórzyłam głośniej. — Jestem. Dziękuję za telefon... — głos mi się załamał i musiałam odetchnąć kilka razy, żeby móc kontynuować. — A ty orientujesz się, jak wyglądają procedury? No wiesz, z pochówkiem, z tym wszystkim...
— No... Wiem tyle, że ciało zabrali do kostnicy. Zadali mi parę pytań. Dałem numer do kontaktu do ciebie. Powinni wkrótce zadzwonić.
— A powód śmierci? Dlaczego on... To znaczy... Jak to się stało? — zapytałam, przysiadając na zimnym krześle w przeraźliwie pustej kuchni.
Mój wzrok padł na pudełko po pizzy leżące przy koszu na śmieci. Pozostałość po Marcelu. Oczy mnie zapiekły i westchnęłam głęboko kolejny raz, żeby powstrzymać się od płaczu.
— A jak myślisz, Lidiu? Za dużo wypił. Wiedziałem, że go kiedyś to całkiem wyniszczy. Znalazłem go na kanapie, wszedłem bo kurier się dobijał... Miał jakąś przesyłkę, uparł się że chce zostawić. To podszedłem, drzwi były otwarte. Myślałem, że twój ojciec śpi, a on... No wiesz... — westchnął Karol.
No tak. Alkohol. Ta trucizna sączyła się w naszą rodzinę niczym jad. Każdego zatruwała w jakimś stopniu. Nikogo nie pozostawiała bez konsekwencji, nawet jeśli nie brał nawet kropli do ust. A ojciec... Czy zrobił to celowo? Czy wyrzuty sumienia kazały mu wlewać w siebie kieliszek za kieliszkiem, łyk za łykiem, aż do utraty świadomości? A może wręcz przeciwnie? Czy przesadził niechcący? Mogło być tak, że wcale nie przejął się losem Marcela i świętował moralne zwycięstwo nad kundlem, jak określił swojego przybranego syna. Nie byłam w stanie tego stwierdzić. Dopiero po usłyszeniu tego, co wczoraj powiedział, zdałam sobie sprawę, że w ogóle nie znałam swojego ojca. Okazał się dla mnie obcym człowiekiem.
Płakałam tak naprawdę nad Marcelem i matką, która przecież załamie się, kiedy usłyszy bolesną prawdę o śmierci dwóch najważniejszych osób w jej życiu. Kochała ojca, byłam o tym przekonana. I równie mocno kochała Marcela, mimo że oboje ranili ją i nie dawali powodów do takiej miłości i poświęcenia.
— Lidiu... — chrząknął Karol. — Wiem, że między nami ostatnio jest... No jest kiepsko. Ale jeśli potrzebujesz pomocy, to wiedz, że ja jestem.
— Tak, wiem.
— Co mogę zrobić? Powiedz. W czym ci pomóc? — zapytał przejętym głosem i poczułam, jakby niewielka część ciężaru została zdjęta z moich ramion.
Nie byłam całkiem sama. Był Karol.
— Tak, możesz mi pomóc — powiedziałam przez łzy. — W ogarnięciu pogrzebów. I proszę dopilnuj, żeby twoja mama nic nie mówiła mojej, dobrze?
— Nie zamierzasz jej powiedzieć? — zdziwił się.
— Nie wiem, ale na razie chcę to odłożyć. Mama jest mocno osłabiona i psychicznie też z nią nienajlepiej. Wierz mi. Lepiej, żeby o niczym na razie nie wiedziała — westchnęłam dziwnie pustym i matowym głosem. Nie byłam gotowa na tę rozmowę. Bałam się nawet o tym myśleć.
— Rozumiem. Dam znać swojej, co i jak...
— Dzięki — szepnęłam, czując do Karola ogromną wdzięczność.
Porozmawialiśmy jeszcze chwilę. Karol poinstruował mnie, jak mam pozałatwiać kwestie okołopogrzebowe. Akty zgonów. Kostnice. Trumny. Zakład pogrzebowy. Cmentarz. Nie miałam o tym bladego pojęcia, ale na szczęście miałam przyjaciela, który mógł mi pomóc.
Kolejne dni wiły się niczym czarny kir wokół tych wszystkich spraw związanych ze śmiercią. Wzięłam to na siebie, bo kto inny miał się tym zająć?
Hybnerowi o niczym nie powiedziałam. Poprosiłam go tylko o kilka dni wolnego i żeby o nic nie pytał. Uszanował moją prośbę i więcej nie dzwonił. Nie chciałam obarczać go swoimi problemami. Zresztą z jakiej racji miałabym to robić? W gruncie rzeczy byliśmy dla siebie obcy. On tak naprawdę nie znał prawdziwej mnie. Dotychczas nie zobaczył tych zatrutych korzeni, z których wyrosłam pokrzywiona i skulona gdzieś przy ziemi, schowana przed wzrokiem, nie pnąca się do góry, tylko pełzająca w zacienionym błotnistym dole. Był czas, kiedy jak bluszcz próbowałam przedrzeć się pośród chwastów do góry, do światła. Przegrałam.
Moje życie było jak brudna, błotnista kałuża, którą każdy normalny przechodzień omijałaby szerokim łukiem. Nikt o zdrowych zmysłach nie wszedłby w to grzęzawisko. A już na pewno nie Hybner, którego środowisko różniło się skrajnie od mojego. Dzieliła nas przepaść. Nie wiem, jak kiedykolwiek mogłam pomyśleć, że między nami mogło coś zaistnieć. To było tylko złudzenie. Fatamorgana, którą dostrzegłam przedzierając się przez pustynię mojego życia uczuciowego. Pragnęłam rozpaczliwie miłości, ale nie umiałam jej przyjąć ani okazać. Czułam w głębi serca, że zdrowe uczucie miłości nie istniało w moim zasięgu. W tym obszarze byłam analfabetką nie umiejącą ani odczytać znaków, ani ich przekazać. Coś, co zdawało mi się zbawienną oazą, okazało się nieistniejącą mrzonką.
Samotne noce w zatęchłym mieszkaniu nie były najgorsze. Najgorsze były wizyty u mamy, której patrząc prosto w oczy kłamałam. A ona mi wierzyła, wpatrując się we mnie kochającym wzrokiem zmęczonej życiem matki. Pewnego południa wzięłam szczotkę i sunąc ząbkami po przerzedzonych, poprzetykanych siwizną włosach obiecałam, że załatwię pobyt w porządnym ośrodku rehabilitacyjnym. Mama się zgodziła, a na jej twarzy gościł tak dawno nie widziany uśmiech. Ledwo dostrzegalny, ale ja od razu wychwyciłam tę zmianę, skrupulatnie kolekcjonując ten drogocenny moment w pamięci.
I znów uwikłałam się w sieć kłamstw przekonując samą siebie, że to jedyna słuszna droga.
Matka niczego nie wyczuła bo leki przeciwbólowe i psychotropowe, które przyjmowała, skutecznie odbierały jej zdolność jasnej oceny sytuacji. Ufała mi jak małe dziecko, za każdym razem ściskając moją rękę na pożegnanie i szepcząc pod nosem bezgłośnie dwa słowa, których nigdy od niej nie usłyszałam. W naszym domu były one niczym tabu. O miłości się nie mówiło. Po prostu.
Pogrzeb był jeden. Trumny dwie. I kilkunastu żałobników, w tym Karol, jego rodzice i pół tuzina skinów z biało-czerwonym wieńcem dla Marcela. Prócz mnie chyba oni najbardziej przeżyli śmierć kolegi. W ich posępnych twarzach widziałam twarz mojego brata. I tak naprawdę chyba tylko za jego trumną kroczyłam z żalem. Ojcu nie potrafiłam wybaczyć tych słów pogardy, którymi zabił Marcela. Tak. Zabił go. A Marcel Szado tylko dopełnił formalności i odebrał sobie życie z przeświadczeniem, że oddaje ojcu przysługę.
Kiedy stałam nad zasypanymi grobami, sama, a zimny i porywisty wiatr targał moimi włosami, zdałam sobie sprawę, że tylko ja zostałam na placu boju. Każda z bliskich mi osób w pewnym momencie swojego życia uznała, że czas odejść z tego świata. Mama próbowała, lecz nie udało jej się tak samo jak Hybnerowi. Cudem uniknęli przejścia przez niewidzialny próg. Marcel chyba najbardziej pragnął spotkania ze śmiercią i dopiął swego. Wiedziałam, że zrobił to w emocjonalnym amoku, podjudzany przez nienawistne słowa ojca. I on. Mój ojciec, który nie wiadomo, czy umarł jak samotny zrozpaczony pies, czy jak bezmyślna małpa wlewająca w siebie ogłupiającą trutkę. Już nigdy nie dowiem się, jak było naprawdę. Dwa obrazy kontrastowały ze sobą, nie dając mi spokoju. Ojciec płaczący na podłodze (nad sobą czy nad Marcelem, tego nie wiem) i ojciec wylewający z wiadra zabarwioną krwią Marcela wodę. Widziałam wtedy jego twarz, pozbawioną emocji, może z lekka zaprawioną goryczą niewiadomego pochodzenia.
Te wszystkie myśli kotłowały się w mojej głowie nie dając mi spokoju i nie pozwalając normalnie funkcjonować. A przecież musiałam, bo we wtorek zaplanowano kolejną rozprawę w sądzie, na której miałam być świadkiem.
Dwie sprawy powstrzymywały mnie przed pójściem w ślady Marcela. Potrzebująca opieki matka i Hybner, który przecież oczekiwał, że stawie się w roli świadka. I tylko Karol znów był oparciem. Może i nie rozmawialiśmy tak jak kiedyś. Nie spotykaliśmy się. Ale był. Kiedy potrzebowałam pomocy, był. To on kroczył u mojego boku za sunącym powoli w stronę cmentarza karawanem. To on pomógł mi kupić trumny. To on dbał o to, żebym cokolwiek zjadła a mojej mamie przygotowywał lekkostrawne odżywcze zupy.
Karol Jazgarczyk, czy tego chciałam czy nie chciałam, był mi przyjacielem na dobre i złe. Tylko to już nie była słodka, beztroska przyjaźń dwojga nastolatków.
Była to więź dwojga poranionych życiem ludzi, którzy poza sobą nie mieli nikogo, a w sobie nawzajem odnaleźli substytut bliskości. Może nie idealny, może nie pozbawiony goryczy, ale jednak wystarczający, aby wypełnić potrzebę obecności kogoś, na kim można zawsze polegać.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro