14. Skóra
Moment zawahania trwał może ułamek sekundy. Kierowana wewnętrznym impulsem, którego chyba sama do końca nie pojmowałam, chwyciłam jego zdrową dłoń w swoje obie ręce, przez co mężczyzna natychmiast stracił rezon. Zmarszczył brwi i miałam wrażenie, jakby chciał coś powiedzieć, jednak ostatecznie żadne słowo nie wydostało się spomiędzy jego rozchylonych ust.
— Wierzę panu, naprawdę... — szepnęłam gorączkowo.
Hybner wciąż stał bez ruchu, ale nie wyrywał ręki z mojego uścisku. Twarz miał nieprzeniknioną, tak jak jego niewidzące oczy. Chyba czekał na wyjaśnienia, więc odważyłam się ciągnąć dalej, wciąż utrzymując ten niezrozumiały dla mnie i dla niego kontakt fizyczny. Może to świadomość, że mężczyzna nie widzi, popchnęła mnie do takiej śmiałości. Sama siebie nie poznawałam.
— Źle mnie pan zrozumiał... — zaczęłam się tłumaczyć, ściskając mocniej jego palce. — Ja tylko... Nie wiem... Nawet nie pomyślałam, jak pan może to odebrać. Przepraszam, że pana uraziłam. To było niepotrzebne. Nie powinnam była zadawać takich...
— Dobrze już... Pani Lidio — uciszył mnie i natychmiast zamilkłam. Chciałam cofnąć ręce ale tym razem Hybner je przytrzymał obiema rękami. Skórę mojej dłoni przyjemnie musnął miękki materiał byle jak zawiązanego opatrunku, który mężczyzna sam sobie musiał zrobić po prysznicu.
— To ja przepraszam. Nie wiem, co się ze mną dzieje. Chyba dopiero zaczynam zdawać sobie sprawę z tego, że nie widząc, zatraciłem zdolność właściwego postrzegania rzeczywistości, rozróżniania czyichś prawdziwych intencji. Stałem się zbyt drażliwy, przeczulony na każdy przejaw jakiegoś podstępu. Mam wrażenie, że z każdej strony czyha oszustwo — wyszeptał zbolałym głosem, od którego zrobiło mi się dziwnie gorąco. Hybner tkwił w przekonaniu, że ja niczego przed nim nie ukrywam. Ufał mi, choć nie miał ku temu podstaw. Sznur wyrzutów sumienia znów owinął się wokół moich myśli.
— Niepotrzebnie się uniosłem. Widzi pani... Nie potrafię znieść fałszywych oskarżeń, wobec czego zareagowałem zbyt gwałtownie. Proszę mi wybaczyć— mruknął i niespodziewanie uniósł moje ręce do swoich ust.
Poczułam delikatny i jednocześnie intensywny dotyk jego warg na skórze dłoni i nie byłam w stanie się poruszyć. Ta niespodziewana czułość, przesycony emocjami gest kompletnie wyprowadził mnie z równowagi i dobrze, że Hybner po chwili puścił moje ręce bo zaczęłam się obawiać, że jeszcze sekunda, a zemdleję. W uszach mi szumiało, przed oczami pojawiły się ciemne plamki, nogi się pode mną ugięły...
— Przepraszam... Muszę usiąść — powiedziałam słabym głosem.
Hybner wydawał się być zdezorientowany.
— Źle się pani czuje?
— Tak... Chyba coś mnie rozkłada. To przez tę pogodę — odparłam wymijająco.
Skóra na policzkach paliła mnie i sama nie wiedziałam, czy to z powodu przytłaczających emocji, czy z zaczynającej trawić moje ciało gorączki. Może wszystko skumulowało się naraz, a ja powoli ustępowałam, poddawałam się, spychałam samą siebie do narożnika własnych matactw.
— Zaraz... Musi pani wziąć jakieś leki. Poszukam... — zerwał się, ale zatrzymał się w pół kroku i zaklął.
— Ja zaraz coś znajdę, proszę się nie przejmować... — powiedziałam, ratując go z zakłopotania.
— Słusznie. Na pewno zajmie to pani mniej czasu... — westchnął. — Nastawię wody na herbatę...
Zostawiłam Hybnera krzątającego się w kuchni. Szybko odnalazłam w apteczce jakieś leki na przeziębienie. Z minuty na minutę czułam się coraz gorzej. Cały ten przeżywany stres i napięcie zamieniły się w ból mięśni, stawów i głowy. Wróciłam do kuchni i wyjęłam z szafki dwa kubki, w których przygotowałam dwie herbaty z cytryną oraz miodem i usiadłam obok Hybnera przy wysepce, czując że zaraz padnę bez siły. Dreszcze opanowały moje ciało.
— Powinnam pójść, zanim pana czymś zarażę — powiedziałam, wyłuskując z opakowania dwie tabletki leku przeciwzapalnego. Połknęłam je popijając herbatą.
— Nie ma mowy. Nigdzie teraz pani nie będzie jeździć. Może pani równie dobrze odpocząć tutaj.
— Ale... Nie chcę robić problemu.
— Pani Lidio... — żachnął się Hybner. — Siedzę tu sam całymi dniami, więc pani towarzystwo nie jest żadnym problemem, a miłą odmianą.
— Ale przecież ja mogę pana czymś zarazić! — oburzyłam się. — Pójdę zaraz, tylko dopiję herbatę...
— Pani Lidio... Jeśli tylko w ten sposób zdołam panią przekonać... Jako pani pracodawca życzę sobie, żeby pani tu została.
— To jest nadużycie. Nie może pan...
— Wiem, że nie mogę, ale proszę już się nie wykłócać. Ja też nie za dobrze się czuję, mam za sobą ciężką noc. Pani pójdzie spać, ja pójdę spać, oczywiście w osobnych pokojach... — dodał, unosząc rękę jakby chciał mnie uspokoić.
Nie miałam siły się sprzeczać. A może tak naprawdę chciałam zostać, bo perspektywa wychodzenia nawet na kilka minut z ciepłego mieszkania nie była wcale zachęcająca.
— Dobrze... Tylko... Nie mam nic na zmianę... A nie chciałabym, wie pan... W ubraniach, w których jechałam autobusem miejskim ładować się do pańskiego łóżka... — urwałam, sztywniejąc z zakłopotania. — Znaczy się... W ogóle do jakiegokolwiek łóżka... Byłoby to niewskazane, po prostu niehigieniczne — mówiłam, czując że z każdym słowem tylko się pogrążam.
Co ja bredziłam? Naprawdę to powiedziałam? Do JEGO łóżka? Spojrzałam na reakcję Hybnera. Nie miałam pojęcia dlaczego wyglądał na zachwyconego. Nie uśmiechał się, ale wyraz jego twarzy sugerował zadowolenie.
— Przepraszam... To chyba przez gorączkę mówię od rzeczy — bąknęłam i upiłam spory łyk herbaty. Skóra na policzkach płonęła mi już takim gorącem, że chyba powoli zamieniłam się w żywy piecyk.
— Nie... Nic złego pani nie powiedziała. Dam pani coś na zmianę. Słusznie pani zauważyła, że lepiej się przebrać. Bardzo słusznie — podkreślił z uśmiechem.
A więc to napawało go takim zadowoleniem. Moja higieniczność.
— Mogłabym teraz skorzystać z łazienki? Moje rzeczy są przemoczone... Praktycznie wszystko, nawet spodnie...
Hybner wyciągnął rękę i dotknął mojego ramienia. Materiał szarej bluzy był wilgotny, jak wszystko, co na sobie miałam. Pragnęłam zdjąć z siebie te mokre szmaty jak najszybciej i zakopać się pod kołdrę.
— Czemu pani nie mówiła wcześniej? Powinna pani natychmiast się przebrać i położyć — syknął i dopił jednym haustem herbatę. Odstawił kubek i podniósł się, pokazując mi ręką, żebym za nim poszła.
— No już, nie ma co zwlekać — ponaglił mnie.
Wstałam i zachwiałam się, bo przed moimi oczami znów zapadły na chwilę ciemności. Powłócząc nogami podążyłam w ślad za Hybnerem do jego sypialni, z której przeszliśmy do garderoby. Hybner idąc dotykał czasami ścian, jakby wyczuwając drogę palcami. Rozejrzałam się po pomieszczeniu. Niektóre ubrania były schludnie poskładane, niektóre rzucone byle jak.
— Przepraszam za ewentualny bałagan. Jeszcze się nie nauczyłem bez patrzenia pozostawiać po sobie porządek. Staram się, ale... Pani Jadzia często przychodzi i ogarnia wszystko...
— Nie ma problemu — bąknęłam, czując się maksymalnie skrępowana swoją obecnością w tak osobistym miejscu.
— Niech pani coś sobie wybierze — rzucił, opierając się ramieniem o szafę.
Zapewne w normalnych okolicznościach miałabym chęć zapaść się pod ziemię, ale teraz marzyłam tylko o suchych wygodnych ubraniach i ciepłym okryciu. Wyjęłam z szuflady komplet jakichś dresów i zawahałam się...
— Może pani wziąć, co chce — powiedział Hybner, jakby zgadując co mi chodzi po głowie.
W milczeniu wzięłam sobie z szuflady nową parę skarpet, za dużych na moje stopy o siedem rozmiarów, ale przynajmniej suchych.
— Wszystko już mam — odchrząknęłam.
— Dobrze. Proszę skorzystać z sypialni i łazienki dla gości. Wszystko jest do pani dyspozycji.
— Oczywiście. Dziękuję panu. Przepraszam jeszcze raz za kłopot.
Hybner nie skomentował moich słów. Odprowadził mnie tylko do drzwi łazienki i pożegnał się, mówiąc, że idzie spać. Mnie radził zrobić wkrótce to samo.
Zamknęłam się w łazience i szybko przemyłam twarz zimną wodą. Czułam się podle, pod każdym względem. Mokre ubrania wylądowały na grzejniku, a dresy od Hybnera na moim ciele. Rozpalona od gorączki skóra była dziwnie tkliwa, więc miękki dotyk materiału drażnił ją w dziwnie irytujący i pobudzający sposób. Wolałam nie zastanawiać się, co się ze mną działo. Otulona męskim zapachem bijącym z pożyczonych ciuchów wyszłam z łazienki i udałam się prosto do pustej sypialni. Niewiele myśląc zakopałam się pod kołdrę i próbowałam zasnąć. Co za absurdalna sytuacja...
Po kilkunastu minutach miałam wrażenie, że krew pod moją skórą zaraz osiągnie temperaturę, w jakiej ścina się białko. Ostatkiem woli odgarnęłam poły kołdry i odetchnęłam z ulgą. Chwilę później dreszcze zaatakowały każdy centymetr kwadratowy mojej skóry. Zimno. Gorąco. Zimno. Gorąco. Duszno.
Obrazy przeskakiwały przed moimi oczami.
Mama na zimnej podłodze w łazience. Sypiące się z jej ust białe tabletki. Nagle zza moich pleców wyszedł Marcel i rozdeptał je glanami, ścierając podeszwą na proszek, który zgarnął dłońmi do woreczka strunowego.
— Marcel... Nie rób tego — zaprotestowałam słabym głosem...
Marcel tylko pokręcił głową i zniknął, a w jego miejscu pojawił się ojciec trzymający w ręku butelkę. Wylał na płytki wódkę a w drugiej ręce miał jakąś szmatę, którą zaczął wycierać proszek z podłogi.
— To pomoże... Umyję to tym...
Wybiegłam z łazienki na korytarz, z korytarza na ganek, z ganku na podwórko, przez furtkę, do domu sąsiadów. Podbiegł Szczur wydający z siebie odgłos dzwonka. W drzwiach stał Karol, patrzący na mnie tylko jednym okiem. Skóra na połowie jego twarzy pokryta była paskudnymi bliznami.
— Lidiu... Teraz to już nigdy mnie nie pokochasz — zapłakał.
— Karol... To nie tak... Ja ciebie przecież kocham...
— Nie kochasz... Ty nie potrafisz kochać...
— Kocham cię... Karol... — załkałam. — Tylko tak jak...
— Pani Lidio...
Ocknęłam się, leżąc w rozkopanej pościeli. Skrzywiłam się, zdając sobie sprawę że ubranie i włosy całkiem przesiąkły moim potem. Dyszałam, jakbym rzeczywiście przed chwilą przebiegła dystans od mojego domu, do domu Jazgarczyków.
— Pani Lidio... — powtórzył Hybner, stojący tuż przy łóżku. Za oknem już dawno zapadł zmierzch i sypialnia pogrążona była w półmroku.
Przez chwilę zastanawiało mnie, dlaczego Hybner nie zaświecił lampy, ale później sobie przypomniałam... Dla niego zawsze było ciemno, czy w nocy, czy za dnia. Zsunęłam nogi z łóżka i otarłam ręką spoconą i mokrą od łez twarz.
— Przepraszam... Wymienię zaraz pościel... Miałam gorączkę.
— Słyszałem... Przyśnił się pani jakiś koszmar? Majaczyła pani...
Zmroziło mnie. Ile słyszał? Czy powiedziałam coś o Karolu, przez co mógłby się czegoś domyślić?
— Tak... Coś mi się śniło... — bąknęłam, starając się przypomnieć sobie, co mogłam wygadywać.
Przypadłość rodzinna, której nienawidziłam — mówienie przez sen. Mama miała to samo, tak jak i Marcel.
— Coś strasznego? — dopytywał dziwnie suchym, oziębłym głosem. Wyczułam w nim ledwo dostrzegalną, jednak istotną zmianę. Tak jakby ciepło, które między nami się wcześniej pojawiło, prysło w jednej chwili jak bańka mydlana.
— Chyba tak... Przepraszam... Nie powinnam tu być. Robię panu problem. Poza tym powinnam tu pracować, a nie się wylegiwać — mruknęłam, poprawiając rozwichrzone włosy.
— Jest pani chora. To zrozumiałe. Mam nadzieję, że czuje się pani lepiej...
— Tak — skłamałam gładko. — Pójdę się przebrać...
Zgarnęłam pościel i wyminęłam go, kierując się czym prędzej do łazienki. Dopiero ściągając przepoconą bluzę dotarło do mnie, jak okropny wydzielałam zapach. Co za wstyd. Hybner przecież musiał to wyczuć. Wrzuciłam wszystko do pralki i włączyłam program. Moje własne ubrania, na szczęście zdążyły już wyschnąć, więc wciągnęłam je szybko na siebie.
Hybnera zastałam w kuchni. Od razu zwróciłam uwagę na to, że jego zraniona ręka leżała na blacie. Skóra wokół rany spuchła, zaczerwieniła się mocno i zaczęła ropieć. No nie...
— Panie Damianie... — westchnęłam z niepokojem. — Czemu pan nic nie mówił? Chyba wdało się zakażenie... Niech pan to pokaże...
Rękę miał rozpaloną. A więc jego też dopadła gorączka. Jedno spojrzenie na spuchniętą dłoń wystarczyło mi, żeby stwierdzić, że trzeba zastosować antybiotyk, i to jak najszybciej.
— Panie Damianie, ma pan może zapas jakichś antybiotyków na bazie penicyliny? Augmentin albo amotaks?
— Coś się znajdzie. Wydaje mi się, że Sylwia kiedyś coś mi podrzuciła — mruknął obojętnie.
— Tylko zadzwonię do mojego znajomego lekarza, skonsultuję dawkę, dobrze?
— Proszę bardzo — odparł tym samym oschłym tonem.
Odnalazłam opakowanie antybiotyku i wyszłam do salonu, skąd zadzwoniłam do profesora, który był promotorem mojej pracy licencjackiej. Wspaniały człowiek o złotym sercu. Mogłam sobie pozwolić na wieczorny telefon.
— Dzień dobry, panie profesorze... Przepraszam, że o tak późnej porze dzwonię. Mam pytanie odnośnie podania antybiotyku w przypadku zakażenia rany...
Opisałam mu przypadek Hybnera i otrzymałam szczegółowe instrukcje, jak postępować z raną i jaką dawkę podać choremu.
— Dziękuję, panie profesorze. Pozdrawiam...
— Również pozdrawiam, pani Lidio. Mam nadzieję, że kiedyś zobaczę panią jeszcze na wykładach.
— Raczej nie, ale dziękuję, że pan we mnie wierzy. Dobrej nocy.
— Dobrej nocy...
Wróciłam do kuchni. Hybner siedział w tej samej pozycji. W milczeniu przyjął lek. Opatrzyłam też ranę i posmarowałam maścią z antybiotykiem.
— Potrzebuje pan jeszcze czegoś? Może zrobić panu coś do picia?
— Tak. Potrzebuję... Świętego spokoju... — mruknął poirytowanym głosem.
Zrobiło mi się przykro, ale nie dałam po sobie tego poznać.
— Przepraszam... Za tamto... — mruknął Hybner.
— Za co?
— Że przekroczyłem granicę. Nie powinienem był pani całować. To był błąd, żałuję — rzucił z niesmakiem.
Zabolało. Nie wiedziałam dlaczego, ale cholernie zabolało.
— Proszę się nie przejmować — rzuciłam, starając się brzmieć normalnie. — Nastawiłam pralkę. Pranie skończy się za jakąś godzinę. Pójdę już... — szepnęłam przez łzy.
Mama zawsze mi powtarzała, że trzeba mieć grubą skórę, bo ludzie często ranią słowami lub nawet milczeniem. Nie mogłam nic poradzić na to, że moja skóra była cienka, tak jak moje poczucie własnej wartości. Zwłaszcza teraz, gdy zaprzedałam się kłamstwom, w których kolczastą sieć wikłałam się coraz bardziej.
Miałam nadzieję, że mimo już odniesionych ran zdołam się kiedyś z tego wyplątać.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro