2. Więzy
Wysiadłam na obskurnym przystanku i poczłapałam w jedną z bocznych uliczek, której każdy metr kwadratowy znałam może aż za dobrze. Swego czasu często zdarzało mi się wałęsać bez celu po okolicy, żeby tylko nie wysłuchiwać niekończących się kłótni. W domu od zawsze panował specyficzny klimat. Można by rzec, że ukształtował się w nim swego rodzaju ekosystem, gdzie ja z mamą wylądowałyśmy na końcu łańcucha pokarmowego, a ojciec z bratem byli drapieżnikami. Tata w przeciwieństwie do mojego brata nigdy nie podniósł na nas ręki, jednak jego krzyk zawsze mroził mi krew w żyłach. Nie wiem, co było gorsze. Ból fizyczny czy psychiczny. A może nie dało się ich porównać. Oba łączyły się widocznymi i ukrytymi bliznami w jeden uwierający myśli zrost.
Dotarłam do końca wąskiej uliczki, gdzie budynki były tak ściśnięte, że wyglądały jakby chciały się do siebie przytulić. To tutaj. Mój dom rodzinny, w którym paradoksalnie nie czułam się jak w domu chyba nigdy. Mentalnie już dawno go opuściłam, jednak co jakiś czas byłam zmuszana wracać. Tak jak dzisiaj.
Nacisnęłam rozklekotaną klamkę i popchnęłam furtkę. Zardzewiałe zawiasy zaskrzypiały znajomo. Trzeba będzie naoliwić, przyszło mi od razu do głowy. I skosić trawę. Już za bardzo się rozpanoszyła, będzie z pół metra wysokości... W ogóle cały ogródek już dawno zaczął żyć swoim życiem. Dokładnie to od kiedy mama przestała żyć swoim. Wpadła w depresję po tym, jak wyjechałam na studia. Do dziś męczyło mnie poczucie winy, że ją zostawiłam z tym wszystkim.
Uciekłam. Skapitulowałam.
Przekroczyłam próg ganku i natychmiast wróciło to uczucie. Oczekiwanie, czy coś zaraz nie pieprznie. Czy to pięść ojca w stół, czy to pięść brata w mamę. A może pilot roztrzaska się o ścianę? Albo talerz z niewystarczająco ciepłym kotletem wyląduje na podłodze? Nigdy nie wiedziałam, czego dokładnie mogę się spodziewać, ale wiedziałam jedno. Trzeba było być zwartym i gotowym, z wiaderkiem, ze szmatką, z miotłą i szufelką. Ileż to okruchów szkła lub porcelany zgarniałam z kuchennej podłogi... Ile razy opatrywałam mamie jej rozbity łuk brwiowy czy wargę.
Po cichu weszłam do środka i stanęłam w korytarzu pachnącym świeżym praniem. Mama akurat robiła prasowanie. Zawsze stawiała deskę w tym miejscu, bo tu jej było najwygodniej. Przez chwilę obserwowałam, jak przesuwa żelazkiem po jednej z czarnych koszulek Marcela. Tata takich nie nosił. Obaj byli różni, jakby nie łączyło ich żadne pokrewieństwo.
Więzy krwi. Dokładnie. To były więzy, kajdany których nigdy nie zrzucę. Nigdy nie pozbędę się tego, co mnie z nimi łączy. Rodziny się przecież nie wybiera. W niej się rodzi i żyje. Czasem można się odciąć, ale tu sytuacja była o tyle skomplikowana, że mama nie chciała nawet myśleć o opuszczeniu ojca. Na swój pokręcony sposób się kochali.
Zsunęłam zamszowe czółenka ze stóp i pochyliłam się, żeby schować je w szafce na buty. Kiedy się wyprostowałam, moje oczy napotkały spojrzenie mamy. Odstawiła żelazko.
— Cześć, mamuś — przywitałam się z daleka.
Nie podchodziłam. Nigdy nie okazywałyśmy sobie uczuć dotykiem. Czasem, jak byłam mała, mama przelotnie musnęła mnie lekko po głowie kiedy zasypiałam. To była jedyna czułość na jaką była w stanie się zdobyć. Za jej przykładem robiłam tak samo. Wszystkie koleżanki na studiach dziwiły się, że nie przytulam się na powitanie, że nie wymieniam całusów w policzki, nie obejmuję ramieniem przy rozmowie.
Po prostu nie potrafiłam. Nie było to dla mnie naturalne, wręcz obce, dziwne, jakby niedostępne, znajdujące się za jakąś nieprzekraczalną dla mnie barierą. Na szczęście nie miałam problemów z dotykaniem pacjentów, pobieraniem krwi, mierzeniem ciśnienia czy innymi czynnościami, które musieliśmy ćwiczyć na praktykach w szpitalu. Dotyk pozbawiony warstwy emocjonalnej nie był mi straszny.
— Cześć, Lidunia. Marcel wrócił — poinformowała mnie znowu mama.
Tak. To było teraz najistotniejsze. Marcel wrócił i wszystko w domu, konkretnie to myśli każdego elementu ekosystemu kręciły się wokół tego faktu.
— Są w domu? — zapytałam, dziwiąc się, że jest tak cicho. Kiedy pod jednym dachem znajdowało się dwóch samców alfa, nie można było liczyć na spokój.
— Nie. Tata jeszcze nie wrócił z pracy. A Marcel poszedł do kolegów.
Pokiwałam głową i odłożyłam torebkę wraz z teczką na szafkę stojącą pod rozbitym lustrem. Za każdym razem kiedy patrzyłam na roztłuczoną taflę, przypominałam sobie okoliczności w jakich doszło do tego obrazu nędzy i rozpaczy.
Mama próbowała w nocy schować wódkę przed tatą. Wszystko widziałam, bo akurat zeszłam na dół po szklankę wody. Jakimś cudem ojciec nakrył mamę na tym karygodnym przestępstwie, wyrwał jej butelkę z rąk i z całej siły zamachnął się, rozbijając drogocenny trunek na tafli lustra. Szkło wymieszane z alkoholem rozprysło się po całym korytarzu. Pamiętam jak niechcący skaleczyłam się w palec zamiatając okruchy. Wódka zapiekła mnie w ranę jakbym włożyła rękę do ognia. A lustro...Do tej pory go nie wymienili. Stanowiło jakiś przerażający symbol tego, co się działo w murach tego domu. Symbol naszej rodziny. Rozbitej, rozsypanej, unurzanej w oparach alkoholu.
— Zrobiłam pierogi z jagodami. Chcesz? — zapytała mama, chyba chcąc odciągnąć moją uwagę od lustra.
Potrząsnęłam głową i odwróciłam się w jej stronę z bladym, wymuszonym uśmiechem.
— Jasne, mamo. Twoich pierogów z jagodami nigdy sobie nie odmówię.
— Wiem, Liduniu, wiem... Tylko zdejm ten żakiecik. Taki biały, zaraz kapniesz sokiem i się nie odpierze.
Z przedpokoju zabrałam ze sobą torebkę. W tym domu portfel i telefon należało mieć zawsze przy sobie. To pierwsza zasada przetrwania w tej dżungli.
Zasiadłyśmy na przeciwko siebie przy stole pokrytym kraciastą ceratą. Od lat ten sam wzór. Mama nie lubiła zmian, dlatego przez chwilę dałam jej oswoić się z tym, że przyjechałam, a dopiero po kilku zjedzonych pierogach napomknęłam o udanej obronie.
— To cieszę się, jestem z ciebie bardzo dumna — powiedziała mama, posyłając mi znad talerza ciepłe spojrzenie swoich przygaszonych oczu. Chyba nic, żadna wiadomość nie potrafiłaby ich rozweselić. W ciemnych tęczówkach mamy od kiedy pamiętam krył się tylko smutek. A jeśli coś więcej, to zmartwienie i tak przebijało się na wierzch.
O wypadku Karola postanowiłam nie wspominać. Mama i tak miała na głowie swoje zmartwienia, a mojego przyjaciela i jednocześnie syna sąsiadów traktowała jak drugiego syna. Pewnie bardzo ucieszyłaby ją jego dzisiejsza deklaracja. Mnie jednak wciąż było niedobrze na samo wspomnienie tej niezręcznej chwili.
Ledwo zdążyłam pozmywać po kolacji, kiedy usłyszałam chrobot otwieranych drzwi wejściowych. Wyszłam na korytarz trzymając w rękach ścierkę.
— O, Lidka, jesteś — wymamrotał tata na mój widok. Oczywiście był już wstawiony. No tak... Czego ja się spodziewałam...
— Chcesz pierogów? Mogę ci odgrzać — zapytałam, siląc się na zdawkowy ton.
— A matka od czego jest?
— Mama poszła się położyć. Migrenę ma.
— Ona całe życie ma migrenę — prychnął, kopiąc buty na bok. Nigdy nie chował ich do szafki.
Nic nie odpowiedziałam na utyskiwania ojca. W milczeniu podałam mu talerz z pierogami.
— Co to kurwa ma być?! — warknął ostro.
— No... Pierogi z jagodami... Myślałam, że chcesz...
— A co to ja, kurwa, bobas jestem, że takie jedzenie dostaję po całym dniu ciężkiej harówy? — rzucił, odsuwając talerz jakby był pełen obrzydliwości. — Zabieraj to.
Zacisnęłam zęby i odstawiłam talerz.
— To kiełbasę ci usmażę z cebulą — powiedziałam, nie patrząc na ojca.
— Tylko na smalcu. Na oleju cebula niedobra — burknął, a ja z ulgą przyjęłam, że udało mi się go udobruchać.
Już po kilkunastu minutach postawiłam przed nim talerz z jedzeniem. Na szczęście był na tyle pijany, że nie zwrócił uwagi na to, że cebula nie do końca się zeszkliła i trochę spiekła. Zjadł, popił jakimś napojem i otwierając puszkę z piwem poszedł do pokoju. Już po chwili dobiegał stamtąd zdecydowanie zbyt donośny głos spikera komentującego jakiś mecz.
W głowie miałam tylko jedną myśl: żeby tylko Marcel przyszedł dopiero wtedy, jak ojciec już zaśnie.
Niestety. W tej samej chwili, w której słyszałam zjadliwe komentarze odnośnie beznadziejnej gry jakiegoś piłkarza, do moich uszu dobiegł też dźwięk otwieranych drzwi wejściowych. Marcel przez chwilę krzątał się na korytarzu, a potem wszedł w swoich buciorach do kuchni. Nie były to byle jakie buty. Czarne, ogromne glany z białymi sznurówkami zawiązanymi w bele. Chyba więcej nie trzeba dodawać. Głowę miał ogoloną na łyso od kiedy zafascynował się subkulturą skinheadów.
Tak. Marcel był skinem.
— O, przyjechałaś — powiedział zamiast powitania.
— Pierogi są.
— Nałóż.
Postawiłam przed nim pełny talerz i już kierowałam się do drzwi.
— Czekaj...
— Co?
— Pożycz ze dwie stówy — rzucił z pełnymi ustami. Kilka kropel soku prysnęło mi na bluzkę. Mama miała rację żeby żakiet zdjąć.
— Zarób — wzruszyłam ramionami.
— Zaraz ty zarobisz! W gębę! No, dawaj — warknął, wyciągając łapę po moją torebkę. Odepchnęłam go. Na jego żylastych przedramionach dostrzegłam kilka nowych tatuaży. Oczywiście w oczy rzucał się krzyż celtycki oraz falanga.
— Nic ci nie dam — syknęłam po czym szybkim krokiem wyszłam z kuchni.
Wiedziałam, że to dopiero początek. Marcel nie da mi spokoju, dopóki ja nie dam mu pieniędzy. Ciągle mu brakowało, bo z każdej pracy go wyrzucali. Jak on to mówił: za poglądy.
Nie dziwiłam się. Można mieć różne poglądy, ale mój młodszy o rok brat akurat nawciskał sobie do tej łysej głowy takich skrajności, że czasem zastanawiałam się, kto normalny wierzy w takie rzeczy. Tylko że mój brat nie był normalny.
Nie mógł być, bo w tym budynku nic nie miało prawa nosić tego miana. A jednocześnie było normalką. Nikogo nie dziwiły siniaki na twarzy mamy. Nikogo nie dziwiły wrzaski i wyzwiska. Brzęk tłuczonego szkła.
"Zwykłe rodzinne żmijowisko" — mawiał sąsiad i wzruszał ramionami.
— Zwykłe rodzinne żmijowisko — powtórzyłam pod nosem, wspinając się po schodach i wybierając numer do przyjaciela. Jedynej ostoi w moim życiu, która być może wkrótce zniknie. I ja też zostanę sama. Aż trudno uwierzyć, że jeszcze kilka godzin temu mogłabym fruwać. Teraz moje barki znów przygniatał ciężar, którego nijak nie dało się pozbyć.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro