Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

11. Szron

Bałam się. Im dłużej myślałam o tym, co powiedział Hybner, tym bardziej obawiałam się, że wyczuje moje drobne kłamstwa które niczym nitka poprowadzą go do kłębka największego oszustwa. O ile wcześniej czułam silne wyrzuty sumienia, że to przeze mnie Hybner stracił wzrok, to teraz to uczucie wzmogło się na tyle, że nie mogłam ani na chwilę przestać o tym myśleć. Świadomość winy rozsadzała mnie od środka. Do wieczora nie mogłam przełknąć niczego, prócz naparu z melisy, który piłam litrami. Miałam nadzieję, że dzięki ziołom zachowam spokój na tyle, żebym była w stanie wykonywać obowiązki u Hybnera.

Dawno już zapadł zmierzch, kiedy wyszłam z mieszkania kierując kroki do luksusowego osiedla. Latarnie w mijanym przeze mnie parku oświetlały poruszające się na wietrze drzewa, wzmagając mój strach i niepokój. Hybner dał mi klucze do mieszkania ale prosił, żebym używała ich tylko w ostateczności. Dlatego stojąc przed drzwiami wejściowymi tak jak poprzednim razem nacisnęłam dzwonek. Mężczyzna długo się nie pojawiał i zdążyłam już kilka razy zastanowić się, czy nie użyć kluczy, ale w końcu drzwi przede mną się otwarły. Serce momentalnie podeszło mi do gardła na widok, jaki ujrzałam. Syknęłam i skrzywiłam się.

— Co się panu stało? — zapytałam z niepokojem, bezzwłocznie wsuwając się do środka. Zamknęłam za sobą drzwi, niechcący dotykając przy tym śliskiej od krwi klamki.

— Skaleczyłem się. I tak się złożyło, że nie mogłem znaleźć nic do zatamowania krwawienia. Wolałem nie używać kuchennej ścierki...

— Słusznie. Spokojnie, zaraz opanujemy sytuację — powiedziałam, patrząc ze zgrozą na poplamione płytki. Krople krwi skapywały miarowo na posadzkę.

— Zaraz to panu opatrzę — rzuciłam przez ramię, błyskawicznie pozbywając się płaszcza i butów.

Szybko przeszliśmy do łazienki, a ja rzuciłam się do szafki, w której na szczęście znalazłam apteczkę. Naprędce zdezynfekowałam swoje dłonie po czym podwinęłam mężczyźnie rękaw czarnego swetra i pokierowałam jego zranioną dłoń pod bieżącą wodę. Krew pokryła fantazyjnymi mazajami białą powierzchnię zlewu. Kompletnie mnie to nie ruszało. Po prostu czerwona ciecz której upływ trzeba zatamować.

— Jak to się stało? — zapytałam, przyglądając się dokładnie linii skaleczenia żeby sprawdzić, czy nie doszło do przecięcia żyły.

Hybner westchnął przez nos jakby poirytowany sam sobą i zrobił niezadowoloną minę. Zdrową rękę zacisnął na brzegu zlewu.

— Nóż mi się ześlizgnął przy obieraniu awokado — prychnął, śmiejąc się i sycząc z bólu jednocześnie. Nie dziwiłam się, rana była długa i dość głęboka, ale po wstępnych oględzinach uznałam, że nie wymagająca szycia. Szła przez nasadę kciuka aż przez połowę dłoni.

— No tak... To się zdarza nawet tym, którzy widzą, co obierają.

— Niech mnie pani nie pociesza. Po prostu mam dwie lewe ręce w kuchni. Nie pierwszy raz mi się to przytrafia.

— Być może różne niesprzyjające czynniki nałożyły się, boleśnie skutkując tym oto paskudnym skaleczeniem — mruknęłam cierpko. — Dobrze, że nie dawałam panu w południe zastrzyku. W tej sytuacji dzisiaj w ogóle sobie go odpuścimy. Lepiej, żeby rana najpierw się zasklepiła — dodałam.

— Jaka szkoda — mruknął Hybner ironicznie.

— Poleję teraz ranę spirytusem, żeby ją odkazić, dobrze? Trochę zapiecze — powiedziałam jak do małego dzielnego pacjenta, na co Hybner znów prychnął pod nosem, kręcąc głową.

— Niech się pani ze mną tak nie cacka. Nie jestem dzieckiem. Mam pani to jakoś udowodnić czy jak? Chętnie to zrobię, jeśli będzie trzeba — zaśmiał się, próbując zdrową ręką odnaleźć moje ciało, ale wywinęłam się. Nawet nie chciałam wnikać, co on zamierzał przed chwilą zrobić.

Zignorowawszy milczeniem jego zaczepki wyjęłam z szafki białą buteleczkę. Wylałam nieco alkoholu na ranę. Krew ciągle płynęła ciurkiem, więc szybko popsikałam jeszcze skaleczenie środkiem odkażającym i ułatwiającym gojenie, po czym zabrałam się za wykonywanie opatrunku.

— Mam nadzieję, że pomimo przyjmowania przez ostatnie tygodnie heparyny rana się zaraz zasklepi, a krwawienie ustanie. W innym wypadku trzeba będzie jechać do szpitala — oznajmiłam sucho.

— Żadnych szpitali, to tylko draśnięcie — uciął ostro Hybner.

— Panie Damianie... To byłoby tylko draśnięcie, gdyby nie brał pan w ostatnim czasie tych zastrzyków. Proszę tu przytrzymać — poinstruowałam go, przykładając jego palce na końcach materiału, który sprawnie zawiązałam w supeł.

Kiedy zakończyłam robienie opatrunku, zabrałam się za porządkowanie całego bałaganu. Dosłownie wszędzie była krew. Nawet na lustrze. Skąd ona się tam wzięła? Westchnęłam pod nosem i znalazłam w szafce jakąś ścierkę.

— Zmyję tylko to wszystko bo mieszkanie wygląda jakby ktoś tu kogoś usiłował zamordować.

— A niech mnie... Chciałbym móc to zobaczyć — zaśmiał się Hybner.

— Niech mi pan wierzy. Czego oczy nie widzą...

— Tego sercu nie żal? A mi wręcz przeciwnie. Bardzo żal. Cóż... Tak czy inaczej dziękuję za pomoc. I przepraszam za kłopot. Napracuje się pani jak sprzątaczka. 

— To był wypadek. Cieszę się, że przyszłam w samą porę. Raz dwa to umyję i po sprawie.

Umyłam i zdezynfekowałam podłogę w łazience, salonie i w kuchni, gdzie zastałam największy armagedon. Blaty, fronty szafek i podłoga opryskane były czerwoną posoką. Wszystko wyglądało niczym sceneria z horroru gdzie szalony morderca dokonuje zabójstwa ogromnym nożem. No tak... Hybner do obrania awokado wziął sobie nóż dobry do pokrojenia wołu, a nie małego owocu.

— Następnym razem proszę na mnie zaczekać... — powiedziałam do Hybnera, który akurat wszedł do kuchni.

— Z czym?

— Chętnie pomogę w takich czynnościach. To naprawdę nie było rozsądne, żeby...

— Umiem sobie obrać owoc — przerwał mi ostro.

— Ale nie powinien pan samodzielnie brać się za takie rzeczy. Bez możliwości widzenia jest to niebezpieczne.

— Niebezpieczny to będę zaraz ja, jeśli pani nie przestanie mi matkować — warknął bez cienia uśmiechu.

— Ale ja nie...

— Czy ja dzisiaj nie wyraziłem się jasno? Żadnego pouczania i obierania jabłuszek czy innych pierdół. Jak będę chciał, żeby mi pani coś obrała ze skórki, to wyraźnie dam pani do zrozumienia, jasne? — syknął, podchodząc bliżej.

Nie wiedzieć czemu od góry do dołu zalała mnie fala gorąca. Zamurowało mnie i tylko pokiwałam głową, dopiero poniewczasie zdając sobie sprawę, że Hybner nie widzi mojej reakcji. Zbliżył się jeszcze bardziej i w skupieniu chyba nasłuchiwał, bo zmarszczył brwi i pochylił głowę.

— Pani Lidio?

— Tak... Dobrze... Postaram się powściągnąć swoje nadopiekuńcze zapędy... — bąknęłam, czując że pod powiekami zbierają mi się łzy.

— Świetnie. Byłoby to wysoce wskazane. Wolałbym już więcej razy tego pani nie przypominać, bo nie lubię się powtarzać — skwitował Hybner już łagodniejszym tonem.

Wierzchem dłoni ukradkowo otarłam łzy z kącików oczu i cicho pociągnęłam nosem, tak żeby mężczyzna niczego nie usłyszał. Dla pewności puściłam wodę z kranu. Myjąc ręce zdecydowanie zbyt długo zastanawiałam się, dlaczego tak zareagowałam? Przecież byłam dość odporna na krzyk, docinki i tego typu sprawy. W domu to była normalka, niemalże codzienność.

— Pani Lidio? — zapytał Hybner zza moich pleców.

Otrząsnęłam się z ponurych rozmyślań i zakręciłam kurek, kątem oka dostrzegając, że Hybner oparł się zdrową ręką o blat z lewej strony. Odwróciłam się do niego. Wyglądał na zmartwionego i wyczerpanego. Jego twarz była wręcz upiornie blada, a on sam dyszał jakby zaraz miał wyzionąć ducha.

— Panie Damianie... Dobrze się pan czuje?

Nie musiał odpowiadać, bo widziałam, że coś było nie tak. Zachwiał się i oparł jeszcze mocniej o szafkę, prawie zataczając na mnie. Utrata krwi musiała go znacznie osłabić.

— Proszę natychmiast usiąść. Zrobię panu coś do picia.

Nie odezwał się, ale posłuchał mojej prośby. Bez słowa usiadł na krześle, oddychając płytko i nierówno. Podałam mu szklankę wody z dodatkiem jakichś elektrolitów, które znalazłam w szafce. Wziął naczynie w drżącą rękę i wypił napój duszkiem, po czym odstawił z hukiem na blat stołu i odezwał się.

— Nie ma sensu, żebym pani dzisiaj dłużej zawracał głowę. Może pani iść do domu — rzucił na wydechu.

— Ale...

— Chciałbym zostać sam — obstawiał przy swoim. Ton jego głosu niemalże pokrył stojącą przed nim szklankę szronem.

— Tylko że w pańskim stanie lepiej by było, żeby ktoś... Zrobię panu jeszcze badania... Może trzeba wezwać pogotowie?

— Nic z tych rzeczy. Niechże pani przestanie panikować. Odpocznę i zaraz mi będzie lepiej, to tylko chwilowe osłabienie. Nie mam zamiaru już dzisiaj pracować. Źle się czuję i chcę odpocząć. W całkowitej samotności — dodał, żeby nie było żadnych wątpliwości. — Dziękuję pani za pomoc. Proszę przyjść jutro, dobrze? — zapytał pojednawczo, jednak odwrócił głowę w drugą stronę.

Nie było najmniejszego sensu się spierać. Hybner wydawał się być jakiś inny. Zamknięty i jakby zgaszony, a przy tym urażony.

— Jeśli krwawienie by się wznowiło, bardzo proszę do mnie zadzwonić, choćby i w środku nocy — powiedziałam.

— Nie omieszkam. Do usłyszenia, pani Lidio.

— Tak... Do... Do jutra.

Ubrałam się i wyszłam, czując że popełniam ogromny błąd. Jadąc windą na dół miałam wrażenie, że spadam w przepaść. Ogarnęła mnie panika. A jeśli coś mu się stanie? Wyglądał jak żywy trup. Jeszcze znów zrobi sobie krzywdę, zemdleje, naruszy opatrunek, wykrwawi się... Drzwi windy rozsunęły się, ale nie wysiadłam. Ponownie nacisnęłam przycisk ostatniego piętra i z duszą na ramieniu wróciłam na górę. Stąpałam po kruchym lodzie. Wiedziałam to, ale nie mogłam inaczej. Hybner co prawda był uparty, jednak nie zdawał sobie sprawy, że ja również posiadałam te cechę. Życie w domu pełnym nieobliczalnych ludzi mnie tego nauczyło. Czasem trzeba robić coś wbrew woli innych, dla ich dobra.

Stałam przed drzwiami dobrych kilka minut. Przecież Hybner wyraźnie nie życzył sobie mojego towarzystwa. Wywalił mnie, bo go wkurzyłam swoją nadopiekuńczą postawą. Miał rację. Nie powinnam pouczać swojego pracodawcy, dorosłego faceta, nawet jeśli był niewidomy. Powinnam go przeprosić. Tak. Pod tym pretekstem wejdę do mieszkania i przy okazji sprawdzę, czy wszystko w porządku z Hybnerem.

Nie miałam tyle śmiałości, żeby bez pytania wpakować się od razu do środka więc najpierw zapukałam, potem zadzwoniłam, a na końcu wsunęłam klucz do zamka.

— Panie Damianie? — rzuciłam w ciemny salon.

Nic. W kuchni również nie było żywej duszy. Postanowiłam sprawdzić na górze w gabinecie. Niemal bezszelestnie bo w samych skarpetkach weszłam po schodach i skierowałam kroki w stronę drzwi, za którymi prawdopodobnie przebywał Hybner, który zapewne jak się dowie, że sprzeciwiłam się jego poleceniu, wywali mnie nie tylko z mieszkania, ale i całkiem z pracy. Mniejsza z tym. Przecież nie mogłam go tak zostawić. Musiałam się upewnić. Zapukałam i czekałam jak na ścięcie.

— Panie Damianie? — rzuciłam, ale nie doczekałam się odpowiedzi.

Pchnęłam drzwi i moje oczy napotkały nieprzeniknioną ciemność. Usłyszałam świszczący, przyspieszony oddech.

— Panie Damianie... Wróciłam, bo...

Usłyszałam jeszcze głośniejszy wdech i sapnięcie, jakby mężczyzna próbował kontrolować oddech ale mu nie wychodziło. Zbliżyłam się do źródła tych odgłosów.

— Co panu jest? Ma pan duszności?

Świst, wdechy i wydechy. Ciężkie i nierówne.

— Po co pani tu przyszła? Nie wyraziłem się jasno? Ależ pani uparta! — warknął, dysząc ciężko.

— Po prostu... Chciałam pana przeprosić. Zachowałam się... Nie powinnam panu matkować.

— A jednak znów pani to robi!

— Co panu jest? — zapytałam, zamiast odpowiedzieć na jego zarzut.

— Mam wrażenie, jakbym co chwilę spadał w ciemną pierdoloną przepaść... A pani stoi nade mną niczym dziecko zaglądające do studni gapiąc się i jeszcze zadając głupie pytania — wyrzucił z siebie, wciąż dysząc. Czasem nabierał powietrze i było słychać coś na kształt czkawki.

Ataki paniki. Częste po utracie wzroku. Depresja lękowa. Wyniszczający stres i napięcie. Hybner stracił wzrok zalewie kilka miesięcy temu. Proces adaptacji do nowej sytuacji tak naprawdę dopiero się zaczynał. Zapewne z tym teraz miałam do czynienia... Tyle mogłam się domyślić. 

— Wybaczy pan, że pytam, ale
... Czy spotyka się pan z psychologiem? Psychiatrą?

— Tak... Mam spotkania co tydzień. Ale nie chciałem żadnych leków. To mnie otumani. Przestanę być sobą — warknął.

— Panie Damianie... Jeśli można coś zasugerować...

— Po co tu pani znowu przylazła? Chcę być sam! — syknął.

— To nieprawda. Nie chce pan — zaoponowałam automatycznie.

— Pani Lidio... — zaczął ostrzegawczym tonem.

Odnalazłam w ciemnościach przycisk i włączyłam lampkę. Pokój ogarnęło ciepłe światło załamujące się na półkach uginających się pod ciężarem setek książek. Spojrzałam na Hybnera.

— Mam panią wyprosić bardziej dosadnie? — syknął i walnął pięścią w ścianę.

Drgnęłam i przełknęłam nerwowo ślinę. Mój wzrok padł na rękę, którą Hybner przed chwilą uderzył. To była ta zraniona.

— Wolałabym zostać... Proszę pokazać rękę... Panie Damianie... Ja naprawdę rozumiem, że to pana irytuje ale proszę się gniewać... Mógłby pokazać mi pan rękę?

Hybner westchnął przeciągle i pozwolił mi ująć obandażowaną dłoń. Krew tylko trochę przesiąkła w jednym miejscu.

— Chce pan jakieś środki przeciwbólowe?

— To tylko skaleczenie — sarknął z przekąsem.

— Ale dość głębokie i z pewnością bolesne. Zmienię opatrunek i dam panu coś na ból.

Wyszłam do kuchni po tabletki i opatrunki, zostawiając Hybnera w nieco bardziej spokojnym stanie, ale kiedy wróciłam, znowu dyszał głęboko i trząsł się jakby targały nim dreszcze.

— Jestem... — ukucnęłam przed nim i chwyciłam jego zdrową rękę, wciskając w nią środek przeciwbólowy i kubek z wodą. Wrzucił do ust dwie pigułki i popił. Wyjęłam mu naczynie z rąk, następnie zabrałam się do zmiany opatrunku. Skaleczenie nie wyglądało najgorzej. Krew przestała się sączyć z rany. Zdezynfekowałam ją i zawinęłam ponownie bandażem. Postanowiłam nie drążyć tematu napadów lęku. Nie pytać, czy często mu się to zdarza. Po prostu odwrócić jego uwagę.

— Co by pan polecił na początek? — zagadnęłam.

— Słucham?

— Z pańskich powieści — wyjaśniłam.

Szron. Jest na środkowej półce, z granatowo białą okładką.

Odnalazłam właściwą książkę i wysunęłam spośród innych. Była to powieść z wątkiem kryminalnym i chyba paranormalnym. Już na samą myśl przeszły mi ciarki po plecach, jakby to moje ciało pokrył nagle szron, jak zwiastun nadchodzącej zimy, poranny przymrozek ścinający wilgoć w lód tuż przy samym gruncie. 

— Dziękuję. Poczytam sobie do poduszki — bąknęłam, na co Hybner roześmiał się i pokręcił głową.

— Nie obawia się pani koszmarów? — prychnął.

Całe moje życie upstrzone było koszmarami na jawie. Nie. Nie bałam się zmyślonych opowieści, jakkolwiek straszne by one nie były.

— Zaryzykuję. Mogę pożyczyć?

— Jasne... Tylko że w moich egzemplarzach są dopiski, notatki, pozaznaczane fragmenty. Korzystam z wydrukowanych książek przy pisaniu kontynuacji. To pierwsza część z serii Poniżej zera

— Nie przeszkadza mi to. Chyba... — mruknęłam, kładąc książkę na półce.

— Która jest godzina? — zapytał nagle Hybner.

— Dochodzi jedenasta.

— Kładzie się pani o tej porze do snu?

— Nie, a pan?

— Różnie. Od kiedy... Od kiedy żyję w ciągłej ciemności, obojętne mi kiedy śpię. Po prostu zasypiam, nie patrząc na godzinę.

— Powinien pan sypiać o regularnych porach — odezwałam się, ale od razu pożałowałam swoich słów. Znowu się wymądrzałam. — Przepraszam, to ja nie powinnam pana pouczać. Jakoś tak... — zaczęłam, ale Hybner mi przerwał.

— Jak pani wygląda? — rzucił.

— Słucham?

— Jak pani wygląda? Proszę mi siebie opisać. Przyznam, że coraz bardziej mnie to uwiera... Nie mogę przestać się nad tym zastanawiać kiedy z panią rozmawiam i trudniej mi się skupić na samej treści rozmów — wyjaśnił.

— Mam opisać siebie? — zapytałam idiotycznie.

— Dokładnie. Byłoby to pomocne jeśli dalej mamy współpracować.  Autocharakterystyka. Nic prostszego. W podstawówce dzieci to potrafią.

— No niby tak... No więc... — odchrząknęłam, jak dziecko odpytywanie przy tablicy. — Mam ciemne włosy do ramion, średni wzrost, przeciętną sylwetkę...

— Pani Lidio... Wcześniej mówiła pani o cynamonowych oczach... A teraz wciska mi pani jakieś banały. Niechże się pani wysili, jakkolwiek poruszy moją wyobraźnię bo to, co pani przed chwilą powiedziała nie wywołało przed moimi niewidzącymi oczami żadnego obrazu, tylko jakiś bezkształtny cień — rzucił z wyraźnym niezadowoleniem i irytacją. Gdyby mógł, już postawiłby jedynkę w dzienniku z ocenami.

Odetchnęłam i spojrzałam po sobie. Kompletnie nie wiedziałam, od czego zacząć, co powiedzieć żeby nie zabrzmiało pospolicie.

— Przyznam, że nic nie przychodzi mi do głowy, prócz najbardziej oczywistych oczywistości, które pan uznałby raczej za rażące banały.

Hybner westchnął i zaśmiał się gorzko.

— Niech pani podejdzie. Zrobię to pewnie lepiej bez możliwości obejrzenia pani oczami.

— Co pan zamierza?

— Proszę podejść — odparł, zamiast udzielenia odpowiedzi.

Mężczyzna wstał na równe nogi, a ja podeszłam do niego na odległość wyciągniętej ręki. Był ode mnie sporo wyższy, więc zadałam nieco głowę do gory. Już wiedziałam, co zamierza. Serce biło mi jak oszalałe ze strachu. Przecież to tylko dotyk. Nic więcej. Neutralny dotyk niewidzącego człowieka, który tylko w ten sposób może  "obejrzeć" rozmówcę.

Stałam przed nim, co rusz z nerwów przełykając ślinę. A Hybner w przeciwieństwie do mnie wyraźnie się uspokoił, tak jakby jego zdenerwowanie spłynęło na mnie i odwrotnie, mój dotychczasowy spokój na niego. Wodził wzrokiem przed sobą, czasem zahaczając o moje oczy, a wtedy miałam przelotne wrażenie, że mnie widzi. Wyciągnął zdrową rękę i natrafił na moje ramię. Przesunął ją wyżej, szukając twarzy. Jego palce musnęły mój policzek, włosy, czoło i nos. Policzki zapiekły mnie z gorąca, chociaż palce miał zimne. Zauważyłam, że przymknął powieki. Czułam się skrajnie niekomfortowo, ale nic nie mówiłam, woląc z dwojga złego to, niż opisywanie siebie słowami. Myślałam, że to mężczyzna przejmie na siebie ten ciężar, jednak Hybner skupił się całkowicie na oglądaniu mnie zmysłem dotyku. Opuszkami zahaczył nagle o moje usta, które zaczęły mrowić i miałam ochotę je zagryźć, żeby pozbyć się irytującego uczucia. Hybner obwiódł jednym palcem kontury dolnej i górnej wargi, potem całą dłonią ujął mnie za szczękę, jakby badając jej wielkość i kształt. Odnalazł grzywkę i przesunął palcami po kosmykach, a potem po włosach aż do uszu i karku. Dreszcz przebiegł mi po szyi i między łopatkami.

— Czyli pani włosy są ciemne? Jak ciemne? Jak heban, czy może jak palisander? A może kasztan świeżo wyjęty z łupiny? — zapytał niemal szeptem.

— Właściwie są ciemnobrązowe, jak gorzka czekolada... Takie mniej więcej jak u pana — odparłam sztywno.

— Hmm... A skóra? — mruknął.

— Lekko opalona. W lecie szybko nabiera opalenizny.

— Piegi?

— Nie mam.

Hybner uśmiechnął się, a jego obie ręce powędrowały w dół, do mojej talii.

— Sprawdza pan, czy jestem gruba?

— Nie, wiedziałem to już od momentu kiedy się zderzyliśmy.

— Czyli jestem?

— Ależ skąd — zaśmiał się. — Po prostu korzystam z okazji żeby sprawdzić też pani ubiór — powiedział, wciąż się uśmiechając.

Odepchnęłam jego ręce i odeszłam za biurko.

— Wystarczyło zapytać. Mam na sobie sweter żółty jak ostatni w sezonie mleczyk...

Hybner zaśmiał się, odsłaniając swoje długie, ostro zakończone kły nadające jego twarzy drapieżnego wyrazu.

— Takie obmacywanie nie jest eleganckie ani miłe z pana strony — powiedziałam przez zęby, poprawiając ubranie.

— Zgadzam się. Jestem bezpośredni. Ale przynajmniej jestem szczery — odrzekł, wcale nie zawstydzony.

— Czy ja wiem? Nie powiedział mi pan, że miewa ataki paniki — skwitowałam z lekkim wyrzutem.

— A pani powiedziała mi o sobie wszystko? — odparował.

— Nie — wymamrotałam z zakłopotaniem.

Gdyby wiedział...

— No właśnie. Ale skoro już jesteśmy przy temacie, to może usiądźmy i załatwmy pewną sprawę.

— O czym pan mówi? — zapytałam, kiedy usiedliśmy już obok siebie, a Hybner podniósł klapkę od laptopa stojącego na przeciwko nas. 

— Cóż... Raczej o kim. O pewnym rudzielcu, który powinien siedzieć tutaj zamiast pani.

Byłam tak zszokowana, że nie potrafiłam się ruszyć ani odezwać. A więc znał prawdę! W jakiś sposób się dowiedział! Patrzyłam na Hybnera, którego górna warga drgnęła lekko jak u wilka, który szykuje się do ataku, a zielone oczy rozbłysły dziko w blasku uruchamiającego się laptopa.

No to pięknie. To się wpakowałam. Wpadłam we własną pułapkę, a wnyki już zaczynały zaciskać się na moim ciele i umyśle. Wyschnięte gardło ścisnęło mi się boleśnie i miałam wrażenie, że mój mózg pokrył się szronem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro