PAGE 7.
Po pewnym czasie przestali spotykać się tylko w barach. Bywało też i tak, że widywali się w ciągu tygodnia i po pracy szli razem do parku, pospacerować lub posiedzieć na ławce, nim rozchodzili się do domów.
– Może tym razem do mnie wpadniesz? – zapytał jednego popołudnia Connor, kiedy wracali ze wspólnych zakupów. – Poprzednim razem nie mogłaś, ale zakładam, że teraz nic cię nie powstrzymuję?
– Jeśli to niedaleko, to mogę na chwilę zajrzeć.
Budynek był wysoki, z ciemnymi kwadratowymi oknami i fasadą w szarym kolorze. Sprawiał mało przyjemne wrażenie, jak większość bloków mieszkalnych hurtowo wybudowanych na obrzeżach miasta. Luna wynajmowała bardzo podobne lokum. Za sprzedaż rodzinnego domu mogłaby zafundować sobie coś okazalszego, jednak nie czuła takiej potrzeby.
Zdziwiło ją natomiast, że Connor zdecydował się na coś takiego. Wyobrażała sobie Connora w przytulnym domku z cegły i prywatnym ogródkiem, gdzie mógłby sadzić wszystko poza znienawidzonymi warzywami.
Przynajmniej wnętrze jest takie, jak się spodziewałam.
Mieszkanie było schludne, bez śladu kurzu i pajęczyn, które uwielbiały kryć się w ciemnych zakamarkach. Z przedpokoju przechodziło się do wyłożonego dywanem pokoju pełniącego rolę salonu. Prawie w każdym pomieszczeniu okna zostały uchylone, co przypomniało Lunie o kluczu chowanym pod wycieraczką. Zastanawia się, czy nadal Connor nie przykładał zbytniej uwagi do właściwego zabezpieczania swojej własności.
– Napijesz się czegoś?
– Zielonej herbaty, jeśli masz.
– Zaraz sprawdzę – powiedział Connor i na chwilę zniknął w kuchni.
Mieszkanie znajdowało się na trzecim piętrze, z jego okien widać było korony drzew z pobliskiego parku. Przez gołe gałęzie nie dało się stwierdzić ich gatunku, choć nawet w pełnym rozkwicie Luna nie podałaby ich nazwy. Zasadniczo nie znała się na roślinach.
Kiedy tak kontemplowała otoczenie, wrócił Connor, niosąc na tacy dwie filiżanki z herbatą i talerzyk ciastek.
Gdy odwiedzało się cudzy dom po raz pierwszy, kultura nakazywała coś pochwalić i Luna nawet lubiła tę tradycję, dlatego odparła:
– Ładnie się urządziłeś. Bez zarzutów.
– Tylko...?
– Tylko – zaakcentowała z lekkim uśmiechem – trochę tu pusto. Żadnych zdjęć rodzinnych, obrazów, tylko... to, co niezbędne. Nie zabrałeś niczego z rodzinnego domu?
Connor spuścił wzrok na trzymany kubek. Powoli upił ciepłego wywaru, choć Luna była pewna, iż spowolnił swoje ruchy z nieco innego powodu.
– Wszystko zostało sprzedane albo przekazane dziadkom – odpowiedział wreszcie.
– Co się stało?
– Dlaczego myślisz, że coś się stało?
– Bo znam cię dość dobrze.
Choć jej głos brzmiał spokojnie, słychać w nim było lekkie drżenie, jakby zaraz miało się wydarzyć coś nieprzewidywalnego.
– Szkoda, że kiedyś nie łączyła nas taka zażyłość – zażartował ponuro Connor.
Przez dłuższą chwilę oboje milczeli, czasem zerkając na siebie, aż wreszcie Connor odezwał się słabym głosem:
– Mój ojciec zachorował na raka. Wspominałem ci, jaki bywał roztrzepany? Otóż zapomniał wykupić ubezpieczenie zdrowotne... jak i każdego innego. Musiałem sprzedać dom, żeby spłacić długi, które wziąłem. Kiedy jeszcze była szansa go uratować...
– Tak mi przykro – zaczęła Luna współczująco, gdy nagle coś sobie przypomniała. – W liceum... Kiedy byliśmy w liceum, powiedziałeś, że twoja mama zachorowała. Czy ona...?
– Tak. Miała raka płuc. Odczuwała straszne bóle kręgosłupa z powodu przerzutów do kości. Nikt tego nie zauważył, dopóki nie było za późno... Kiedy trafiła do szpitala, choroba była już w nieuleczalnym stadium. Po pół roku zmarła.
– No to oboje nie mieliśmy lekko – powiedziała Luna, gdyż tylko to przyszło jej do głowy.
Connor natychmiast skojarzył, że nie pierwszy raz usłyszał od niej te słowa i podobnie jak poprzednim razem, cicho się zaśmiał.
– Czy to znaczy, że wreszcie mi zaufałaś?
– Najwyraźniej.
– Długo ci to zajęło.
– Wiesz, jak mówią: lepiej późno niż wcale. – Uniosła na niego wzrok i zauważyła, że przyglądał się, jak popijała herbatę. Ze sposobu, w jaki na nią patrzył, wywnioskowała, że coś do niej czuł. Albo czuł kiedyś i okruszki po tym uczuciu jeszcze gdzieś się ostały. – Byłeś przeze mnie we friendzonie?
– Naprawdę nic a nic się nie zmieniłaś – zachichotał Connor. Jednak po pociągnięciu długiego łyka herbaty trochę spoważniał. – Nie wiem, czy tak można nazwać to, co było wtedy pomiędzy nami. W tamtym momencie chyba oboje nie rozumieliśmy, co do siebie czuliśmy. Nigdy też o tym nie rozmawialiśmy. No może poza tym jednym razem w parku.
– Kiedy skłamałeś?
Connor wyraźnie się obruszył.
– To nie było kłamstwo. Naprawdę wierzyłem w to, co powiedziałem.
– A więc zaprzeczenie.
– Na pewno nie powinnaś była pójść na psychologię?
Luna uśmiechnęła się do niego słabo.
– Wiesz, że by nam nie wyszło, prawda? Byłam otoczona murami obronnymi. Nawet jakbyś przyznał wtedy, że ci się podobam, niczego by to nie zmieniło między nami.
– A teraz? Czy teraz jest inaczej? – zapytał z ciepłym uśmiechem, opierając policzek na dłoni.
Czas na moment zwolnił. Wszystkie dźwięki zmieniły się w przygłuszony szmer i po chwili Luna słyszała tylko bicie własnego serca. Coś poczuła. Coś niejasnego. Jakieś przemożne, nieznane pragnienie.
Odczekała dłuższą chwilę, żeby mieć pewność, że głos nie będzie jej się trząsł i wtedy odrzekła:
– To zależy.
– Od czego?
– Od tego, czy nadal mnie pragniesz.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro