18. Anioł
— Panie Damianie! Czy można zapytać o pański stan zdrowia?
— Panie Damianie! Udzieli pan odpowiedzi na kilka pytań? Jak wygląda pańskie życie po utracie wzroku?
— Panie Damianie? Kim jest pana urocza partnerka? Czy może pan uchylić rąbka tajemnicy?
— Panie Damianie, czy planuje pan wrócić do pisania...
Hybner uparcie ignorował zapytania dziennikarzy, traktując ich niemal jak powietrze. Nie miał zamiaru udzielać żadnych wywiadów bez uprzedniego ustalenia. Czułam, że wciąż był spięty i rozdrażniony, jednak starał się tego po sobie nie okazywać.
Ja z kolei musiałam robić dobrą minę do złej gry. Nie mogłam przecież w tym momencie się wycofać. Po prostu robiłam, co do mnie należało - towarzyszyłam Hybnerowi. Najpierw na czerwonym dywanie, kiedy zrobiono nam kilka zdjęć, na które Hybner usilnie proszony przez paparazzi niechętnie się zgodził. Później weszliśmy do nowoczesnego budynku i, poprowadzeni przez elegancko ubrane hostessy z logiem empiku na żakietach, usiedliśmy przy okrągłym stoliku pod rozświetloną ogromnymi ekranami sceną, robiącą ogromne wrażenie, przynajmniej na mnie. Nigdy nie byłam na takim wydarzeniu.
Ludzie wokoło już zaczęli się zbierać, zajmować swoje miejsca, szukać wzrokiem po scenie. Panował gwar lekko przyciszonych głosów, pełnych emocji rozmów i komend pracowników obsługi. Zauważyłam kilku kamerzystów w tym również takich obsługujących coś w rodzaju niewielkich dźwigów z kamerą na końcu. W dodatku nad nami po linie jeździło urządzenie, błyskając w ciemności czerwonym światełkiem. Czułam się jakbym przez przypadek znalazła się na planie filmowym i pragnęłam tylko umknąć przez czujnym okiem kamer. Niestety miałam wrażenie, że moja osoba przy boku powszechnie znanego pisarza, który utracił wzrok, wzbudziła spore zainteresowanie. Już na ściance fotoreporterzy wprost dopytywali się, czy jestem partnerką Hybnera, lecz oboje uznaliśmy, że najlepiej będzie nie komentować tych pytań. Teraz trochę żałowałam, że nie zaprzeczyłam otwarcie i miałam nadzieję, że znajdzie się jeszcze po temu okazja.
Półgębkiem relacjonowałam mojemu pracodawcy co się dzieje, pytałam czy czegoś nie potrzebuje, uprzejmie kłaniałam się znajomym Hybnera podchodzącym do naszego stolika aby się przywitać, a podczas tych wszystkich uprzejmości przywoływałam na usta sztuczny uśmiech, od którego zaczynały boleć mnie policzki. Z ulgą przyjęłam oficjalne otwarcie gali, bo mogłam w ciszy i bezpiecznym cieniu obserwować wydarzenia z boku, a nie w nich uczestniczyć. W końcu, po licznych występach artystów, prowadząca galę para znanych aktorów zapowiedziała uroczyste rozdanie nagród w poszczególnych kategoriach.
— Drodzy państwo, miło nam poinformować, że statuetkę za najlepszą powieść kryminalną minionego roku otrzymuje pan Damian Hybner, którego chyba nikomu w tym kraju, a już zwłaszcza na tej gali nie trzeba przedstawiać. Wielkie brawa! Zapraszamy na scenę — powiedziała blondwłosa długonoga piękność, a po całej sali poniósł się aplauz. Patrzyłam na to wszystko oniemiała. Do tej pory nie docierało do mnie, że Hybner jest w gruncie rzeczy osobą publiczną, znaną nie tylko szerokiemu gronu czytelników, ale po prostu prawie wszystkim. Przez chwilę zastanawiałam się, jak mogłam go nie rozpoznać wtedy, tuż po wypadku. Rzeczywiście jego twarz wydawała mi się skądś znajoma.
Damian Hybner podniósł się z miejsca, a ja natychmiast zrozumiałam, że przecież muszę mu towarzyszyć również na scenie. Ujęłam go pod ramię i szepcząc instrukcje pomogłam dojść do schodków, a potem w stronę prowadzących. Statyw z mikrofonem już czekał na przemówienie Hybnera, który przyjął statuetkę i zachęcony przez prowadzącego zabrał głos.
— Dziękuję bardzo... Dziękuję... — powiedział, a jego głos poniósł się po oniemiałej z podziwu tafli wpatrzonych w niego setek głów.
Ja stałam obok, niczym nic nie znaczący posąg, udając i chcąc usilnie samą siebie przekonać, że mnie tam nie ma, że to tylko jakiś sen, który wkrótce się skończy. Nie marzyłam o niczym innym, jak tylko zejść ze sceny by już nigdy na nią nie wrócić. Hybner coś mówił, ludzie co jakiś czas go oklaskiwali, a mnie było duszno i kręciło się w głowie. Nagle usłyszałam swoje imię i dziwny chłód unieruchomił moje ciało. Tyle wpatrzonych we mnie par oczu. Dlaczego oni się na mnie patrzą?
— Dziękuję jej za nieocenioną pomoc, bez której dzisiaj by mnie tutaj nie było — kontynuował Hybner, po czym wyciągnął dłoń w moją stronę, tak jakby chciał dać mi znać, żebyśmy opuścili scenę. Tak też zrobiliśmy, żegnani salwą oklasków i okrzyków gratulacji.
— Najgorsze za nami — szepnął Hybner, kiedy już usiedliśmy z powrotem przy stoliku. Bynajmniej nie wyglądał na człowieka szczęśliwego czy jakkolwiek usatysfakcjonowanego ze zdobytej nagrody, z docenienia, z sukcesu. Był markotny i rozdrażniony jak przed wyjazdem.
Mijały sekundy, sączące się na stertę tworząc minuty. Minuty narastały, łączyły się ze sobą, puchnąc i zamieniając w ciągnące się w nieskończoność godziny. Miałam dosyć. Pragnęłam uciec od tych wszystkich ludzi wpatrujących we mnie bez cienia wstydu. Gapili się. Przyglądali, kiedy pomagałam w czymś Hybnerowi. Robili zdjęcia. W końcu rozdano ostatnie nagrody, a Hybner poprosił mnie o wezwanie taksówki.
Zrobiłam to chętnie, w szatni podałam Hybnerowi płaszcz, sama narzuciłam na siebie swój i wyszliśmy przed budynek, gdzie miała na nas już czekać taksówka. I była.
Podczas jazdy nie padło między nami żadne słowo. W mojej głowie kotłowało się wiele myśli, z których jedna przebijała na wierzch i doskwierała mi najbardziej. Myśl, że Hybner nie był że mnie zadowolony. Że czymś go rozczarowałam. Że się za mnie wstydził.
Dochodziła północ, kiedy zajechaliśmy pod apartamentowiec. Hybner zapłacił taksówkarzowi kartą i odezwał się nagle ochrypłym od długiego milczenia głosem.
— Wejdzie pani ze mną?
Przez chwilę mnie zatkało, bo w zamyśleniu usłyszałam "Wyjdzie pani za mnie?" Dopiero po sekundzie zorientowałam się, że to było absurdalne przesłyszenie.
— Oczywiście... Jeśli pan czegoś potrzebuje... I jeśli nie ma mnie jeszcze dosyć — bąknęłam, wracając na ziemię.
— To nie pani mam dosyć — mruknął i wydostał się na zewnątrz, aby po chwili otworzyć mi drzwi z drugiej strony. Pozwalałam mu na te drobne gesty, chociaż na pewno przychodziły mu one z trudnością. Wiedziałam, że mimo ograniczenia chce zachować chociaż resztki dżentelmeńskiej ogłady.
Weszliśmy razem do windy. Milczenie unosiło się między nami, wprawiając mnie w niepewność tego, co za chwilę może się wydarzyć.
— Puste słowa... Puste oklaski... — mruknął Hybner, zsuwając buty tuż po wejściu do mieszkania. Mosiężna statuetka wylądowała na podłodze.
Kiedy otoczyła mnie znajoma kompozycja zapachów, charakterystyczna dla każdego domu, poczułam ulgę. Jakbym rzeczywiście znalazła schronienie. Podniosłam statuetkę i ustawiłam ją na stoliku.
— Zrobić panu coś do picia?
— Tak, poproszę białą herbatę. Z połową łyżeczki cukru — mruknął.
— Dobrze. Ja też mogę sobie zrobić? — upewniłam się, czując jakoś dziwnie onieśmielona widokiem Hybnera ściągającego z siebie marynarkę. Rzucił ją byle jak na oparcie krzesła. Został w samej koszuli, której górne trzy guziki miał rozpięte. Jego twarz osnuwała mgiełka zmęczenia.
— Proszę nie pytać, tylko sobie zrobić. Może się tu pani czuć, jak u siebie — wzruszył ramionami, a jego twarz rozjaśnił chwilowy uśmiech. Pokręcił głową i westchnął.
Zostawiłam go i ominąwszy wysepkę weszłam do kuchni, gdzie nastawiłam wodę w czajniku elektrycznym. Przez cały wieczór niewiele jadłam, więc ukradkiem porwałam z talerza jakiegoś lekko zeschniętego rogalika, wyglądającego jak domowy wypiek. Pewnie od Sylwii. Słono słodkie nadzienie rozpłynęło mi się przyjemnie na języku. Szybko wsadziłam do ust resztę i łakomym wzrokiem spojrzałam na talerz. Było jeszcze kilka, ale nie śmiałam ich ruszać. Woda w czajniku zaczęła się gotować, a po chwili rozległ się trzask pstryczka. Zalałam wrzątkiem dwie herbaty w ciemnozielonych kubkach ze złotymi obramówkami. Już dawno zauważyłam, że wyposażenie domu Hybnera, włącznie z kubkami czy innymi drobiazgami, było ekskluzywne, z górnej półki. Zniszczone rzeczy wędrowały do kosza, zastępowane nowymi, lśniącymi i nie burzącymi efektu nowoczesności całego penthouse'u.
— Jak pan się czuje? — zapytałam, stawiając przed nim kubek. Usiadłam obok na szmaragdowym hokerze. Zdążyłam już się do niego przyzwyczaić, jak do wszystkich sprzętów w tym mieszkaniu. Trochę mnie to przerażało.
— Zmęczony. Dawno nie byłem wśród tylu ludzi. O dziwo nie mogąc zobaczyć źródeł tych wszystkich dźwięków, jeszcze bardziej się męczyłem. Starałem się wyłowić wszystko. Jakbym oglądał film, tylko bez obrazu.
Podzielałam jego odczucia, ten wieczór również na mnie odcisnął piętno zmęczenia. Spojrzałam na mężczyznę ze współczuciem, opanowując absurdalną chęć oparcia mu głowy na ramieniu.
— To musiało być frustrujące — westchnęłam tylko.
— Najbardziej frustrowało mnie, że nie mogę zobaczyć pani. Ciągle żałowałem, że nie obejrzałem pani dotykiem przed wyjściem. Ale wiedziałem, że pani by sobie tego nie życzyła.
— Było zapytać. Rozumiem, że chciałby pan sobie wyobrazić osobę towarzyszącą, a dotyk mógłby pomóc. Następnym razem proszę się nie krępować — powiedziałam, starając się traktować ten temat obojętnie.
— Czyli teraz również moja potrzeba nie stanowiłaby problemu?
— Cóż... Chyba teraz to już niepotrzebne, już po wszystkim...
— Proszę się zgodzić. Pozbędę się tego nieznośnego uczucia frustracji.
— Ale...
— Dobrze, skoro to jednak problem, to cofam prośbę — uciął, oblizując wargi.
Milczałam. Z jednej strony chciałam wyjść naprzeciw oczekiwaniom i potrzebom Hybnera, a z drugiej strony pragnęłam pozostać w swojej bezpiecznej strefie braku dotyku i bliskości. Pociągnęłam łyk białej herbaty, delikatnej w smaku, niemal niewyczuwalnej, pozbawionej goryczki tak charakterystycznej dla wersji czarnej czy chociażby zielonej.
— Dlaczego pan mi dziękował? Przy odbieraniu nagrody? — zapytałam, kiedy wspomnienie tych słów wypowiedzianych na scenie wróciło do mnie niespodziewanie. — Nie powinien pan był... Przecież to nieprawda, że gdyby nie ja, nie pojawiłby się pan na gali. Mógłby pan pójść z kimś innym.
— Gdyby nie pani, nie byłoby mnie nie tylko na gali, ale w ogóle tutaj. Nie byłoby mnie nigdzie oprócz pamięci ludzi, prócz moich zapisków i kart wydanych powieści. Byłbym już tylko wspomnieniem — rzucił ponuro.
Obserwowałam jego palce obejmujące gorący kubek. Para unosiła się ponad powierzchnię herbaty, tworząc ulotne kształty, znikając, wijąc się, uciekając gdzieś w górę.
— O czym pan mówi?
— Widzi pani... Dzisiaj rano miałem sen. Sen, który miewałem już wielokrotnie odkąd straciłem wzrok. Dzisiaj rano był jeszcze bardziej wyraźny, jeszcze mocniej odciskający piętno na moich myślach, zostawiający mdlące poczucie bezsensu i pustki.
Hybner często mówił, jakby pisał. Już dawno zwróciłam na to uwagę. On cały czas był pisarzem. Nigdy nie przestawał nim być, cokolwiek robił.
— Jaki sen?
— Cmentarz — zaczął mówić, a ja wiedziałam już, że to początek opowieści. Zamieniłam się w słuch. — Przechadzam się pomiędzy alejkami, patrzę na płyty nagrobków, a na nich imiona i nazwiska moich dawnych przyjaciół, znajomych, rodziny... Żyjących. A tak naprawdę dla mnie umarłych. Oni są już dla mnie tylko wspomnieniem.
— To nieprawda... Przecież Sylwia pana odwiedza, może pan wciąż utrzymywać z nimi wszystkimi relacje — wtrąciłam, ale Hybner zignorował moje słowa.
— Idę dalej, widzę trumnę nad ziejącym pustką otwartym grobem. Na trumnie stoi czarna tabliczka z moim nazwiskiem. Czuję, że powinienem się w tym wytłaczanym purpurą środku położyć. Chcę to zrobić, ale przed trumną staje ktoś... Dziewczyna — powiedział cicho, odwracając twarz ku mojej. Jego oddech miękko musnął mój policzek, a skóra zamrowiła, jakby złożył na nim prawdziwy pocałunek.
— Ewelina? — dopytałam zduszonym głosem.
— Nie — prychnął, jakby sama myśl o takiej możliwości go zirytowała. — Dziewczyna ubrana na biało. Mam przeświadczenie, że jest aniołem...
Zamrugałam oczami i cofnęłam głowę, jakby ktoś zrobił mi znienacka zdjęcie. Powróciły do mnie jego słowa wypowiedziane tuż po wypadku: Pani jest aniołem.
— Kim jest ta dziewczyna? — zapytałam pustym głosem, bojąc się odpowiedzi. Bojąc się prawdy.
Hybner westchnął i upił łyk herbaty, zanim odpowiedział:
— Wydaje mi się, że widziałem ją tuż po wypadku. Niestety nie było tam monitoringu i nikt nie mógł potwierdzić, że była tam dziewczyna. Nawet ten cały Jazgarczyk zaprzeczył, jakoby ktoś tak był.
— Czyli... To mogło się panu tylko wydawać?
— Tak... Może po uderzeniu się w głowę miałem jakieś zwidy, majaczyłem. Pewnie tak było... Ale w tym śnie czasem mam nieodparte wrażenie, że tą dziewczyną jest pani, pani Lidio. Ma pani głos... Chociaż jej włosy są długie. Ale mówi do mnie pani głosem. Mówi, że nie mogę wejść do trumny. Zasłania ją swoim ciałem. Boje się jej dotknąć, nie chce się siłować, żeby jej nie skrzywdzić... Ulegam jej. Idę za nią do wyjścia. Prowadzi mnie. Łatwo ją dostrzegam dzięki bieli ubrania. Odcina się od otoczenia. A później znika, zostawiając mnie samego przy otwartej furtce.
— To tylko sen — mruknęłam, wypijając haustem resztę płynu.
Strużka herbaty pociekła mi po dekolcie i zniknęła pod czerwoną sukienką. Od razu zapragnęłam ją zdjąć, przebrać się w coś normalnego, zrzucić z siebie ciężar minionego dnia. Ten sen... Wstrząsnął mną i wprawił w stan niepokoju. Obudził drzemiące wyrzuty sumienia, ukryte pod warstwami innych myśli. Dotychczas udawało mi się je ignorować. Teraz zaatakowały że zdwojoną siłą.
— Naprawdę uważam, że gdyby pani nie pojawiła się w moim życiu, którejś nocy chciałbym to wszystko skończyć. Ale przy zdrowych zmysłach trzymała mnie wizja pani u mojego boku, pani Lidio.
Znieruchomiałam i wyprostowałam się na krześle.
— Doprawdy nie mam pojęcia, dlaczego, ale jeśli tak było, to cieszę się, że mogłam stanowić nieświadome wsparcie dla pana w tym trudnym czasie — powiedziałam oficjalnym tonem wypranym z emocji i wstałam. — Pozwoli pan, że pójdę się przebrać. Ta suknia... Zaczyna mnie uwierać...
— Proszę zaczekać... — rzucił, chwytając mnie ręką za przedramię.
Przymknęłam oczy i nabrałam głęboki, uspokajający wdech. Hybner zsunął się z ciemnozielonego, welurowego hokera i stanął tuż obok, niemal stykając się ze mną własnym ciałem. Poczułam jego ciepły zapach, od którego zakręciło mi się w głowie.
— Mogę? — zapytał, choć z tonu jego głosu wywnioskowałam, że to pytanie jest tylko pro forma. I tak zamierzał to zrobić. A może tylko mi się wydawało? Już wyciągał dłoń, jego palce musnęły mój obojczyk.
— Nie. Lepiej nie — szepnęłam, odsuwając się.
— Dlaczego?
Bo unikając dotyku będę bardziej nierealna. Jak widmo, które pojawia się i po czasie znika, nie pozostawiając w pamięci śladu.
— Nie przepadam za dotykiem. To nic osobistego. Ogólnie nie lubię dotyku, wyniosłam to z domu. Dotyk inny niż wynikający z obowiązków zawodowych jest dla mnie mocno krępujący — wydusiłam w końcu półprawdę. Tylko takie skrawki prawdy mógłby mnie uratować, utrzymać na powierzchni.
— Rozumiem. W takim razie nie będę nalegał — rzucił, chyba nieco zakłopotany.
Cofnęłam się i potknąwszy o pierwszy schodek udałam się na górę, do garderoby Hybnera, gdzie zostały moje osobiste rzeczy. Niemal wbiegłam na górę i znalazłszy się w końcu sama zaczęłam się siłować z zapięciem sukni. Niechcący uszkodziłam zamek, przez co w panice postanowiłam rozerwać materiał siłą. Po podszytej niecierpliwością szamotaninie szpony sukni puściły, a ja stanęłam prawie naga w krwistoczerwonej kałuży skotłowanej u moich stóp. Mechanicznie wciągnęłam na siebie spodnie i sweter. Suknię zwinęłam w kulkę i wsadziłam do jakiejś reklamówki. Oddam ją do krawcowej, zanim zwrócę Sylwii.
— Wszystko w porządku? — z sypialni dobiegł głos Hybnera.
— Tak, już wychodzę — zawołałam, siląc się na spokojny ton.
Rozsunęłam drzwi i znalazłam się twarzą w twarz z Hybnerem. Jego koszula leżała na łóżku, a on sam stał przede mną ze zmartwioną miną. Mięśnie na jego klatce piersiowej lekko falowały. Włoski nad brzuchem układały się w kształt serca. Pomyślałam, że to urocze, że chciałabym przesunąć po nich palcami. Spostrzegłam, że moja ręka rzeczywiście uniosła się lekko, jakbym zamierzała zrobić to, o czym pomyślałam.
— Pójdę już. Wezmę kluczyki od Toyoty, dobrze?
— Dobrze. Tylko proszę jechać ostrożnie, pani Lidio. Nie chciałbym, żeby mojemu aniołowi stróżowi coś się stało — zażartował. — I proszę napisać, jak już pani będzie w mieszkaniu.
Tak, tak. Oczywiście. Zignorowalam te uwagę o aniele stróżu. Nie wyprowadzałam go z błędu, bo po co. Musiałabym tłumaczyć, wyznać prawdę...
— Dziękuję pani za wieczór. To dla mnie wiele znaczy.
— Nie ma sprawy. Cieszę się, że mogłam panu towarzyszyć — rzuciłam na odchodnym.
Pożegnałam się i jak najszybciej wypadłam z mieszkania, żeby uciec. Odetchnąć. Kiedy czekałam na windę, zapatrzyłam się na widok za oknem. Miasto nocą... Wyglądające jak listopadowy cmentarz po zmroku. Drgające, poruszające cieniami światełka okien-zniczy sprawiały wrażenie, że życie wciąż gdzieś obok nieprzerwanie się toczy. A tak naprawdę było to tylko złudzenie.
Sen Hybnera był takim złudzeniem. Pomyłką jego podświadomości. A jednocześnie jej potwierdzeniem. Skojarzył tamtą ubraną na biało dziewczynę ze mną. Ale mylił się. Bo ja nie byłam aniołem. Chyba że upadłym. Albo jakimś felernym, z połamanymi skrzydłami i w brudnej szacie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro