Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

21. Krawędź

Minął tydzień z okładem. Codziennie przyjeżdżałam do mamy pomagać jej w jedzeniu, bo sama nie mogła utrzymać nawet łyżki. Na szczęście podpięli jej cewnik, więc problem z oddawaniem moczu na razie został załatwiony. Wizyty w łazience czy nawet użycie kaczki byłyby mocno problematyczne. Mama dostawała dożylnie odżywcze kroplówki, a do jedzenia podawaliśmy jej w niewielkiej ilości kleik ryżowy lub kukurydziany z musami owocowymi. Na razie nie mogliśmy pozwolić sobie na nic bardziej treściwego.

Jeśli chodzi o stan fizyczny, mama o dziwo czuła się z dnia na dzień coraz lepiej. Lekarze planowali wstawienie w miejscu złamanych kręgów podtrzymujących śrub, dzięki którym istniałaby szansa na powrót do jako takiej sprawności, w tym do chodzenia. Miałam nadzieję, że im się uda. Załatwiłam mamie operację u najlepszego specjalisty w tym szpitalu. W tym celu musiałam sięgnąć do kieszeni, ale dzięki pieniądzom od Hybnera było to  możliwe. Nic w tym świecie nie ma za darmo.

Hybner na czas jego pobytu w szpitalu dał mi wolne. Nie chciał, żebym go tam odwiedzała. Zresztą już dzisiaj, po dziesięciu dniach miał wychodzić. Umówiliśmy się, że odbiorę go o czternastej i zawiozę do mieszkania. Dochodziło już południe, musiałam się pospieszyć, żeby zdążyć. Dojazd do miasta trwał pół godziny, a dodatkowo trzeba było przebić się przez częste o tej godzinie korki.

Mama prosiła mnie, bym co jakiś czas gotowała dla taty obiad na kilka dni. Obrałam więc kilogram ziemniaków, żeby zrobić z nich zapiekankę. Starczy mu na jakieś trzy obiady, może więcej. Pokroiłam ziemniaki i dodałam do nich podsmażone z sosem paprykowym mięso mielone. Wszystko ułożyłam w szklanej brytfannie, posypując z wierzchu startym serem żółtym.

Tata po wypadku mamy (nie nazywał tego próbą samobójczą), codziennie wlewał w siebie kilka piw albo kieliszków wódki. Nie chodził do pracy, bo wciąż miał zwolnienie lekarskie. Wciąż był w szoku, a o Marcelu nie można było nawet wspomnieć w jego obecności. Zarzekał się, że jeśli ten jeszcze raz pojawi się w domu, "własnoręcznie obije mu ten głupi łysy czerep", jak się pewnego wieczora wyraził.

Zdałam sobie sprawę, że ciągle miałam kogoś bliskiego w szpitalu. A to ojciec, a to Karol, teraz mama i Hybner... Na myśl o Karolu przeszyły mnie nieprzyjemne spazmy w okolicach żołądka. Doskonale znałam to uczucie. Wdzięczność pomieszana z zakłopotaniem i wyrzutami sumienia. Bo niby jak miałam mu się odwdzięczyć? Nie istniał żaden sposób. Przecież nie pójdę z nim na kolację, bo uznałby to za randkę. Każde spotkanie z nim byłoby podszyte kontekstem, od którego stroniłam. Nie mogłam pozwolić sobie na dawanie mu złudnych nadziei. Z drugiej strony Karol zachowywał się w porządku. Pomógł mi, narażał się, zawsze był na zawołanie i nie chował urazy za nieodwzajemnienie jego uczuć. Był prawdziwym przyjacielem, w przeciwieństwie do mnie. Ja nie mogłam mu nic zaoferować.

Drgnęłam, widząc sylwetkę Karola przez okno w kuchni. Pchnął furtkę i zmierzał w stronę naszych drzwi wejściowych. Ojciec na szczęście spał. Szybko wytarłam ręce w ścierkę i nastawiłam piekarnik na półtorej godziny pieczenia. Powinno wystarczyć. Usłyszałam pukanie do drzwi. Dobrze, że Karol nie użył dzwonka, bo ojciec zaraz by się obudził. Pobiegłam przez korytarz i wypadłam na ganek.

— Cześć, Karolu...

— Cześć, mogę wejść? — zapytał, uśmiechając się promiennie.

Chłodne listopadowe słońce zagrało w jego rdzawych włosach i piegach na nosie.

— Jasne, wchodź. Może siądźmy tutaj — wskazałam na ogrodowe krzesełka upchnięte na ganku.

Było tu dość chłodno, ale przynajmniej cicho i nie istniało niebezpieczeństwo obudzenia ojca. Karol nie zdejmując kurtki usiadł na jednym krześle, a ja na drugim, chyboczącym się z powodu nierównych nóżek.

— Jak tam twoja mama? — zagadnął.

— W porządku. Może wyjdzie z tego... Mają jej zrobić operację. Tytanowe śruby w kręgach — westchnęłam.

— O kurczę... I to się uda?

— Mam nadzieję. Lekarze mówią, że wielu ludzi nawet może chodzić po takiej operacji. Śruby trzymają kręgi i to wszystko jakoś działa... No zobaczymy... Na pewno będzie trzeba wysłać mamę na rehabilitację. Pamiętasz ten ośrodek w Starym Kącie?

— Tam, gdzie pojechała pracować pani Baśka?

— Tak. Ostatnio ją spotkałam na ulicy, wróciła na weekend do matki. Bardzo polecała ten ośrodek. Co prawda jest dość daleko, bo na Mazurach, ale myślę, że warto. Mama miałaby ładne widoki, spokój... To jest też potrzebne nie tylko dla rehabilitacji, ale i psychiki.

— A szpital psychiatryczny nie wchodzi w grę? Po tym, co zrobiła... Bałbym się, że będzie chciała zrobić to znowu — rzucił ostrożnie.

Spojrzałam w jego zmartwione oczy. Wokół jednego widoczne były czerwone blizny i zrosty, spod których ledwo było widać jasną tęczówkę.

— Wiem, ale mama nie chce o tym słyszeć. I szczerze mówiąc ja też nie. Wolę ją wysłać do tego ośrodka. Tam naprawdę dobrze się zajmują ludźmi — mruknęłam.

— Słusznie. Tylko... To pewnie sporo kosztuje...

— Za miesiąc trzy tysiące — Wzruszyłam ramionami, nie patrząc mu w oczy. — Jestem w stanie razem z ojcem tyle zapłacić. Będę do niej jeździć co parę tygodni.

— To jest dobry pomysł— zgodził się Karol, posyłając mi pokrzepiający uśmiech.

— A ty? Co u ciebie? Jak oko? — zapytałam, mrugając powiekami żeby odgonić łzy.

— Goi się. No i widzę nim, trochę. Jest nadzieja na poprawę — rzucił z wymuszoną beztroską.

— A jak sprawa z... Z Hybnerem? — zapytałam, próbując ukryć drżenie głosu.

— Na razie ciągle przekładają. Podobno facet ma jakieś problemy zdrowotne... Nie wiem, to tylko pogłoski. Ale i tak muszę jechać najpierw do prawnika a potem do sądu, złożyć jeszcze jakieś brakujące papiery... I właśnie w tej sprawie przyszedłem.

Spojrzałam na niego pytająco. Wszystko we mnie napięło się jak struna. Karol uśmiechnął się i wyjrzał przez okienko.

— Ostatnio zauważyłem, że przyjeżdżasz samochodem.

— Tak... To pożyczony... Od mojego pracodawcy... — bąknęłam, podążając za jego wzrokiem.

Czarny SUV aż lśnił w słońcu.

— Aha... No... Wiesz, po tym wypadku straciłem prawko. Może mogłabyś mnie podrzucić? Wracasz dzisiaj do miasta, prawda?

— Yyy... Tak. Oczywiście, że cię podwiozę — zgodziłam się natychmiast, mimo że wcale nie pasowała mi ta perspektywa. Cieszyłam się, że Karol nie drążył tematu.

— Jeśli to problem, to mów od razu... Pojadę autobusem.

— Nie, no co ty? Ty mnie tyle razy podwozileś, to ja chociaż raz się odwdzięczę — powiedziałam, przywołując na twarz uśmiech. — Zaraz pojedziemy. Tylko za jakąś godzinę, dobrze? Jeszcze wyciągnę zapiekankę i możemy jechać.

— Super, to jesteśmy umówieni. Przyjdę za godzinkę.

Karol wyszedł, a ja w napięciu czekałam, aż zniknie z pola widzenia, po czym porwałam z kieszeni kurtki klucze i pobiegłam do samochodu.

Dokładnie przeszukałam każdy zakamarek i znalazłam kilka kopert adresowanych do Hybnera, jakieś ulotki, w schowku jego książkę i kartonik z nazwiskiem do przypięcia z jakiejś konferencji. Wszystko to zgarnęłam i pieczołowicie schowałam w swoim pokoju pod łóżkiem. Nie chciałam, żeby Karol domyślił się, czyj to samochód. Lepiej, żeby jeszcze nie wiedział, dla kogo pracuję.

Kiedy obiad był prawie gotowy, a samochód pozbawiony wszelkich dowodów rzeczowych świadczących o tym, że należy do Hybnera, punktualnie o trzynastej pod mój dom przyszedł Karol. Wyłączyłam piekarnik, mając nadzieję że wszystko dojdzie już samo.

— Wsiadaj — rzuciłam tylko z uśmiechem i zajęłam miejsce kierowcy.

— Fajny sprzęt — pochwalił Karol, zapinając pas. — To jest Toyota Ravka najnowszej generacji, prawda?

— Yyy... Chyba tak. Wiesz, że ja się nie znam na samochodach.

— No... My to możemy tylko o takim cacku pomarzyć. Czyli bogaty ten twój pracodawca. Kto to w ogóle jest? — zapytał, rzucając mi pytające spojrzenie.

— Yyy... Taki... Emeryt... — skłamałam, czując jak żołądek boleśnie zaciska mi się pod żebrami.

— Emeryt? To pewnie odcina teraz kupony od jakiegoś biznesu. Fajna fucha ci się trafiła. Gość jest w porządku? — dopytywał.

— Tak. Jest spoko — rzuciłam wymijająco, wzruszając ramionami.

— Pewnie dużo ci płaci.

— Karol...

— Dobra, już o nic nie pytam. Z ciekawości tylko się zastanawiam. No nie dąsaj się — zażartował, smyrając mnie lekko w grzywkę.

Zmusiłam się do bladego uśmiechu, po czym sprawdziłam czy mam wolne, wyjeżdżając na dwupasmówkę. Po kilku minutach ciszy Karol wyrwał mnie z zamyślenia zdaniem, którego miałam nadzieję już nigdy nie usłyszeć.

— Zawsze tak pięknie wyglądasz... A za kierownicą to już w ogóle poza skalą. Jak taka bizneswoman.

— Karol... Weź... Przestań — żachnęłam się, przewracając oczami. Policzki mi płonęły.

— No co... To prawda. Już nie wolno mi powiedzieć tego, co myślę? Kiedyś ci nie przeszkadzały komplementy — burknął lekko obrażony.

— Kiedyś... To było zanim powiedziałeś, że czujesz do mnie coś więcej — wymamrotałam.

— Czyli teraz już nie mogę, tak? Teraz jestem gorszy? Teraz nie chcesz słuchać miłych słów, bo wiesz, że kryje się za nimi moje uczucie?

— Nie o to chodzi — prychnęłam, czując że nerwy przejmują nade mną kontrolę.

— A o co? Jakby ci rzucił komplementem jakiś bogaty przystojniak, to by ci nie przeszkadzało, co? Wy dziewczyny wszystkie jesteście takie same. Podobają wam się tacy... A ja nie mam szans. Jakbym miał tatuaże i Rolexa na nadgarstku to może byś spojrzała. Ale nie, bo ja jestem rudym frajerem z poparzoną połową gęby — rzucił, zaplatając szczupłe ramiona na piersi.

— Karol, to naprawdę niesprawiedliwe. Przecież wiesz, że to nieprawda. Dlaczego tak mówisz? — zapytałam ostrym tonem. Co jak co, ale teraz to poczułam się zaatakowana.

— Dobra... Przesadziłem... Przepraszam — rzucił, wzdychając. — Ale przyznaj. Trochę w tym prawdy jest. Kobiet nie pociągają dobre, porządne chłopaki tylko albo jacyś bogacze, albo pewni siebie maczo, albo popaprańcy z tajemnicami. Ooo... — Uniósł palec. — To wtedy jest gratka. Tacy najlepsi. Przystojni, tajemniczy, z klasą... Za takiego to dacie się pokroić.

— Daj spokój, Karol. Nie wszystkie kobiety są z tej samej gliny. Tak jak mężczyźni. Twoje  teorie psycho- socjologiczne zaczynają już być śmieszne — prychnęłam, starając się obrócić rozmowę w żart.

— Bo to jest śmieszne. I straszne jednocześnie — przyznał. — Dlatego że często potem te kobiety są nieszczęśliwe, bo wybrały popaprańca, zamiast nudnego ale normalnego kolesia.

Dojechaliśmy na szczęście do miasta i mogłam nic nie odpowiedzieć na zaczepki Karola. Owszem, może i miał trochę racji, ale nie chciałam w to wchodzić. Mnie przecież ten temat i tak nie dotyczył. Bardziej martwiło mnie w tej chwili to, że spóźnię się do Hybnera. Zerknęłam na zegarek w desce rozdzielczej. Dochodziła czternasta, a jeszcze musiałam zawieźć Karola na miejsce.

Nagle mój telefon w torebce rzuconej na tylne siedzenie zadzwonił. Szlag. To pewnie Hybner. A przecież nie mogłam odebrać od niego przy Karolu!

— Odbierzesz? Podać ci? — zaproponował Karol, sięgając po moją torebkę.

— Nie! — krzyknęłam gwałtownie. — Nie trzeba.

— Ale może to coś ważnego?

— Później oddzwonię. To dokąd mam cię zawieźć? — zapytałam, mając nadzieję, że odwrócę pytaniem uwagę Karola. Po chwili mogłam odetchnąć z ulgą. Udało się. Odłożył torebkę z powrotem.

— Zawieź mnie na Sienkiewicza, wiesz... Tam na rogu z Marszałkowską.

— Jasne. Zaraz będziemy — rzuciłam, napinając mięśnie w przedramionach od ściskania kierownicy.

W końcu wysadziłam przyjaciela na miejscu i pomachawszy mu na pożegnanie, odjechałam jak najprędzej w stronę szpitala.
Telefon znów dzwonił, więc korzystając z okazji postoju na światłach, sięgnęłam po torebkę i odebrałam. To była Sylwia.

— Hej, Lidka... — przywitała się, zwracając do mnie zdrobnieniem. Ostatnio zaczęła traktować mnie jak przyjaciółkę. — Słuchaj, jedziesz może do Damiana? Podobno dzisiaj wychodzi.

— Tak... Odbiorę go.

— Słuchaj... Tylko broń Boże mu nie mów o tym, że dzwoniłam, ale... Wiesz, w szpitalu go pilnowali... A w domu... Będzie sam. Rozumiesz, co mam na myśli, prawda?

— Domyślam się.

Sylwia bała się, że Damian znowu spróbuję się targnąć na własne życie. I nie dziwiłam się jej. Też się bałam.

— No właśnie. W związku z tym mam taki pomysł. Bo ja niestety nie mogę, mam małe dzieci. A mój mąż często jeździ w delegacje, za granicę, tak jak ostatnio. Rodzice z kolei działają Damianowi na nerwy. No i wątpię, żeby go dopilnowali.

— Chcesz mnie zapytać, czy mogę u niego pomieszkać? I go pilnować, żeby nic sobie nie zrobił? — upewniłam się.

— Tak. Tylko musiałabyś to sama mu zaproponować. Bo jak to wyjdzie ode mnie, to Damian mnie zabije.

— Ale... On się pewnie nie zgodzi.

— Zgodzi. On się zgodzi na wszystko, co mu powiesz. Ma do ciebie słabość. Mnie tylko toleruje. A rodziców nie znosi. Tak jak zresztą większości ludzi ostatnio.

— Cóż... No dobra, spróbuję... Ale czasem muszę odwiedzić mamę w szpitalu...

— To do dogadania, zawsze mogę wtedy wpaść i się zmienimy. Żeby po prostu on nigdy nie był sam, przynajmniej przez te parę tygodni. Jego psychiatra to mój znajomy. To on zaleca ostrożność, chociaż nie wchodzi w szczegóły. W ogóle mogłam cię uprzedzić, bo Damian ma depresję, ale nie sądziłam, że aż tak... No nic, na szczęście jakoś się wykaraskał. Żeby tylko teraz doszedł do siebie. Tylko ty możesz mu pomóc.

— Dobrze. Zaproponuję mu, że u niego zamieszkam, na początek parę dni — zgodziłam się, czując jak serce zaczyna mi bić szybciej na samą myśl o spędzaniu nocy pod jednym dachem z Hybnerem.

— Dzięki, jesteś nieoceniona. Gdyby nie ty... To mój jedyny brat. Będę ci wdzięczna do końca życia.

— Nie ma sprawy. Wszystko rozumiem.

Sylwia rozłączyła się i w samochodzie zapadła ciężka cisza. Zaparkowałam niedaleko wejścia i wyszłam na drżących nogach. Niebo nad miastem było ciężkie od ołowianych chmur, ciążących nad głowami ludzi niczym ich problemy i zmartwienia. Mój telefon znowu się odezwał. Tym razem to rzeczywiście był Hybner.

— Pani Lidio... — westchnął do słuchawki.

— Wiem... Przepraszam za spóźnienie. Musiałam coś załatwić. Będę za parę minut.

— Czekam na korytarzu.

— Już idę — rzuciłam, popychając ramieniem ciężkie szklane drzwi.

Znalazłam go na czwartym piętrze. Siedział na krześle i wyglądał na mocno zniecierpliwionego, bo tupał rytmicznie jedną nogą, a palcami jednej ręki bębnił w udo.

— Już jestem — powiedziałam na wydechu, stając przed nim cała zasapana. — Przepraszam, ale...

— Musiała coś pani załatwić — dokończył za mnie chłodno.

— Tak...

— To coś było ważniejsze niż ja? A może ten ktoś?

— Yyy... To...

Zamarłam. Skąd on wiedział o Karolu?

— Ostatnio wydaje mi się pani czymś bardzo zmartwiona — powiedział patrząc gdzieś w okolicę mojego mostku. Dziwnie się z tym czułam, ale przecież on nie widział, więc nie mogłam traktować tego jako coś złego.
Westchnęłam i przysiadłam na krześle obok.

— Tak... Mam wrażenie, że coś pani przede mną ukrywa. Stało się coś? Oczywiście prócz tego, co ja sam narobiłem — rzucił, okręcając się w moją stronę. Musiał usłyszeć, że usiadłam.

— Cóż... Rzeczywiście ostatnio mam ciężki czas. Moja mama jest w szpitalu. Miała... Miała wypadek — wyznałam.

— Wypadek? Mam nadzieje, że wszystko z nią w porządku?

— Niestety nie. Ma połamane kręgi. Musi mieć operację.

— Przykro mi to słyszeć — powiedział ze szczerym zmartwieniem w głosie. — Przepraszam. Proszę mi wybaczyć, nie wiedziałem. Ma pani pewnie teraz sporo na głowie, nie powinienem był się niecierpliwić. Było mi powiedzieć, poprosiłbym kogoś innego.

— Nie... To żaden problem. Po prostu po drodze coś mi jeszcze wypadło. To co, możemy jechać?

— Tak. Nie mam zbyt wielu bagaży. Większość zabrała wczoraj wieczorem Sylwia — mruknął, wstając na równe nogi.

Zawahałam się, po czym ostrożnie ujęłam Hybnera pod rękę, żeby poprowadzić go do windy.

— Czuję się okropnie, że musi mnie pani tak prowadzić za rączkę — prychnął.

— To żaden wstyd. Przecież ja wszystko rozumiem. Niepotrzebnie się pan krępuje.

Poczułam nagły, ale delikatny uścisk ręki Hybnera. Jakby chciał mi w ten sposób coś przekazać bez słów. Twarz mi zapłonęła, ale jednocześnie poczułam przyjemne ciepło w okolicy serca, które utrzymywało się przez całą drogę do mieszkania Hybnera.

Kiedy już znaleźliśmy się w środku, Hybner widocznie poczuł się swobodniej. W swoim mieszkaniu znał dobrze każdy zakamarek, w przeciwieństwie do szpitala. Usiadł na hokerze, a ja nastawiłam wodę na herbatę. Wyciągnęłam z szafki dwa kubki.

— Czyli ta operacja pani mamy będzie jakoś niedługo? — zagadnął.

— Tak, prawdopodobnie pojutrze.

— Jeśli coś potrzeba... Uważam, że zasługuje pani na premię.

Postawiłam przed mężczyzną kubek z herbatą i spojrzałam na niego, zbierając się do spełnienia prośby Sylwii. I oto nadarzała się okazja.

— Jeśli już mowa o premii... Może... Może dostałabym ją za większą ilość godzin pracy? — zapytałam ostrożnie.

Hybner znieruchomiał, marszcząc brwi.

— To znaczy?

— Widzi pan... Pomyślałam, że mogłabym spędzać u pana więcej czasu.

Mężczyzna westchnął i upił łyk herbaty. Między nami zapanowało przedłużające się milczenie, którego nie miałam odwagi przerwać.

— To pomysł Sylwii, prawda? — odezwał się w końcu. — Nakłoniła panią, żeby pani ze mną zamieszkała. Ktoś musi mnie pilnować — prychnął.

— Cóż...

Nie było sensu zaprzeczać, więc milczałam.

— Nie ufa mi pani?

— To nie tak... Po prostu martwimy się, że...

— Że jak tylko zostanę sam, to znowu to zrobię? — wszedł mi w słowo.

Westchnęłam z zakłopotaniem. Nie chciałam tak stawiać tej sprawy, ale w istocie nie dało się tego inaczej ująć. Nie chciałam go jednak denerwować, więc ważyłam każde słowo, co prowadziło do tego, że nadal milczałam.

— A jeśli obiecam, że nie musi się pani martwić, to wystarczy żeby spokojnie pojechała pani do domu?

Pokręciłam głową. Nie pozwoliłabym na to. Nie wytrzymałabym. Za nic w świecie nie dopuszczę do powtórki.

— Nie — zaprzeczyłam stanowczo. — Nie zostawię pana.

Hybner podrapał się po pokaźnym zaroście i zacisnął usta. Jego dłoń powędrowała do lekko poskręcanych kosmyków, jeszcze bardziej bujnych niż broda. Zaczynał wyglądać jak jakiś hipis.

— Źle mi z tym, że jestem dorosłym facetem, a przez mój głupi postępek wszyscy traktują mnie jak dziecko i chodzą wokół na palcach. Ale rozumiem... Będę musiał odbudować zaufanie. Dobrze... Jeśli tak trzeba i jeśli pani tego chce...

— Chcę.

— Jak pani sobie to wyobraża? Musiałaby pani spać w mojej sypialni. Inaczej mnie pani nie upilnuje.

— To będę spała z panem... To znaczy obok... — odchrząknęłam z zakłopotaniem. — Na podłodze, wezmę materac z drugiego łóżka — dodałam dla pewności. 

— Nie boi się pani?

Cofnęłam lekko głowę, bo to pytanie wprawiło mnie w konsternację.

— Pana?

— Tak. Mnie.

— A powinnam? — rzuciłam, siląc się na żartobliwy ton.

— To zależy.

Hybner wcale nie wyglądał, jakby żartował.

— Od czego? — dopytałam.

— Od tego, czy wytrzyma pani ze mną dzień i noc. Od tego, jak silny ma pani instynkt samozachowawczy. Czy wytrzymamy ze sobą tak blisko.

— Nie jestem niemiłym towarzystwem. Mogę udawać, że mnie nie ma. A pan jest naprawdę miłym kompanem...

— Proszę mi wierzyć. Nie chodzi bynajmniej o wytrzymanie w tym sensie — prychnął rozbawiony.

Uniosłam brwi do góry. O co mu chodziło? Nagle Hybner pochylił się, wyciągnął rękę i przysunął do siebie krzesełko, na którym siedziałam. Poczułam jego ciepły oddech na twarzy. Wodził niewidzącym wzrokiem gdzieś w okolicach mojej twarzy.

— Powiem wprost. Nie obiecuję, że dam radę trzymać się od pani z daleka i że nie zacznę próbować się do pani zbliżyć — wyszeptał.

Przełknęłam ślinę. Hybner przyznał otwarcie, że go do mnie ciągnie. Wyłożył bez ostrzeżenia karty na stół. Ale moje wciąż pozostawały ukryte. Nie wyjaśniłam wszystkich swoich najgorszych tajemnic. Mimo to odparłam drżącym głosem:

— Będę przy panu, bez względu na wszystko. Ale nie pozwolę panu przekroczyć granicy — dodałam, chyba tylko żeby samą siebie upewnić we własnym kruchym postanowieniu.

— Dojdę do krawędzi i będę ją przesuwał, aż całkiem się zatrze. Ostrzegam panią — szepnął ochryple.

— Wątpię, żeby się to panu udało — wydusiłam że ściśniętego napięciem gardła.

Co gorsza między nogami poczułam nasilające się zdradliwe pulsowanie. Zaczęłam się wiercić w miejscu. Na jego ustach zagrał cień uśmiechu. Cofnął rękę, wyprostowując się na krześle i upił kilka łyków herbaty.

— Będę się starał nie przekraczać tej granicy, ale ja z kolei wątpię, że mi się to uda. Zbyt mocno mnie do pani ciągnie, pani Lidio. Jedyna bariera, która mnie jeszcze trzyma w ryzach, to świadomość tego, że nie jestem dla pani odpowiednim kandydatem. Nie dość że ślepy, to jeszcze na psychicznym dnie. Nie chciałbym dla pani tego. Bardzo bym nie chciał. A z drugiej strony nie wiem, czy będę potrafił się oprzeć.

Nie byłam w stanie jakkolwiek skomentować tych słów, a on kontynuował.

— Miało mnie tutaj już nie być. Na własne życzenie stanąłem na krawędzi życia i śmierci. A jednak wciąż tu jestem. I pani również. Wciąż pani przy mnie jest, choć sam nie wiem czemu — rzucił jakby do siebie.

Ale ja wiedziałam. Nie byłam jednak jeszcze gotowa wyznać mu prawdy. Wzięłam głęboki oddech, starając się uporządkować myśli. Miał rację. Nie powinnam pozwalać mu na przekraczanie granicy. A jednak ja sama zdawałam się balansować na krawędzi własnych pragnień. Tuż za linią znajdował się on. Tak bliski... I tak daleki jednocześnie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro