PAGE 4.
Wieczorne powietrze przyprawiało Lunę o dreszcze. Wyraźnie drgało wokół niej, jakby oferując swoje towarzystwo. Przyjmując niechętnie nowego kompana, przeszła całą alejkę wzdłuż i wszerz szybkim krokiem, by nieco się rozgrzać. Otuliła się również szczelnie ramionami, lecz nie stanowiło to dostatecznej ochrony przed chłodnym wiatrem.
W okolicy był tylko jeden mały park, trochę odsunięty od jezdni, obsadzony wiśniami i brzostownicami w regularnych odstępach. Chcąc zebrać myśli i nieco się wyciszyć, Luna usiadła na skrytej wśród drzew ławeczce. Przez chwilę rozkoszowała się ciszą, a przynajmniej do momentu, kiedy wrona na słupie elektrycznym nagle nie zakrakała; prawdziwie wronio i złowrogo.
Luna ledwie zdążyła się rozejrzeć, gdy na horyzoncie zobaczyła zbliżającą się męską sylwetkę. Wzniosła oczy ku rozgwieżdżonemu niebu i westchnęła ciężko. Dopiero gdy poczuła w nozdrzach miętowy zapach, odwróciła głowę w kierunku Connora, zdobywając się na wesoły uśmiech.
– Wymykamy się gdzieś, co?
– Raczej wracamy. – Connor uniósł reklamówkę z logiem okolicznego marketu. – Widzę, że tobie jest bardzo gorąco.
– W końcu gorąca ze mnie dziewczyna.
Connor nie zaprzeczył, choć widocznie nie rozbawił go ten komentarz. Przez kilka sekund wpatrywał się w Lunę w ciszy, aż zdecydował się obok niej usiąść. Wyprostowany, w kremowej bluzie z kapturem wyglądał jak uroczy nerd z pewnej koreańskiej dramy, której zwiastun Luna widziała nieraz na ekraniku pociągu, kiedy jechała do szkoły.
– Postanowiłaś w końcu z tym skończyć? – zapytał pozornie nonszalanckim tonem.
Luna jednak wiedziała, że się przejmował. Zawsze, gdy próbował ukryć swoje emocje, unikał kontaktu wzrokowego – tak też było i tym razem.
– Skończyć z czym?
– Z zachowaniem twojego ojca.
Dopiero po chwili Luna zrozumiała, co miał na myśli; choć opuchlizna niemal zupełnie zniknęła, to siniak pod okiem wciąż był zauważalny.
– Nie, nie zmieniłam zdania w tej sprawie – odparła z cichą furią.
Wyszła z domu w takim pośpiechu, że nie zwróciła uwagi na brak makijażu. Pocieszała ją jedynie myśl o tym, że ubytek w uzębieniu pozostawał niewidoczny. Gdyby nie podrażniła sobie języka od ciągłego wędrowania po ostrej krawędzi nadłamanego zęba, sama mogłaby zapomnieć o odniesionych obrażeniach.
– Jesteś taka uparta... – mruknął Connor i pokręcił ciężko głową.
– Raczej rozsądna. Wiesz, co mówią statystyki? Tylko dwadzieścia procent dzieci trafia do rodzin zastępczych. Cała reszta dostaje łatkę tych z sierocińca. Przylega do nich na zawsze. Nie zamierzam zostać zabrana. Zwłaszcza nie teraz, kiedy tak niewiele mnie dzieli od pełnoletności. Bądź więc, proszę, tak miły i nie niszcz tego. Niech ci wystarczy, że już raz solidnie nawaliłeś.
– Byłem dzieckiem. Skąd mogłem wiedzieć, że tak ci się oberwie przez moją wizytę?
– Mówiłam ci, żebyś nigdy nie przychodził...
Głos Luny przeszedł w szept. Przypomniała sobie tamten dzień, kiedy runęła iluzja szczęśliwego życia, którą sobie stworzyła. Ojciec wrócił późno w nocy i zrobił jej awanturę o wyczerpane baterie do pilota. Wszystkie sklepy są pozamykane, a ja potrzebuję baterii! Jak mam zmienić kanał? To przez ciebie nie działają, za długo oglądałaś te durne seriale!
Nie nastawiła wtedy budzika, gdyż doświadczenie nauczyło ją, że jeśli rano obudzi ojca, w domu rozpęta się prawdziwe piekło. Polegała wtedy na wyrobionym nawyku wstawania zawsze o tej samej porze, który niejednokrotnie ją w takich sytuacjach ratował.
Tamtego dnia było jednak inaczej.
Przez całą noc miała koszmary, z których nijak nie mogła się wybudzić. Nawet kilkukrotnie powtarzający się dzwonek do drzwi nie zdołał jej obudzić. Dopiero gdy usłyszała podniesiony głos ojca, ocknęła się w sekundę, z sercem pędzącym jak koń w cwale i znieruchomiałym ze strachu ciałem.
Wiedziała, że Connor nie miał złych intencji. Nie był świadomy napiętej struktury jej rodziny. A jednak już więcej nie ośmieliła się zaryzykować. Ucięła znajomość zarówno z Connorem, jak i Sarah, aby nigdy nie podkusiło ją jakieś głupstwo, za które później przyszłoby jej srogo zapłacić.
– Przepraszam. Naprawdę przykro mi za tamto...
– Było minęło. Niedługo będę pełnoletnia i wszystko się jakoś ułoży.
Niedługo.
W przypadku jej rodziny niedługo oznaczało to samo, co nigdy. Jak niedługo ci to wynagrodzę. Niedługo pojedziemy na wakacje. Niedługo przedstawię ci dziadków.
Tym razem jednak miało być inaczej. M u s i a ł o. W końcu nie dało się zatrzymać czasu.
Luna zaczęła się trząść. Wcześniej czuło się tylko lekki powiew, teraz zerwał się prawdziwy wiatr, który wprawił wszystkie drzewa w drżenie.
– No i to tyle z gorącej dziewczyny – rzucił Connor bez kąśliwości i ściągnął przez głowę swoją bluzę, zostając w samym czarnym podkoszulku. – Masz, załóż.
– A co z tobą?
– Mam gorącą krew. Zobacz.
Connor uniósł dłoń wewnętrzną stroną do góry, jakby zapraszał Lunę do tańca. Dziewczyna spojrzała krótko na wyciągniętą rękę, po czym zacisnęła wokół niej skostniałe z zimna palce.
Zmarszczyła brwi.
– Jakim cudem możesz być taki ciepły? Jesteś wilkołakiem?
– Mówiłem ci: gorąca krew.
– Musisz mieć szybkie krążenie – orzekła z powagą godną lekarza. Tylko lekko uniesiony kącik ust zdradzał jej faktyczne podejście do tej kwestii. – A tak w ogóle, dlaczego się przeniosłeś? – zapytała po puszczeniu dłoni Connora, by wciągnąć na siebie jego bluzę. Dołożyła wszelkich starań, aby nie zwracać uwagi na miękkość materiału i mocny zapach płynu dezynfekującego o miętowej woni.
– Byłem w tym prestiżowym liceum w sąsiednim mieście. Nie chciało mi się tam dojeżdżać.
– Mówisz o tym liceum dla szczególnie uzdolnionych? Głupi jesteś? Jak mogłeś z tak błahego powodu zrezygnować?
– Tak jak powiedziałaś, to liceum dla szczególnie uzdolnionych, a ja taki nie jestem. Zakuwałem w ostatniej klasie gimnazjum jak głupi, dlatego się tam dostałem.
– A teraz odechciało ci się uczenia, co?
Connor nie odpowiedział. Wpatrywał się w swoje buty z taką intensywnością, jakby świat się na nich kończył. Miał pusty wyraz twarzy, lecz w jego oczach Luna dostrzegła wyraźny ból.
– Żartowałam. Sama nie uczę się jakoś pilnie, więc...
– Moja mama niedawno zmarła.
Luna jęknęła cicho.
– Moje kondolencje – odparła. Zabrzmiało to jednak sucho i sztywno, dlatego zaraz dodała: – Nie jestem najlepsza w pocieszaniu, ale jestem tutaj, jakbyś chciał o tym porozmawiać. Wyrzucić z siebie emocje... Akurat w dochowywaniu tajemnic jestem dobra. Nikomu nie powiem, jeśli się rozpłaczesz.
– Rzeczywiście jesteś beznadziejna w pocieszaniu – parsknął Connor. Jego głuchy śmiech stawał się coraz cichszy i cichszy, aż w końcu utknął gdzieś w połowie gardła. Odnalezienie na nowo swojego głosu, zajęło mu niedługą chwilę. – Nie wiem, czy chcę o tym rozmawiać. To jak sypanie soli na świeżą ranę, która i tak cholernie już boli.
– To prawda, że sól utrudnia gojenie się ran. Ale czy na pewno to samo można powiedzieć o wyrażeniu swoich uczuć na głos?
– Sugerujesz, że jest inaczej czy naprawdę o to pytasz?
– A jak myślisz?
Connor przewrócił oczami. Był to jeden z nielicznych momentów, kiedy Luna mogła zobaczyć, jak wygląda jego zirytowana twarz.
– W moim przypadku problem jest ze mną. Wiem, że chcę się komuś wygadać, ale ten ktoś musiałby być kimś, komu w pełni ufam, a takiej osoby nie ma.
– Mnie mogłabyś... A, no tak. Już raz nawaliłem...
– Dlatego oferuję ci, żebyś się mnie wygadał, bo ja jestem godna zaufania.
– Ha ha – parsknął niewesoło Connor. – Zasłużyłem sobie. Ale czy to znaczy, że już nigdy mi nie zaufasz? Byłoby mi łatwiej ci się zwierzyć, gdybym też mógł usłyszeć o twoich uczuciach.
– Może kiedyś do tego dojdzie.
Luna podniosła się z ławki i zadarła wysoko podbródek, wysuwając twarz ku smaganej wiatrem ciemności. Noc była pogodna. Na bezchmurnym niebie lśniły gwiazdy niczym rozpryśnięte na multum małych kawałków szkło. Mogłaby je podziwiać bez końca.
– Twój tata wie, że jesteś poza domem?
Szept Connora dochodził jakby z daleka. Był częścią tej iluzji: starej i nowej, która dopiero się kształtowała.
– Wiedział, kiedy wychodziłam. Rano nie będzie o niczym pamiętał. Niemniej powinniśmy już wracać.
Nie chciała jeszcze wracać. Za bardzo uwielbiała chłostający skórę wiatr, charakterystyczne nocne powietrze i panującą wokół ciszę.
Spojrzała na rząd domostw, wodząc wzrokiem po migających gdzieniegdzie światłach i pospiesznie poruszających się sylwetkach ludzi, aż wreszcie odwróciła głowę w kierunku Connora, który również wstał z ławki. Był tak blisko, że gdyby stanęła na palcach, mogłaby go pocałować.
– Zadurzyłeś się we mnie? – zapytała.
W oczach Connora pojawił się błysk paniki.
– Skąd ci się to nagle wzięło?
– Tak po prostu.
Wzruszyła ramionami. Mimo obojętnego wyrazu twarzy, wyraźnie czekała na odpowiedź.
– Głuuupia. – Connor dał jej pstryczka w czoło. – Kto zadaje takie pytanie? Nie ma mowy, żebym czuł coś do takiej dziwaczki.
– To dobrze, bo ja też nic do ciebie nie czuję – odrzekła z ostrym spojrzeniem, gdyż zabolało ją to stuknięcie w czoło. – Ale bluzę oddam ci dopiero, jak wyjdziemy na ulicę.
Zmrużyła groźnie powieki, próbując odzyskać utracony rezon i ruszyła naprzód bezceremonialnie wymijając Connora.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro