-8- Historia Suave
[Perspektywa - Suave]
Przeciągnąłem się leniwie na starym, podziurawionym materacu i podniosłem się do pozycji siedzącej. To była bardzo miła noc, a pobudka była jeszcze milsza. Przez długi okres czasu, rano budziły mnie krzyki, huczenie, bądź bliżej niezidentyfikowane hałasy, a tu proszę jaka miła niespodzianka. Los postanowił być życzliwy w moje urodziny.
Zsunąłem się delikatnie z mojego materaca, po czym podreptałem na sąsiedni, na którym leżał mój najbliższy i jedyny życiowy kompan - Street. Chociaż ja wolę nazywać go po prostu swoim przyjacielem. Kiedy już znalazłem się przy nim, wpełznąłem pod jego przykrycie. W momencie, w którym położyłem się koło niego, od razu wyczuł moją obecność. Stęknął parokrotnie, a następnie otworzył leniwie oczodoły.
—Dzień dobry.— odrzekłem z entuzjazmem, który ciężko było mi opanować.
—Suave, nie budź mnie.— położył dłoń na mojej twarzy i odepchnął mnie tak, że wypadłem poza obszar materaca.
—Ale ja mam dzisiaj urodziny.
—A ja mam spanko.— przewrócił się na drugi bok— Zaczniemy je świętować, kiedy kogut zapieje.—wymamrotał pod nosem— Jeśli nie możesz spać, znajdź sobie jakieś twórcze zajęcie.
Street obiecał mi, że spędzimy moje urodziny w wyjątkowy sposób, a on zawsze dotrzymuje słowa. Po prostu muszę poczekać. Opowiadał mi, że jego rodzice pozwalali mu na wszystko co chciał w jego urodziny. Nie wiem czy to prawda, bo mój przyjaciel czasami lubi naginać rzeczywistość na jego korzyść, a opowiadał mi to w momencie kiedy to on miał swoją rocznicę. Tak czy siak wtedy robiłem dla niego wszystko co chciał, więc zapewne on mi się odwdzięczy. Jest tyle rzeczy, które chciałbym dzisiaj zrobić! Może odwiedzimy ten śliczny potok w lesie, a może uda nam się dostać do koni i je pogłaskać. Może w końcu znajdziemy jakieś jedzenie. Nie trzymałem nic w ustach od trzech dni.
Swoją drogą moje myśli znowu powędrowały ku rodzicom Street'a. Mało mi o nich opowiada, możliwe, że nadal boli go to, że nie żyją. Ja straciłem swoich rodziców, kiedy byłem jeszcze zbyt mały, aby ich zapamiętać, także mnie nie ma co boleć. Niedługo po moich narodzinach mama i tata zostali zamordowani, Street widział to wszystko i mnie uratował. Od tego momentu postanowił się mną opiekować. Przygarnął mnie, chociaż nie miał takiego obowiązku i mimo, że przy każdej naszej kłótni mi to wypomina, naprawdę jestem mu wdzięczny. Jak będę miał szesnaście lat, tak jak on i będę dorosły, to ja będę go chronił i odwdzięczę mu się za wszystko co dla mnie zrobił. Jednak póki jestem dzieckiem, muszę być posłuszny i pomagać tak jak mogę, tak mówi mi Street.
Postanowiłem znaleźć sobie jakieś twórcze zajęcie. Tylko co to może być? Już wiem! Rozpalę ogień na dworze, żeby było ciepło, kiedy Street się obudzi. Na początek muszę wydostać się na zewnątrz. Budynek w którym postanowiliśmy przenocować jest strasznie dziwny. Został zawalony gruzem podczas ostatniej wojny i można dostać się do niego tylko przez dach. To może wyjaśniać dlaczego udało nam się ze Street'em znaleźć tak dobre miejsce na nocleg. Inni boją się, że ta rudera zawali się czy coś w tym stylu. My z początku również się tym martwiliśmy, ale początek mroźnej zimy i Wielki Łowca Gerson na ogonie, wpłynęli na podjęcie naszej decyzji. Dlaczego ściga nas Wielki Łowca Gerson? Ym... no cóż. Zdarzyło nam się pare razy złamać prawo, czyli między innymi wchodziliśmy do niedozwolonych miejsc i okradaliśmy innych. Wiem, że to trochę nie w porządku i trochę mi głupio, że zabieramy rzeczy, które nie należą do nas. Ich właściciele zapewne robią się smutni, kiedy zauważają ich brak. Jednak jak inaczej mielibyśmy przeżyć? Street pociesza mnie faktem, że okradamy bogate potwory, które i tak mają dużo rzeczy, jedzenia i złota. Nigdy nie zabralibyśmy ostatniego kawałka chleba osobie, która jest głodna. Tak czy siak takie argumenty nie trafią do Wielkiego Łowcy, dlatego musimy uciekać.
Zacząłem wspinać się po kamiennych płytkach, półkach oraz pozostałościach po kolumnach i w końcu udało mi się dotrzeć na samą górę. Kiedy już się tam znalazłem, oparłem się na chwilę o resztki komina i z otwartą buzią zacząłem przyglądać się krajobrazowi przede mną. Widok na miasto o wschodzie słońca jest naprawdę niesamowity! Z tak wysokiego miejsca doskonale widzę pola, na których pracują już chłopi. Kiedy wyostrzę wzrok, jestem w stanie dojrzeć, że jeden z nich wbił widły w ziemię i opierając się o nie przygląda się wielokolorowemu niebu, tak samo jak ja.
Moje myśli szybko przerwał mi chłodny wiatr, który zderzył się z moimi kośćmi i wywołał nieprzyjemne ciarki. W dodatku prawie zdmuchnął mi moje nakrycie głowy!
—Co robisz na dworze?— na moim ramieniu pojawiła się koścista ręka.
—Jednak nie śpisz?— zwróciłem wzrok ku jej właścicielowi.
—Nie mogłem zasnąć po tym jak obudziła mnie jakaś mała wesz.— zmarszczyłem brwi— A później ta mała wesz zmieniła się w pluskwę i wypełzła na powierzchnie, co mnie całkowicie rozbudziło.
—Street! Ja mam dzisiaj urodziny! Bądź dla mnie miły!
—No już dobrze. Tylko żartowałem.— przełożył dłoń na moje drugie ramie i przyciągnął mnie bliżej do siebie. Postanowiłem skorzystać z okazji i wtuliłem się w jego nogi— Wesołych urodzin mały. Szóstka to już spora liczba.
—Za niedługo będę już duży i będę nas bronił!
—No pewnie. Ale póki co zajmijmy się teraźniejszością. Czeka nas dzień pełen przygód.
***
Położyłem głowę na żebrach Street'a i dołączyłem do niego w czynności, jaką było oglądanie gwiazd. Tak szczerze, to nie za bardzo to lubię, ale teraz czuję się taki najedzony, że jedyne co chcę robić to leżeć. Street za to pokłada całe swoje zapasy energii na łączenie palcami gwiazd i czytaniu z nich gwiazdozbiorów.
—Widzisz to Suave?— znowu zaczął jeździć palcem po niebie— To gwiazdozbiór Wielkiego Psa. Pojawia się zazwyczaj w okresie zimowym.
—Przecież wiesz, że jedyne co widzę, to jasne punkciki na niebie.
Po moich wywodach postanowił wstać, co zmusiło mnie do zrobienia tego samego. Następnie wsunął dłonie pod moje ręce, chwytając mnie pod pachami i przysunął mnie na swoje kolana.
—Jest tutaj.— złapał za moją dłoń, przy okazji zaginając moje palce, tak aby jedynie wskazujący został wyprostowany, po czym zaczął nim wskazywać punkciki po kolei— Widzisz już?
—Chyba tak. Ale to nie wygląda jak pies.— Street wyśmiał moje słowa.
Siedzieliśmy na ziemi, dopóki nie zrobiło nam się wystarczająco zimno, aby zmusiło nas to do ruchu. Stwierdziłem, że to bardzo dobry moment abyśmy wrócili do swojej nowej kryjówki, ale Street powiedział, że ma dla mnie jakąś niespodziankę. Całą drogę do niej niósł mnie na swoich plecach i kazał mi mieć zamknięte oczodoły, jednak szybko poznałem po zapachu gdzie tak dokładnie zmierzamy. W momencie w którym to do mnie doszło, szybko zeskoczyłem na ziemię i o własnych siłach podbiegłem do drewnianego płotu.
Naprawdę nie sądziłem, że Street pozwoli mi spotkać się z konikami! Robimy to naprawdę rzadko, bo chociaż ja bardzo lubię ich towarzystwo, mój starszy przyjaciel nie bardzo przepada za towarzystwem ich właściciela. To starszy, zgorzkniały pan, który ma na koncie więcej złych uczynków, niż pieniędzy, a nie omieszkam wspomnieć o tym, że jest bajecznie bogaty. Swoje koniki trzyma na uboczu, z dala od swojej rezydencji, ale i tak często tutaj przybywa, więc prawie zawsze udaje mu się nas przepędzić. Chociaż dzisiaj może nam się poszczęści.
—Witaj Papryko.— szepnąłem w stronę mojego ulubionego konika, kiedy już znaleźliśmy się wystarczająco blisko.
—Mały, nie czas na to. To będzie szybka akcja.— Street odrzekł, po czym podszedł do zagrody innego konika.
—Co masz na myśli?
—Ten stary grubas prędzej czy później zamęczy te konie. Jeśli nie jego tłustym tyłkiem, to w końcu zagłodzi je na śmierć. Sam opycha się co dzień w swojej rezydencji, a skąpi im na zwykłą paszę. O wiele lepiej będzie im na wolności.— odrzekł, przy okazji rozbijając kamieniem metalową kłódkę.
—Chcesz je ukraść?— w moim głosie dało się wyczuć nutkę oskarżycielskiego tonu. Nie możemy dla zabawy kraść innym zwierząt!
—Nie ukraść, tylko wypuścić. Daje im szansę na lepsze życie. Tamten facet i tak używa ich wyłącznie do rozrywki, wiele nie straci. Przecież nie chcesz, żeby Papryka zdechła.— spojrzałem prosto w oczy zwierzęcia stojącego przede mną. Wydawała się bardzo smutna.
—Nie chcę.
Tym razem obydwoje zajęliśmy się rozłupywaniem kłódek. Razem na pewno poszło nam to o wiele sprawniej, ale tak czy siak zajęło nam to bardzo długo, zwłaszcza że tych koni było naprawdę dużo. Na wolności uzbierało się już spore stado. Następnym krokiem było wyprowadzenie ich wszystkich na zewnątrz. Nie użyliśmy do tego głównej bramy, aby nie wzbudzać podejrzeń. Co prawda, Street powiedział, że wybrał taki dzień, w którym miał pewność, że tamten niemiły pan się nie zjawi, ale woleliśmy być ostrożni. Dlatego naszym jedynym wyjściem było wyprowadzanie zwierząt poprzez skok przez płot. Street skakał na jednym koniu, po czym znowu wdrapywał się na płot i wsiadał na kolejnego. Na szczęście były wytresowane.
—Jeszcze tylko twoja ulubienica i możemy wracać.— Street pomógł mi wdrapać się na grzbiet Papryki— Po drugiej stronie będą bezpieczne. Obiecuję ci to.— Street również wdrapał się na jej grzbiet.
—Złodzieje! Złodzieje koni!— nagle rozległ się bardzo głośny krzyk— Pomocy! Łowcy!
—Cholera.— Street syknął pod nosem, a ja jeszcze bardziej się spiąłem. Powinienem przyzwyczaić się już do tych pościgów, ale za każdym razem jak ktoś zaczyna do nas krzyczeć, strach mnie pożera — Dalej Papryka! Wio!
Koń posłusznie wykonał polecenie, jednak pościg w formie patrolujących łowców szybko się do nas przyłączył. Niestety również mieli przy sobie konie. A właściciel wszystkich zwierząt strzelał do nas z broni palnej. Na szczęście przy pierwszym oddanym strzale spłoszył wszystkie swoje konie, więc w niebezpieczeństwie jest tylko jeden. Na nieszczęście jest nim moja ukochana Papryka. Dlaczego wszystko znowu musiało pójść na naszą niekorzyść? Niemiłego pana miało tu nie być, Street tak powiedział. Czyżby znowu posunął się do nagięcia prawdy? A może on również jest zaskoczony tym faktem?
Zwróciłem głowę ku górze, aby przyjrzeć się twarzy towarzysza siedzącego za mną. Gościł na niej szeroki uśmiech, mimo potu spływającego po jego czole i drżących rąk osiadłych na lejcach. Nie lubię momentów, w których przybiera ten wyraz twarzy, to oznacza, że mamy niemałe kłopoty. Zacisnąłem mocniej palce na grzbiecie Papryki, jednak nie na tyle, aby ją to zabolało. Zacisnąłem również powieki i starałem się zignorować dźwięki wystrzałów, aby wzbudzić złudne uczucie spokoju.
Niestety nie udało mi się tego osiągnąć. W chwili, w której właściciel Papryki w końcu w coś trafił zacząłem bać się jeszcze mocniej. Zwłaszcza, że tym czymś okazała się noga jego zwierzęcia. Zwierze zarżało z bólu i zrzuciło nas ze swojego grzbietu prosto w pobliskie krzewy. Zanim zdążyliśmy się podnieść, uciekła w las, do którego cały czas zmierzaliśmy. A może to i dobrze.
—Street. Wszystko dobrze?— ja czuję się dobrze, bo spadłem na niego, ale jemu mogło się coś stać.
—Żyję.—szepnął, po czym położył mi dłoń na czaszce, uniemożliwiając mi podniesienie się— Ale teraz musimy być cicho. Może nie zauważyli gdzie wpadliśmy.— zanim zdążyłem mu odpowiedzieć, złapał mnie za ramiona i pociągnął mnie do siebie— Jednak wiedzą.— w tym momencie doszło do mnie, że świst który usłyszałem był kulą przelatującą koło mojej głowy.
Wyszliśmy z krzewów na czworaka, a później w tej samej pozycji zaczęliśmy coraz bardziej zagłębiać się w las. Co chwilę chowaliśmy się za kłodami, dużymi kamieniami i innymi tego typu. W pewnej chwili nawet myślałem, że udało nam się zdezorientować pościg i go zgubić, ale szybko zrozumiałem jak bardzo się myliłem. Jeden z pocisków trafił Street'a prosto w ramię, co spowodowało nagły okrzyk bólu u mojego kompana. Kiedy tylko nasza kryjówka została odkryta, wstaliśmy na równe nogi i zaczęliśmy biec przed siebie tak szybko, na ile pozwalały nam nasze możliwości. Jednak jak można było się spodziewać, nasz nagły i lekkomyślny ruch spowodował kolejną katastrofę. Grot strzały należącej do łowców przebił kość piszczelową Street'a i spowodował jego zachwianie równowagi. Zwarzywszy na to, że biegliśmy pod górkę, po przewróceniu się na ziemię, sturlał się na dół.
—Street!— krzyknąłem, w momencie w którym wylądował na samym skraju przepaści.
—Sua— nie dokończył, ponieważ kiedy tylko ruszył się z miejsca ziemia pod nim się osunęła, a on spadł.
—Street!— krzyknąłem ponownie, tym razem czując gromadzące się łzy w kącikach moich oczodołów.
Bardzo nieprzyjemne dudnienie rozchodziło się po całej mojej czaszce, nogi którymi byłem ledwie w stanie poruszać same z siebie stawiały tak szybkie kroki, na które nigdy wcześniej nie było mnie stać. Z tyłu głowy cały czas miałem wizję śmierci, ale w tamtym momencie strach, który nie odstępował mnie na krok, nagle zniknął.
Oparłem się rękami o krawędź klifu i wystawiłem głowę przed siebie. Kolejny raz oczodoły zaszły mi łzami, ale tym razem było spowodowane to tym, że ujrzałem rękę Street'a trzymającą się wystającego korzenia.
—Suave odejdź!— krzyknął jakieś kompletnie niezrozumiałe słowa w moją stronę— Tutaj jest niebezpiecznie! W każdej chwili ty też możesz spaść!— wyciągnąłem rękę w jego stronę— Czy ty słuchasz co do ciebie mówię?! Rozkazuję ci stąd odejść!— wychyliłem się jeszcze bardziej— SUAVE JAKO TWÓJ STARSZY BRAT ROZKAZUJĘ CI STĄD ODEJŚĆ!!— na chwilę zaprzestałem wszystkich ruchów z wyjątkiem otworzenia szerzej swoich oczodołów— Kocham cię Suave. Pamiętaj, że jesteś dla mnie wszystkim.— on również zaczął ronić łzy— Przepraszam.— po wypowiedzeniu tego słowa wypuścił korzeń z ręki. Szybko schyliłem się, żeby go złapać.
—Street!— krzyczałem, kiedy jego postać zaczęła robić się coraz mniejsza— Nie możesz zginąć! Po raz pierwszy nazwałeś mnie swoim bratem! NIE MOŻESZ ZGINĄĆ!!
Nie może zginąć! To ja nie mogę zginąć. Street skoczył w przepaść po to, abym ja mógł być bezpieczny. Dlatego czym prędzej odsunąłem się od krawędzi przepaści.
—Stój młody potworze!— usłyszałem krzyk.
Zagrożenie jeszcze nie minęło. Właśnie zmierza w moją stronę z napiętą kuszą. Czy jest jakikolwiek sposób, jakim mógłbym z nimi wygrać? Narazie nic nie przychodzi mi do czaszki. Umrę? Tak łatwo zmarnuję poświęcenie Street'a? Zamiast jakkolwiek uciekać usiadłem na ziemi i zacząłem płakać. Nie chcę skończyć w ten sposób. Nie ma tu Street'a, nie mam nikogo kto mógłby mnie teraz obronić. Widok całkowicie mi się rozmył. Ostatnie co pamiętam to dźwięk wystrzału i... rżenie konia?
***
Kolejny raz obudziły mnie niepokojące odgłosy. Tym razem było to warczenie wilków. Zaraz... Warczenie wilków?! Natychmiast otworzyłem oczodoły i zerwałem się do siadu, ale szybko tego pożałowałem, bo poczułem piekące uczucie w okolicach żeber. Kiedy tylko tam zerknąłem, zauważyłem, że w mojej klatce piersiowej tkwi strzała. Moim pierwszym odruchem był oczywiście krzyk, ale na szczęście szybko przypomniałem sobie o wilkach i zdążyłem jedynie otworzyć usta. Po tym nagłym szoku moja pierwsza decyzja padła na rozejrzenie się dookoła. Nie minęło dużo czasu, aż natrafiłem na pysk konia.
—Papryka?— zapytałem szeptem.
Zwierze otarło swój pysk o moją kość policzkową. Tak, to zdecydowanie najbardziej przytulaśny konik jakiego znam. Z jej pomocą udało mi się wstać na równe nogi. Sam niedałbym rady, ponieważ przy każdym zgięciu się strzała zaczynała się przesuwać powodując spory ból. Czy powinienem się jej pozbyć? A jeśli stracę za dużo szpiku kostnego i zemdleję. Jak wtedy znajdę Street'a? Zaraz... W jednej chwili dotarło do mnie to, co stało się niedawno. Oczodoły momentalnie zaszły mi łzami, a ból w klatce piersiowej, zastąpił inny, o wiele gorszy. Za każdym razem, kiedy Street mówił mi, że rozmowa o jego rodzicach jest zbyt bolesna, nie rozumiałem tych słów. Ale teraz już wiem. Dlaczego mnie zostawiłeś Street? Dlaczego skoczyłeś?
Następnym o czym sobie przypomniałem była sytuacja sprzed utraty przytomności. Łowca do mnie strzelił. Ale co się z nim stało? Dlaczego nie obudziłem się w wozie zmierzającym ku więzieniu? Bądź dlaczego w ogóle się obudziłem? Po paru następnych krokach poznałem odpowiedź na moje pytania. Dwóch łowców oraz niemiły pan leżeli u pnia wielkiego drzewa. Jednak nie był to zwykły odpoczynek. Wręcz przeciwnie. Całe ich ciała oraz powierzchnia w okół nich pokryte były krwią, a ich wnętrzności wystawione były na zewnątrz. Na ten widok położyłem obydwie dłonie na ustach, moje kości zaczęły mimowolnie drżeć, a z oczodołów spływało coraz więcej moich łez. Co się stało? Kto im to zrobił? I czy jeszcze tutaj jest?
—Aaaa! Jasper bam bam!— moją uwagę odwrócił krzyk małego dziecka.
Zacząłem rozglądać się wokół siebie, starając się omijać wzrokiem wiadome miejsce. W końcu udało mi się dostrzec małego chłopca, który zawisł na drzewie. Machał swoimi małymi rączkami na wszystkie strony, co na pewno nie pomagało w jego sytuacji. Oczywiście bez zastanowienia pobiegłem w jego stronę, jednak zanim znalazłem się na odpowiednim miejscu, gałąź już się przerwała. Zdążyłem go złapać w ostatniej chwili.
—Już jesteś bezpieczny.— na moje oko dwulatek, obrócił głową parę razy w lewo i prawo, aż w końcu spojrzał do góry i zobaczył moją twarz— Nie ma za co.
—Czy to ała?— położył dłoń na strzale, która chcąc nie chcąc znalazła się przy jego twarzy.
—Tak. Ale nie dotykaj, bo— w momencie, w którym zacząłem to mówić, ścisnął mocniej strzałę w dłoni i szybkim ruchem ręki wyciągnął ją—A-a!— krzyknąłem, po czym zacząłem zwijać się z bólu na podłodze.
—Jasper może.— uśmiechnął się do mnie szeroko. Wtedy udało mi się dostrzec jeden ważny szczegół. Kły.
To wampir! Wampir właśnie zmierza w moją stronę! Zacząłem cofać się, jednak na nic mi się to zdało, bo szybko natrafiłem dłońmi na świeżo rozlaną krew. Zacisnąłem oczodoły, z których znowu zaczęły spływać łzy. On mnie zabije! A może to i dobrze. Chcę znowu być przy Street'cie. Bez niego nie jestem w stanie przeżyć nawet kwadransu.
Kolejny raz dzisiaj świat postanowił mnie zaskoczyć. Mały wampir co prawda rzucił się na mnie, ale zamiast wpić we mnie swoje kły, zaczął lizać ranę od strzały. Nie minęło sporo czasu, zanim ból minął, a mały się ode mnie odczepił. Położyłem rękę na swojej ranie i z niedowierzeniem spojrzałem na to, że nie miała na sobie żadnych plam.
—Jak ty to zrobiłeś?— zapytałem malucha, który nadal beztrosko się do mnie uśmiechał.
—Magikowy ślin.— wystawił swój język i wskazał na niego wskazującym palcem— Tata nauczył. Gdyby Jasper zrobił bam bam. I bolało by go.
—Umiesz wyleczyć tych za nami?
Może i zrobili mi krzywdę, ale naprawdę nie chciałbym żeby umarli. A skoro nie zmienili się w proch, jeszcze żyją. Jeśli jest dla nich jakaś nadzieja, powinniśmy spróbować. Jasper podszedł do trójki potworów i zaczął ich wąchać. Po jakimś czasie wziął w swoje rączki rękę jednego z nich i polizał ją po otwartej ranie.
—Dobre.— tym razem ugryzł jego rękę— Nie dobre!— wypluł na ziemię proch, który został mu w ustach. Zaraz zwymiotuję.
—I tyle było z akcji ratunkowej.— westchnąłem, kiedy ostatni z nich pofrunął z wiatrem— Jestem ci winien przysługę za wyleczenie mojej rany. Co chciałbyś tak najbardziej?
—Do taty!
—A może coś innego?
***
Sam nie wierzę, że to robię. Oczywiście, że strach całkowicie pożera mnie na samą myśl spotkania się oko w oko z dorosłym wampirem. Jednak... mimo, że Jasper jest wampirem, to nadal paroletnie dziecko, które zgubiło się w lesie. Nie mogę go tak po prostu zostawić na pastwę dzikich zwierząt, łowców i innych niebezpieczeństw. Dlatego ułożyłem plan. Odstawię Jasper'a, schowam się w krzewach, poczekam, żeby mieć pewność, że trafił bezpiecznie do domu i ucieknę jak najszybciej będzie się dało. To dobry plan. Na pewno mi się powiedzie.
Podróżowaliśmy od paru ładnych godzin na grzbiecie Papryki. Młody wampir starał się wskazywać drogę, z której przyszedł, jednak co chwilę się motał, więc w dużej mierze po prostu błąkaliśmy się bez celu. Straciłem wiarę w to, że kiedykolwiek dotrzemy do jego domu, jednak w końcu Jasper zwrócił uwagę na jakiś zarośnięty głaz i powiedział, że to przejście. Na początku ciężko było mi uwierzyć w jego słowa, ale okazało się, że między kamieniem a podłogą jest dość spora szczelina, która była ledwo widoczna przez leśną roślinność.
Razem z Jasperem wpełznęliśmy pod kamieniem, Papryka niestety musiała zostać na zewnątrz. Jednak dzisiaj wykazała się tak wielką lojalnością, że z pewnością mogę jej zaufać w kwestii zostawienia jej samopas. Za to ona niezbyt mogła zaufać mi w puszczeniu mnie samopas. Tak bardzo chciała abym został z nią, że aż ściągnęła mój prawy but i nie chciała mi go oddać! Po krótkiej dyskusji z koniem, który nie rozumie potworzej mowy, postanowiłem darować sobie ten but.
Kiedy tylko znaleźliśmy się po drugiej stronie otworzyłem szerzej oczodoły ze zdziwienia. Znajdowaliśmy się w bardzo dziwnym, a zarazem pięknym miejscu. Nie spodziewałem się tego po wampirach. Trawa była soczyście zielona i niesamowicie zadbana, kwiaty rosły praktycznie wszędzie, a na powierzchni latało pełno motyli oraz ptaków. Tak w zasadzie nie były to jedyne zwierzęta, co chwila pod nogami przebiegały koło mnie wiewiórki i jeże, nawet widziałem jednego szopa. Cała sceneria wyglądała tak wiosennie, mimo panującej zimy po drugiej strony. Zapewne napawałbym się widokiem jeszcze przez długi czas, gdyby nie głosy, które z każdą sekundą robiły się coraz głośniejsze. Postanowiłem wdrożyć fazę drugą mojego planu, a mianowicie wskoczyć do krzewów.
—Co to ma znaczyć, że nie możecie go nigdzie znaleźć?!— usłyszałem bardzo przerażający krzyk.
—L-lordzie j-ja-
—Jasper jest za młody na naukę zaklęcia chroniącego przed promieniami słonecznymi. Jeżeli nie odnajdziecie go do rana, osoby odpowiedzialne za pilnowanie go, również zostaną spalone żywcem!
—Paniczu Jasper!— kiedy młoda kobieta zauważyła dziecko, w jej głosie dało się wyczuć nutkę euforii pomieszanej z ulgą.
—Jasper!— straszny mężczyzna również krzyknął, po czym podniósł dziecko na ręce— Co ci mówiłem o oddalaniu się?
—Gazelle jest nudna!
—Nie to mówiłem.
Dobrze, w takim razie moja praca została zakończona. W tym momencie pozostała mi ostatnia część planu, którą jest uciekanie gdzie pieprz rośnie. W chwili, w której miałem zabierać się do ucieczki, coś złapało mnie za rękę i pociągnęło mnie do góry. Kiedy zwróciłem głowę w kierunku „tego czegoś", okazało się, że to ten sam wampir, który jeszcze sekundę temu znajdował się parę metrów ode mnie.
—Naprawdę myślałeś, że jesteś w stanie oszukać dojrzałego wampira?
—Przepraszam pana nie miałem zamiaru nikogo oszukiwać już wracam do domu!— krzyknąłem na jednym oddechu, przy okazji lekko się szarpiąc.
—Zdaje się, że nie wyczuwasz powagi sytuacji w której się znajdujesz. Powrót do domu nie wchodzi w grę.— zaprzestałem wszystkich swoich ruchów, po czym spojrzałem na niego szeroko otwartymi oczodołami— Poznałeś drogę do mojej posiadłości, więc nie mogę puścić cię wolno. Nawet nie podejmuj próby przekonywania mi, że nikomu nie powiesz. Nie ufam śmiertelnikom.— podniósł mnie jeszcze wyżej do góry i spojrzał prosto w moje oczodoły— Sam sprowadziłeś na siebie zgubę.
—Nie tato!— Jasper szarpnął go za pelerynę— Suave mnie uratował! Nie możesz go am am!
—Co proszę?— arystokrata podniósł wyżej jeden łuk brwiowy.
—Czy Suave może zostać? Będziemy się razem bawić.— dzieciak zaczął skakać w miejscu.
—Zależy ci na nim?— jego syn przytaknął— Przestaniesz uciekać, jeśli będziesz miał się z kim bawić?— znowu przytaknął— Dobrze więc.— dorosły wampir ponownie zwrócił wzrok ku mnie— Daruję ci życie. Jednak w zamian zostaniesz opiekunem Jasper'a. Moja żona nie wie o jego pokrewieństwie ze mną, dlatego nie mogę poświęcać mu swojej uwagi. Od dzisiaj będziesz za niego odpowiedzialny. Jeśli zobaczę chociaż jeden błąd z twojej strony, stracisz swoje życie. Rozumiesz?— przytaknąłem, po czym wampir odstawił mnie na ziemi— Twoje obowiązki będą skupiać się głównie na Jasperze dopóki nie dorośnie, ale powinieneś również znać podstawowe zasady etykiety. Służba wszystkiego cię nauczy. Dam ci na to odpowiednią ilość czasu.
—Nie bój się Suave. Będziemy dobrze się bawić.— Jasper podszedł do mnie i złapał mnie za dłoń.
—Jednak na ten czas czeka cię kąpiel i odpoczynek.— jego ojciec znowu wziął go na ręce— Idziemy Suave.— wyciągnął dłoń w moją stronę. Na ten widok przekręciłem lekko głowę w bok, jednak kiedy zauważyłem ledwo zauważalny uśmiech na jego twarzy, postanowiłem podać mu swoją dłoń— Masz mieć do mnie szacunek, ale nie musisz się mnie bać.
—Teraz należysz do mojej rodziny!— po okrzyku Jasper'a poczułem się bardzo dziwnie. Rodzina? Brzmi to tak obco, ale równocześnie bardzo miło. Czy to możliwe, żebym w jednym dniu stracił starą rodzinę i zyskał nową?
Kolejny rozdział, który zaczął się w moim z góry skazanym na porażkę życiu, zapowiada się przerażająco. Od lat żyłem w przekonaniu, że wampiry to najgorsze kreatury chodzące na tej ziemi, jednak podczas gdy łowcy, obrona naszego gatunku, od razu skazała mnie na straty, to właśnie wampiry dały mi szansę. Może będę w stanie przyzwyczaić się do nowych zasad. Street chciał bym żył. Dlatego z całej siły będę trzymał się życia.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro