Notatki
Może zacznę od najbardziej naglącej kwestii, którą jest...
...świat przedstawiony ;)
Otóż, pomysł na całe universum miałam już od paru lat, ale w kontekście innej, autorskiej historii, jeszcze z tych czasów, gdy moja inwencja twórcza ograniczała się do tanich romantycznych konwencji pokroju "Dziewczyna zakochuje się w chłopaku swojego brata".
O cóż tam chodziło? A no przede wszystkim o to, że miasto (miasta?) dzieliło się na wyspecjalizowane dzielnice - Dzielnica Artystów to jedyna wspomniana w shocie, ale oprócz niej znaleźlibyście też Dzielnicę Lekarzy, Dzielnicę Gastronomiczną, Dzielnicę Prawniczą i tak dalej. Podział inspirowany średniowiecznym układem miast. Na czym jednak polega wyjątkowość tego systemu?
Otóż, miał to być pewien utopijny obraz Miejsca, Gdzie Spełniają się Marzenia - specjalnie wyznaczeni urzędnicy raz na jakiś czas urządzają "nalot" na domy, w których są zarejestrowane dzieci. Naloty następują kilkukrotnie i mają na celu poczynić obserwacje czym się takie urwisy interesują, a później, zgodnie z obserwacjami, służą przeniesieniu do dzielnicy, która odpowiada ich pasjom. Przykładowo, jeśli dziecko od maleńkości dużo rysuje, mając, dajmy na to, lat dziesięć, za zgodą rodziców może zostać umieszczone w szkole plastycznej w Dzielnicy Artystów. Oczywiście, zależnie od przypadku, wiek przeniesienia jest inny - wcześniej trzeba zacząć się uczyć baletu, niż medycyny, ale bezwzględnie rodzic, przy podaniu odpowiedniego argumentu, może odmówić przeniesienia, a dziecko zmienić dzielnicę po osiągnięciu pełnoletności. Zmiana dzielnicy nie ucina kontaktów rodzinnych, dzielnice to nie zamknięte strefy, więc spotkania, odwiedziny, wspólne wyjścia, to żaden problem. Chodzi raczej o danie możliwości rozwoju w najbardziej sprzyjających do tego warunkach.
System działa bez zarzutów. Jedak mentalność odnośnie artystów to już inna, zależna od społeczeństwa oraz czasu, sprawa. A w teraźniejszemu opowiadaniu czasowi, społeczeństwo za szczyt artyzmu uważa szaleństwo, oddanie umysłu, zmysłów, poświęcenie całego serca dla swojej dziedziny, zaś za szczyt doskonałości fizycznej - umiejętność zniesienia jak największej ilości bólu.
Zacznijmy może od szczegółowszego objaśnienia artyzmu - pomysł zaczerpnęłam z ideologii romantyzmu (Adam Mickiewicz, Juliusz Słowacki itp.), gdzie nacisk na dostrzegania świata również poprzez płaszczyznę bardziej duchową, niż racjonalną, był bardzo duży. Artyści nie muszą się martwić zarobkiem - czynnie działa system mecenasowania, a ci, którym szczęśliwie lepiej się powodzi, zgodnie z realiami współczesnego im świata, czują się zaszczyceni oraz zobowiązani, mogąc wyłożyć swoje majątki na wsparcie dla biedniejszych braci oraz sióstr. Jak wspomniałam - utopijna wizja. Jednak w związku z tym, że nie ma aż tak wielkiego nacisku na kult pieniądza, powstał nacisk na coś innego. Na co konkretnie? Otóż, na pamięć. Artysty nie można mierzyć teraźniejszością, ponieważ umyka jak niesiony wiatrem płatek kwiatu wiśni - artystę mierzy się tym, na jak długo zostanie zapamiętany. Dlatego też celem każdego twórcy jest wyrycie swojego imienia nad wyraz jaskrawię na kartach historii oraz w głowach ludzi, aby jeszcze przez wiele pokoleń błądzić po ludzkiej pamięci.
Przy sporcie sprawa nie jest aż tak skomplikowana, ale wymaga pewnej zmiany myślenia. Po pierwsze - zawody oraz osiągnięcia odchodzą na drugi plan. Dużo popularniejsze się pokazy, rewie, gale, niż współzawodnictwo. Zawodników ocenia publika, na tle innych, ale nie razem z innymi. A publika docenia to, co może zobaczyć - drżące mięśnie, poranione dłonie, mdlejące z wycieńczenia jednostki.
Jak widać, w tym świecie zajęcia pod publikę, to te najbardziej destruktywne, w przeciwieństwie do zawodów czysto zadaniowych. Chociażby lekarzy, którzy po prostu mają doprowadzić cię do zdrowia.
Teraz pochylę się nad tym, jak to wygląda dokładniej u łyżwiarzy. Część informacji dostaliście już w shocie, ale pozwólcie, iż pokuszę się o uzupełnienie. Po pierwsze, system wygląda w następujący sposób - czynni zawodnicy podzieleni są na cztery kategorie. Kategoria "C" jest uważana za najniższą, gdzie występują początkujący albo miernoty, ale w imię wsparcia ludzie decydują się oglądać ich występy - zwłaszcza, jeśli idzie o dzieci, a mecenasowie, według własnego uznania biorą pewne jednostki pod opieki. Nieco wyższą kategorią jest kategoria "B", zrzeszająca łyżwiarzy średniego sortu - tych, którzy zdołali awansować z "C", albo dążących do "A". Wyśmienici jako niezobowiązująca rozrywka. Tutaj najczęściej mecenasi wyłapują przyszłe talenty. Kategoria "A" to już wyższa liga - nie można im nic zarzucić, właściciele bardzo o nich dbają, a starania podczas każdego występu widać jak na dłoni.
Jednak prawdziwym klejnotem w lodowej koronie jest ranga "S", stworzona dla prawdziwych mistrzów swego fachu. Każdy łyżwiarz aspiruje, żeby się tam dostać, jednak, o ile poprzednie trzy kategorie następują naturalnie, jedna po drugiej, zwykle wraz z upływem lat, tak tutaj trzeba już mieć ogromy talent, ambicję oraz szczęście. "S-owcy" to jedyni łyżwiarze, którzy zamiast finansowania z własnej kieszeni lub mecenasu, są pokrywani z kieszeni państwowej. Co im to daje? Otóż, oddanie w ręce mecenasa ma swoje wady - umowa jest niekorzystna dla łyżwiarza, gdyż w razie kontuzji, bankructwa drugiej strony, albo jej znudzenia, może zostać natychmiastowo zerwana, zostawiając artystę na lodzie, w obydwu tego słowa znaczeniach. Emerytura również jest jedynie kwestią dobrej woli osoby łożącej pieniądze. Jednak dostanie się do "S" to ogromna harówa, gdyż państwo bardzo ostrożnie dobiera swoich utrzymanków - najpierw musi dostać bardzo wyraźny znak od publiki, później wysyła swoją wyspecjalizowaną komisję, a nawet i wtedy sprawa nie zawsze jest przesądzona.
Jednak kiedy już się uda dostać - niemożliwie jest spaść. Od tego momentu łyżwiarz może się już zająć wyłącznie walką o pamięć, bez problemów pokroju utrzymania albo zadowolenia przełożonego. Im występy są oblegane, bilety chodzą po wysokich sumkach, a prezenty od fanów oraz napisane przez prasę artykuły nieustannie zapychają skrzynki. Raj na ziemi.
Cóż, to chyba tyle w temacie budowy świata. Teraz przejdźmy do, zapewne bardziej naglącej (XD) kwestii - a mianowicie płci Beki.
Nie ukrywam, że wymyślając shota, myślałam od początku o Otayuri i w oryginalnej wersji planowałam zostawić go przy swojej dumnej, męskiej postaci oraz uczynić znanym DJ-em, którego Jura poprosi o pomoc, przy zmodyfikowaniu muzyki do programu. Jednak im dłużej nad tym myślałam, tym bardziej mnie kusiło, aby poruszyć raczej wątek krawiecki. Może dlatego, że sama mam ambicję zabrać się za szycie, a może wydawało się to mieć zwyczajnie więcej sensu w kontekście symbolicznego pióra (albo po prostu za ciul nie znam się na remix-ach, a na ubraniach już trochę tak ;O). W każdym razie, stanęło na krawiectwie. No i tutaj jakoś tak mi ten męski Beka nie pasował... W sensie, nie mam nic przeciwko szyjącym facetom, ale zwyczajnie...no jakoś mi się, przy tym konkretnym charakterze, wszystko gryzło. Wyobrażacie sobie Altina nad igłą i nitką? Bo ja nie.
Dlatego potrzebowałam tę postać nieco załagodzić - to był jeden z kluczowych bodźców zmiany płci. Kolejnym była kwestia kontrastu dla Jury - gdybym zestawiła go z tajemniczym, postawnym Kazachem, nasz Krzykacz wypadłby porażająco...dziewczęco. A tym razem zależało mi raczej na podkreśleniu chłopięcości, więc zestawienie z kobietą dużo bardziej szło na rękę. Jedak zwykle zmiana płci jednego kanonicznego bohatera, a zostawienie przy oryginale zawartości majtek całej reszty, to słaby pomysł, więc planowałam napisać całość jako autorską opowieść, bez całej tej otoczki "fanfiction".
Dopiero Prompt ze Słoneczników zmienił moje zdanie - wpadł z kategorią oraz tematem tak idealnie, że po prostu musiałam to zrobić!
No, jest jeszcze jednak kwestia. Jakiś czas temu, na Instagramie, Tumblerze, czy gdziekolwiek indziej to było, znalazłam przesłodką koncepcję Beki jako kobiety i jej relacji z naszym Jurkiem, przedstawioną w paru zgrabnych headcanonach. Bardzo przypadła mi go gustu, więc od tamtego czasu gdzieś w tyle głowy miałam myśl, żeby kiedyś się nią pobawić. Ale myślałam o tym raczej w kontekście luźnego, fluffowatego one-shota do zbioru (który być może kiedyś powstanie), niż jako o samodzielnym projekcie.
Cóż...wyszło jak wyszło, ale zdecydowanie nie narzekam! Nad imieniem nie chciało mi się główkować, nawet nie sprawdzałam żeńskiej formy Otabeka - pasowała mi Beka, więc była Beka. I Basta!
A poniżej zdjęcie fem.Beki i Jury z tego samego postu, o którym wspomniałam niżej:
Linku nie mam, wybaczcie, nie zapisałam, jednak liczę, iż wybaczycie ;*
Ale rysunek ślicznusi, prawda?!!!! <3 <3 <3
Skoro Beka omówiona, to może trochę o Jurze... W zasadzie, jego backstory nie jest w żadnym procencie potrzebne do zrozumienia opowiadania, ale myślę, że nie zaszkodzi się nim podzielić, a przynajmniej stowrzonym zarysem. Zgodnie z canonem - chłopcem od dziecka zajmował się dziadek, matka prawie nie uczestniczyła w życiu malca (zmarła? porzuciła go? była chora? inny powód?). Nicolai słabo stał z pieniędzmi, ale dbał o wnuka jak o oczko w głowie i od czwartego roku życia umożliwiał mu uczęszczanie na zajęcia łyżwiarskie. Wraz z dziewiczym występem Jura dostał się do kategorii "C" i otrzymał pierwszy mecenat. Jednak kiedy chłopak miał dziesięć-jedenaście lat dziadek zmarł. Jura był już wtedy zakwalifikowany jako łyżwiarz rangi "S" - najmłodszy w historii, więc opiekę prawną, zgodnie z panującymi ustawami, już od pewnego czasu częściowo posiadał jego osobisty trener - Yakov. Po śmierci Plisetskiego seniora przejął rolę opiekuna całkowicie, biorąc chłopaka pod swoje skrzydła oraz swojej żony. Chłopak zamieszkał w dormitorium przyłączonym do ich mieszkania, gdzie zajmowało sypialnie również kilku innych "S-owców", ale chłopak nigdy nie nawiązał z nimi bliższych kontaktów. Ograniczał je do swoich prawnych opiekunów.
Głównym skutkiem śmierci Nicolaia było zatracenie się jego wnuka w łyżwiarstwie - stąd ogromny rozjazd między podejściem Jury do jazdy z pierwszego, a ostatniego obserwowanego przez Bekę występu. Pierwszy był jeszcze w czasach, gdy nasza Wróżka szczyciła się mianem szczęśliwego, utalentowanego dziecka, spełniającego swoje marzenia, a ostatni pokazał nam chłopaka, który straciwszy resztki rodziny, szuka uczuć w objęciu pasji, dla której ostatecznie traci rozum.
Przy okazji dodam, iż kostium łabędzia, który uszyła Beka to NIE kostium od Agape z oryginału. Mam zamiar narysować swoją wersję stroju Odetty i go tutaj opublikować, ale to za jakiś czas. Póki co - dajcie się ponieść wyobraźni i pogłówkujcie jak też wy byście go widzieli.
A póki co, to chyba na tyle z notki. Mam nadzieję, iż rozjaśniła pewne kwestie. Shot w podobnym stylu do "Łabędziej pieśni" możecie znaleźć na moim profilu pod nazwą "Woda dla królika" - nie trzeba znać universum, żeby zrozumieć jego treść. Do następnego i trzymajcie się!
Zawsze Wasza
~Nico
PS. Jessica, o której wspomniała przy początku Beka, to damska wersja JJ'a. Uznałam, że dam mu najbardziej lamerskie imię na "J" jakie może być ;) Nie mam nic przeciwko Jessicom, ale sami przyznacie, że w kontekście spopularyzowanych ostatnio żartów z Dżesikami i Brajankami, nasz irytujący król aż się prosił o drobne utarcie noska XD
Nie no, dobra, jeszcze będą z Jeana ludzie ;)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro