Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

10. Dotyk

Skończyłam sprzątać w kuchni i zerknęłam na Hybnera, który zdawał się trwać w milczącym i nieruchomym oczekiwaniu na mnie. Podeszłam, wycierając wilgotne ręce o spodnie.

— Skoro mam zacząć od dzisiaj, to prosiłabym o możliwość dostępu do pańskiej dokumentacji medycznej — odezwałam się.

— Wszystko znajdzie pani w dolnej szufladzie tej białej szafki w salonie — odparł uprzejmym tonem, nie ruszając się z miejsca.

Odnalazłam potrzebne mi papiery i zajrzałam do najnowszych zaleceń i recept. Wyglądało na to, że Hybner po śniadaniu powinien przyjąć kilka lekarstw oraz suplementów oraz poddać się podstawowym badaniom.

— Gdzie trzyma pan leki? — zapytałam, powróciwszy do kuchni.

— W szafce przy lodówce.

Odnalazłam pudełeczka z wydzielonymi porcjami na jeszcze kilka dni. Postanowiłam w duchu jak najszybciej przygotować ich więcej, w razie gdyby Hybner został z jakichś powodów zdany tylko na siebie. Zauważyłam, że w szafce znajdowały się również przyrządy do pomiaru ciśnienia i saturacji, a także kilka paczek z jednorazowymi zastrzykami z  heparyną. Natychmiast przypomniały mi się wszystkie przeciwskazania i możliwe skutki uboczne, zwłaszcza jeśli chodzi o łączenie tej substancji z alkoholem.

— Wszystko mam — odchrząknęłam, zatrzymując się w wejściu do kuchni.

Mój wzrok bezwiednie powędrował ku szerokim plecom mężczyzny, które opięte były przez materiał czarnego swetra. — Panie Damianie... — odezwałam się niepewnie. Dziwnie było rozmawiać z osobą, z którą nie można było porozumieć się spojrzeniem.

— Tak? — Hybner odwrócił głowę w moją stronę, a jego twarz jakby nieco się rozchmurzyła.

— Leki... — mruknęłam i podeszłam, aby podać mu kilka tabletek oraz preparat witaminowy w kroplach. Wręczyłam pigułki Hybnerowi wraz ze szklanką wody. Bez słowa wszystko połknął, ale zostały jeszcze witaminy, których podanie mogło okazać się dość problematyczne.

— Nabiorę panu odpowiednią porcję witamin, dobrze?

— Oczywiście — odpowiedział swobodnym tonem, w którym jednak wyczułam nieco sztuczności.

— Nie wiem, czy może...

— Czy może potraktować mnie pani jak dziecko i zakroplić mi wprost do buzi? Nie. Dziękuję. Poradzę sobie — prychnął, ale jego ironiczną uwagę łagodził nieco uniesiony kącik ust.

Podałam mu pipetę, a Hybner sprawnie zakroplił sobie płyn do ust, po czym wyciągnął rękę z pustym dozownikiem.

— Lekarz napisał w zaleceniach, żeby badać panu ciśnienie i saturację w miarę możliwości po przebudzeniu i przed snem a także w przypadku gorszego samopoczucia. Może mogłabym teraz... Zakładam, że niedawno pan wstał — powiedziałam ostrożnie.

— Ależ proszę... Czemu by nie? — odparł uprzejmym tonem, może aż nazbyt optymistycznym.

Czyżby stroił sobie ze mnie żarty?
Postanowiwszy po prostu robić swoje wyjęłam z szafki potrzebne urządzenia i podeszłam do Hybnera. Starałam się traktować go jak zwykłego pacjenta, jednak ręce mi drżały, a serce podejrzanie zbyt szybko biło. Miałam nadzieję, że mężczyzna niczego nie wyczuje.

— Proszę podwinąć rękaw — powiedziałam cicho, ale zupełnie niepotrzebnie, bo Hybner już to zrobił, odsłaniając dość przyzwoicie zbudowane mięśnie ramienia.

Wsunęłam rękaw ciśnieniomierza na ramię mężczyzny, uważając żeby nie dotykać palcami jego nagiej skóry. Kilka razy niechcący ją jednak musnęłam opuszkami i zauważyłam, że mój dotyk spowodował u Hybnera gęsią skórkę na przedramieniu. Szybko sprawdziłam, czy może mam zimne ręce, ale nie, były całkiem ciepłe.

— Ciśnienie w porządku — skwitowałam, nie wspominając o nagle przyspieszonym tętnie mężczyzny, które również pojawiło się na wyświetlaczu. To normalne, w końcu miał prawo poczuć się skrępowany przy prawie obcej osobie. Taka reakcja zdarzała się czasem wśród pacjentów. Zresztą mój puls z pewnością również nie należał do najspokojniejszych. Cieszyłam się, że to nie ja jestem poddawana badaniu. Byłoby to trochę jak wykrywacz kłamstw. Moje szaleńczo bijące serce zdradziłby mnie. Przecież powinnam zachować neutralność, profesjonalizm, a nie odstawiać takie emocjonalne cyrki. 

— Jeszcze saturacja... — mruknęłam, świadomie przyjmując wyważony, spokojny ton, którego niejako nauczyłam się na praktykach z pacjentami w szpitalu. — Proszę wyciągnąć prawą dłoń i położyć ją luźno przed sobą.

Hybner wykonał polecenia, a ja nasunęłam urządzenie na jego palec wskazujący. Nasze dłonie zetknęły się w kilku miejscach. Czułam, że robi mi się gorąco, szczególnie w okolicach policzków i uszu. Spojrzałam na wyświetlacz i po chwili w częściowo zapisanym przez innych dzienniku zapisałam zadowalający, chociaż nie idealny wynik. Lekko poniżej normy, ale jeszcze nie powód do niepokoju.

— Jak pan się ogólnie czuje? Coś panu dolega? Zawroty głowy? Zaburzenia równowagi? — zagadnęłam, chowając przyrządy do czarnego pokrowca.

— Boli mnie głowa. Ale to pewnie przez alkohol. I serce. Ale to akurat nie przez alkohol — odparł lekko.

— Właśnie... Co do tego alkoholu — zaczęłam łagodnie. Postanowiłam wykorzystać okazję, a tematu bolącego serca w ogóle nie poruszać. — Widzi pan, lepiej by było...

— Gdybym nie spożywał alkoholu— przerwał mi natychmiast. — Przecież wiem, zdaję sobie sprawę, że whisky to nie lekarstwo, a trucizna — odpowiedział, uwalniając mnie od konieczności wyjaśniania mu tak prostej rzeczy.

— Tak, ale w połączeniu z lekami przeciwzakrzepowymi to już w ogóle jest groźna kombinacja. Zwiększa ryzyko krwotoku, a w pańskiej sytuacji, kiedy o wypadek jest dużo łatwiej...

— Dobrze już. Proszę już nie moralizować, pani Lidio. Jeśli czasem sięgnę po coś mocniejszego, to chyba nie zbrodnia? — rzucił z irytacją.

— Ale nie powinien pan, szczególnie w pańskiej sytuacji — nie dawałam za wygraną. — Być może utrata wzroku nie jest trwała i szkoda by było, gdyby...

— Jest trwała. Tak mówią lekarze i proszę nie dawać mi fałszywej nadziei — uciął szorstko. 

— Lekarze mogą się mylić. Czasem ciało ludzkie potrafi zaskoczyć nawet najtęższe umysły. Proszę nie tracić nadziei. Według mnie jest szansa. I proszę tej szansie pomóc, a nie szkodzić, dobrze?

Hybner zbył moją przemowę milczeniem. Wypił resztę wody ze szklanki i odstawił ją z hukiem na blat. Wstał z krzesełka i oparł się łokciem o wysepkę, stając zdecydowanie zbyt blisko mnie. Cofnęłam się o krok, jakby podświadomie wyczuwając zbliżającą się szarżę.

— Dobrze zatem, skoro już duperele mamy za sobą... — westchnął.

— Ale to nie są...

— Duperele — powtórzył z naciskiem. — Tak, są. Nie zatrudniłem pani, żeby mnie niańczyła i cmokała nade mną jak nad niesfornym dwulatkiem wkładającym paluszek do gniazdka na przekór rodzicom — powiedział na jednym wydechu. — Wiem, co robię, i proszę uszanować moją niezależność. Zatrudniłem panią jako moją asystentkę, nie opiekunkę. Rozumie pani różnicę, czy mam dosadniej wytłumaczyć? — syknął, przechylając lekko głowę na bok.

No i przestało być miło.  Przełknęłam nerwowo ślinę.

— Sądzę, że bardziej dosadnie się nie da — bąknęłam.

— Da się, ale oszczędzę pani tej przykrości ze względu na to, że dopiero pani zaczyna i zapewne zetrzemy się jeszcze nie raz, zanim zupełnie się dotrzemy. Jeśli w ogóle to nastąpi. Jak pani myśli? — rzucił takim tonem, jakby mnie prowokował.

— Ale że co myślę? — zapytałam głupio, zadzierając głowę do góry żeby spojrzeć mu w oczy, ponieważ Hybner zbliżył się jeszcze bardziej, opierając jedną dłoń na blacie za mną. Zamknął mnie w klatce, być może zupełnie nieświadomie, a może jednak celowo? Ciężko stwierdzić czyjeś zamiary, jeśli nie jest ta osoba w pełni świadoma widzialnych skutków swoich poczynań.

— Dogadamy się, czy będziemy drzeć koty o każdą błahostkę? — zapytał, patrząc niewidzącym wzrokiem gdzieś ponad moją głową.

— Nie wiem. Jestem dość ugodową osobą. Unikam konfliktów i z mojej strony zapewniam pana o tym, że mam jak najlepsze intencje — powiedziałam, mocno wierząc w te słowa.

Dopiero po chwili zastanowienia uderzyło mnie, że to nie do końca mogła być prawda. Czy moje intencje były dobre? Na pewno nie były szczere, a konkretnie to ja nie byłam szczera wobec Hybnera. Jednak chciałam jego dobra, chciałam być dla niego jak najlepszą pomocą.

— Wie pani, czego oczekuję. Pomocy w tym, w czym nie do końca lub w ogóle nie mogę sobie poradzić sam. Nie potrzebuję pouczania. Wymądrzania się i stawiania się w roli niańki. Od tego mam moją własną matkę, której nawiasem mówiąc z tego właśnie powodu mam serdecznie dosyć — warknął. — Pani praca nie będzie polegała na prowadzeniu mnie za rączkę, tylko wyręczaniu mnie w tym, w czym nie mogę poradzić sobie sam lub moje radzenie trwałoby zbyt długo, przez co traciłbym czas. Nic poza tym. Nie potrzebuję pouczań i wzdychania nade mną. Czy to jest jasne?

— Oczywiście — bąknęłam.

— Świetnie. Niedługo przyjdzie pani Ela, moja pomoc domowaa potem nauczyciel Breille'a. Zatem jeśli nie ma pani nic przeciwko, wolałbym żeby teraz wróciła pani do domu i przyjechała później jeszcze raz, tyle że o dziewiątej wieczorem. Odpowiada to pani?

— W porządku... A do której przewiduje pan pracę?

— To zależy... Mówiłem pani, że to wszystko jest ruchome. Ale dzisiaj nie przewiduję, żebym mógł coś tworzyć. Bardziej chciałbym wprowadzić panią w systematykę mojej pracy. Pozagląda pani do folderów i do szkiców mojej niedokończonej powieści. Może też zerknie pani na pewną sprawę, bardziej natury prywatnej... — mruknął, nie rozwijając tematu.

— Nie może zrobić tego pańska siostra? — wymknęło mi się. Od razu pożałowałam, że nie ugryzłam się w język, bo Hybner wyglądał na jeszcze bardziej poirytowanego.

— Udam, że nie słyszałem tego pytania... — sapnął w końcu.

— Przepraszam.

— Pani Lidio... — westchnął, uśmiechając się jakby z politowaniem. — Naprawdę musi pani tak to wszystko utrudniać?

— Nie. Nie chcę niczego utrudniać — zaprzeczyłam, czując że po dobrym początkowym wrażeniu niedługo nic nie zostanie.

— Więc niechaj pani po prostu robi to, co do niej należy, bez zbędnych pytań czy podnoszonych wątpliwości. Ale jeśli takowe się pojawią, proszę mi dać znać. Byle nie za często, hm? — mruknął niskim głosem i wyciągnął rękę, jak gdyby chciał sięgnąć do moich włosów, ale w ostatniej chwili się rozmyślił i jego ręka opadła z powrotem na blat.

— Postaram się.

— Świetnie — skwitował, prostując się i dając mi więcej wolnej przestrzeni.

Natychmiast nabrałam głęboki oddech i przeszłam w stronę drzwi, tak żeby Hybner nie miał możliwości mnie unieruchomić tak jak przed chwilą.

— To... To w takim razie ja już pójdę. Chyba że potrzebuje pan jeszcze czegoś?

— Niczego. Do wieczora, pani Lidio. Oczywiście jeśli nie ma pani innych planów.

Zrobiło mi się przykro, że tak obcesowo mnie wyprosił. Mógł dobrać bardziej delikatne słowa ale widocznie należał do osób bezpośrednich w komunikacji, nie zwracających uwagi na formę, a treść przekazu. Nie bawił się w uprzejmości. A może to z mojej winy? Może rozdrażniłam go swoimi uwagami czy głupimi pytaniami?

— Zdenerwowałam pana? — zapytałam wprost, stojąc już przy drzwiach wyjściowych. Wsunęłam na głowę czapkę i poprawiłam szal.

— Nie bardziej, niż inne kandydatki. Trzy z nich nie chciały pracować w systemie nierównych godzin. Dwie używały zbyt mocnych perfum i strzelały o wszystko swoimi kilkucentymetrowymi szponami. Litości, bałbym się przyjąć od nich szklankę wody. Jedna próbowała zaoferować dodatkowe usługi, a jeszcze inna od razu zabrała się do dzieła. Na szczęście udało mi się ją spławić, zanim... — westchnął, po czym roześmiał się sam do siebie, krzywiąc z zażenowania na samo wspomnienie. Przetarł twarz ręką i pokręcił głową, jakby odganiając niemiłe obrazy.

— Czyli wychodzi na to, że nie miałam silnej konkurencji. Cóż... Jakoś ta myśl nie poprawia mi humoru — zauważyłam, obejmując się ramionami.

— To bardzo dobrze. Lubię ludzi w złym humorze — skomentował Hybner, na co brwi powędrowały mi do góry, a szczęka w dół.

Że co? Kto normalny lubi ludzi w złym humorze?

— Są prawdziwsi — pospieszył Hybner z wyjaśnieniem, zdając sobie sprawę z mojej konsternacji. — Ich reakcje są bardziej szczere bo spontaniczne. Złość czy inne skrajne emocje odbierają część samokontroli, przez co najczęściej wyłazi na wierzch to, co w kim się gnieździ — odpowiedział z dającą się wyczuć dziwną fascynacją w głosie.

— Cóż, żadna złość się we mnie nie gnieździ. Nie uraduję pana, ja rzadko się złoszczę czy tracę kontrolę — odparowałam, kładąc już rękę na klamce.

— Wręcz przeciwnie. Jestem tym bardziej zachęcony. Bo kiedy wreszcie straci pani cierpliwość i pozwoli sobie na ujście tłumionej złości czy frustracji, wówczas nastąpi ciekawe widowisko. Chciałbym móc być przy tym — mruknął, a na jego ustach zagrał uśmieszek.

Zatkało mnie i aż nie wiedziałam, co powiedzieć albo nawet i pomyśleć. Zerknęłam na niego i przyszło mi na myśl, że Karol miał rację, Hybner to człowiek zupełnie nie z naszej bajki. Dziwak. Ekscentryk. I cynik. Poczułam nieprzyjemny ucisk w głębi klatki piersiowej.

— Pan tak na poważnie? — zapytałam chłodno.

— Jak najbardziej. Ale tak pani się zarzeka, że być może rzeczywiście nie mam racji. Byłoby szkoda.

— Będzie się pan starał wywołać we mnie złość żeby jednak mieć tę rację i postawić na swoim?

— Ależ skąd! Nie widzę takiej potrzeby. Jeśli już, to przecież samoistnie nastąpi. Przekona się pani. Wszystko, co upychane w sercu, w końcu musi wyjść gdzieś bokiem. Nie mam na myśli tylko złości. Niespełnione żądze, rozczarowania, zawody, odsuwane pragnienia. Kumulują się i w końcu następuje erupcja. Za każdym razem inna, choć zawsze spektakularna dla takich, jak ja. Obserwatorów... Paradoks — prychnął, mając pewnie na myśli swoje ograniczenie.

— Muszę pana rozczarować. Nie mam żadnych ukrytych żądz ani frustracji. Nie uświadczy pan żadnego widowiska. Nie byłabym dla pana interesującym obiektem do obserwacji.

— To się okaże. Bardzo bym sobie tego życzył.

— A ja wręcz przeciwnie. To do... Do wieczora — powiedziałam, gryząc się w ostatniej chwili w język. Już miałam palnąć kolejną gafę. Z drugiej strony odechciało mi się wszystkiego. Całej tej pracy u tego dziwaka.

Szybko opuściłam mieszkanie Hybnera, czując się dziwnie rozdrażniona. Jakby mężczyzna przypadkiem znalazł jakiś wrażliwy punkt w moim umyśle i celowo go dotykał, coraz mocniej, badając z chorą satysfakcją moją reakcję.

W drodze powrotnej naszły mnie jak zwykle ponure myśli. Dziwny człowiek z tego Hybnera. Miałam nadzieję, że szybko znudzi mu się zgłębianie psychiki swojej asystentki i skupi się na pracy. Tylko czy ja będę mogła się skupić? Hybner wytrącał mnie z równowagi. Już sama myśl, że mam go widywać codziennie powodowała we mnie uczucie dziwnej mieszanki stresu i zaciekawienia. Czułam się przy nim skołowana i rozkojarzona, a przecież nie należałam do osób których myśli fruwały gdzieś w chmurach. Byłam raczej mocno stąpającą po ziemi pragmatyczką. A Hybner zdawał się mieć swój świat i swoje kredki, których abstrakcyjne i mroczne kolory zupełnie odbiegały od moich. Zwykłych, szarych, wręcz szaraczkowych. Nie wyróżniających się i mało wyrazistych.

Zmusiłam się do przypomnienia sobie, dlaczego w ogóle chciałam dla niego pracować. Powinnam skupić się na zadaniu. Aby go wypełnić, nie mogłam rozpraszać się na emocje i wątpliwości. Musiałam się zebrać w sobie i oddalić od siebie wszystko co poboczne, zbędne i będące przeszkodą na drodze do osiągnięcia celu. A tym celem była pomoc Hybnerowi i przekonanie go, że Karol nie zasłużył na tak wysoka karę, jakiej żądał mężczyzna. Tylko czy ten człowiek w ogóle był podatny na jakiekolwiek techniki manipulacyjne czy nawet delikatne sugestie? Wydawał się bronić zaciekle swojej niezależności i odznaczał się wyjątkową przenikliwością.

Jeszcze nie wiedziałam, jak dotrzeć do jego serca, ale musiałam w jakiś sposób odnaleźć tę drogę. A jeśli jej nie odkryję, to sama ją przekopię, odgruzuję albo zbuduję od nowa. Powinno się udać... O ile nie okaże się, że na końcu tej ścieżki serce jest zamknięte na cztery spusty albo że wcale go tam nie ma. Sądząc po cynicznym podejściu Hybnera, było to całkiem prawdopodobne.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro