Special Halloweenowy część 1
[Nie znalazłem dłuższej muzyki, gdy się skończy proszę włączyć ponownie. A teraz do czytania]
Podczas moich podróży spotkałem wiele dziwactw, i widziałem wielu dobrych ludzi, widziałem ich imiona w listach, rozkazach i na nagrobkach, jednakże nikt nie wydawał mi się równie dziwny jak pewna grupka którą spotkałem w dość nietypowy sposób...
W miejscu w jakim przebywam nie ma czegoś takiego jak pojęcie czasu, nie ma tam słońca, ale jednak nie ma tam również ciemności, zapalony ogień nigdy nie gaśnie, a istoty nie czują cielesnych potrzeb ani się nie starzeją. Można by rzec że jest to miejsce idealne, gdyby nie fakt że po stuleciu czy dwóch zaczyna cię ogarniać obłęd i monotonia. W pewnym momencie doszło do tego że każdy "obiekt" zajął swój własny "wymiar", tworząc swego rodzaju miejsca które mogliby nazwać domem, ja nie byłem wyjątkiem, jednakże w przeciwieństwie do innych, ja nigdy nie byłem tam sam.
Ach, ale ja nie o tym miałem napisać, wielu ludzi żyło, szalało i umierało i będzie umierać w samotności, nic na to nie poradze, ani też nikt inny. Jeśli tego właśnie pragnęli to niech tak się stanie.
Ale jednakże nie mogę od tego odwrócić wzroku, pomaganie ludziom jest dla mnie swym rodzajem ukojenia w tym całym mętliku w mojej głowie. Bycie przy nich, w momencie potrzeby, jest czymś co zawsze robiłem, i niekiedy było to jedyne co mogłem wtedy dla nich zrobić.
W każdym razie do rzeczy, dziwna grupa, tak. Działo się to gdy siedziałem w pokoju na moim krześle, paliłem fajkę którą zabrałem niegdyś jakiemuś Pruskiemu oficerowi, nabita ona była najznakomitszą mieszanką ziół jaką kiedykolwiek paliłem. Jeden z "obiektów" specjalizował się w zielarstwie, stworzył on tą mieszankę na moje personalne zamówienie, i nie powiem, nigdy mnie jeszcze nie zawiódł. Wdychałem i wdychałem słodko pachnący dym, gdy przed moimi oczami pojawiła się kula jasnego błękitnego światła, powiedzmy że byłem co najmniej zaskoczony owym fenomenem. Nie chciałem zbliżać się do owej anomalii, więc podjąłem decyzje aby pozostać na moim siedzisku i obserwować owe światło. Po jakimś czasie (chyba jakaś minuta czasu ziemskiego) światło ustało i moim oczom ukazał się bardzo ciekawy widok, na podłodze leżało 6 ciał, ale po kilku sekundach dojrzałem jeszcze jedną wróżkę, śliczna mała istotka, ciekawe czy zakolegowała by się z Luą. Wracają jednak do tematu, na pierwszy rzut oka, podłoga mojego pokoju zamieniła się w kostnice, albowiem żadna z tych osób nie okazywała oznak życia. Jednakże nic nie umyka moim oczom, ciepło, myśli, a nawet dusze martwych, dzięki temu byłem w stanie stwierdzić że moi goście są jedynie nieprzytomni, co nieco uspokoiło mnie, i rozwiało moje wątpliwości co do zamawiania dodatkowych kwater na cmentarzu. W trakcie przemyśleń, mimo moich niesamowitych oczu i ogólnemu instynktowi przetrwania - bądź jak kto woli: instynktowi mordercy - nie zauważyłem jednej rzeczy...
Moi goście zaczęli się budzić...
Pierwsza na nogi zerwała się na oko 15-letnia dziewoja, miała one brązowe włosy i zielone oczy, jednak czymś co najbardziej przykuło moją uwagę był jej dziwny naszyjnik, emanował podejrzaną energią, potem będę musiał to obadać. Dziewczyna nie zauważyła mojej obecności, i zaczęła budzić swoich kompanów, nie dłużej niż minutę później na nogach stała cała 6... wróżki nie liczę, bo latała na około reszty, nie dotykała ziemi, więc i na nogach nie stała. Starczyło jakieś 15 sekund aby ich oczy przyzwyczaiły się do półmroku panującego w pokoju, a co za tym idzie, aby zauważyli moją obecność. Pierwsza osoba która poprawnie zidentyfikowała mnie jako żywy organizm był dość niski jegomość z łukiem na plecach, wskazał na mnie palcem i... nie wiem w sumie co on dokładnie powiedział, ale jestem pewien że palec wskazywał na mnie. Pozbawiony elementu zaskoczenia, powoli wstałem z mojego siedziska, i pstryknąłem palcami, magia zawarta w kryształach powstawianych w ściany, sufit i podłogę zareagowała jak powinna.
W ułamku sekundy, magiczne kryształy zaczęły emanować światłem, z tego co się domyślam oślepiając chwilowo moich nieproszonych gości. Rozmawiali oni pomiędzy sobą w języku którym nie był mi ni znany, ni znajomy w jakimkolwiek detalu, ale wystarczyłaby sekunda abym się go nauczył. Jak już wspominałem, mim oczom nie uchodzą wspomnienia, wliczając te z nauki języka. Jedynymi osobami które stale patrzyły w moim kierunku był łucznik, i jakaś kobieta - jezu chryste jak ona się gapiła, jakby piorunami miała z tych oczu strzelać. Tak czy siak, nie tracąc czasu zajrzałem w jej umysł, ciekawe i dość edukacyjne przeżycie, ale dobrowolnie bym tam nie wrócił, z tym drugim było już lepiej, czułem do niego lekki żal, wiem jak to jest zostać sam, ale w przeciwieństwie do mnie on miał do kogo się zwrócić. Po sukcesywnym kilkusekundowym kursie językowym mogłem stwierdzić że poznałem ten język, moje "ofiary" zaczęły krzyczeć, albo w sumie głośno mówić jedno zdanie "nie patrzcie mu w oczy!" Nie zdziwiła mnie ta reakcja, uczucie towarzyszące zaglądaniu w myśli jest dość nieprzyjemne, tak czy siak, towarzystwo natychmiast odwróciło się w najróżniejsze strony, tak aby nie patrzeć mi w oczy ale też tak aby mieć mnie na oku, szczerze, nie było to trudne aby nie patrzeć mi w oczy w tej formie, ale widać strach nieznanego czyni cuda.
W tamtym momencie pomyślałem że dobrym pomysłem byłoby odezwanie się aby załagodzić sytuację. O chłopie! Powiedzmy że efekt był dokładnie odwrotny. Zacząłem rozmowę jak pan bóg przykazał: "Witajcie w moim do-" Zanim miałem szansę dokończyć zdanie, przede mną stała już kobieta której zawdzięczałem możliwość mowy w jej języku, nazywała się ona Caitlin, miała ona język ostry co miecz... który obecnie znajdował się na kursie kolizyjnym z moją twarzą. Jako że twarz mi droga, złapałem klinge w locie, ku zaskoczeniu kobiety. Następnego ruchu definitywnie się nie spodziewała. Ścisnąłem dłoń i strzaskałem miecz Caitlin, następny był zwykły cios pięścią, trafiona nim kobieta odleciała na parę metrów i upadła na plecy u stóp swoich towarzyszy. Rękojeść miecza w raz z fragmentem klingi nadal spoczywała w mej dłoni, więc zdecydowałem się ją odrzucić, a ona wbiła się w kawałek podłogi kilka centymetrów od głowy mej niedoszłej morderczyni i to sprawiło że, że tak powiem: „przegięła się pałka". Pokój nie zdawał się już możliwą opcją, po ujrzeniu że jestem potencjalnym zagrożeniem, wszyscy dobyli swoich broni, ku mojemu oczywistemu niezadowoleniu. Mimo faktu że mieli czelność wpraszać sie do mojego domu nieproszeni, zaatakowali mnie gdy próbowałem ich powitać, ten jeden detal sprawił, iż byłem dość wk****ony. Delikatnie mówiąc. W swoim nasyconym zdenerwowaniem umyśle negocjacje dobiegły końca, i postanowiłem, że czas wbić im do głowy nieco manier, i aby to zrobić postanowiłem że forma koszmaru nada się do tego idealnie.
Pozwoliłem koszmarowi wyjść na zewnątrz, momentalnie moje oczy spowił mrok, zmiana się zaczynała. Trwa ona kilka sekund, a wygląda masakrycznie, spod oka, z ust i otwierających się ran wypływa czarna maź, która formuje swego rodzaju kokon. Po kilku kolejnych sekundach z kokonu wyjawia się ok 3 metrowa maszkara. Ma ona potężne nogi o trzech stawach i kopytach zamiast stóp. Ma ona chude ramiona z wielkimi, ostrymi jak miecze, szponami zamiast dłoni, na plecach ma on parę czarnych skrzydeł, nie widać czy są to błony czy też pióra, niemniej, mają one rozpiętości ok 4 metrów. Ukoronowaniem wszystkiego jest głowa. Na twarzy i jej górnej części nie posiada on skóry, a z, nagiej i wizualnie złamanej, czaszki, z pęknięć, wyrastają magiczne kryształy. Na czubku wyrastają dwa na kształt rogów. Nikt nigdy nie wyjaśnił sprawy tych kryształów, ani skąd one się tam biorą. Ale to nie jest tak że ja się tym jakoś mocno interesowałem.
Gdy ujrzeli moją formę, na ich twarzach ujrzałem emocje jaką miałem nadzieję wywołać: strach. "A wystarczyło po prostu być miłym" powiedziałem. Fakt, że powiedziałem to w moim języku, oraz że mój głos brzmiący jak setka cierpiących dusz, pomógł resztkom odwagi jaka im pozostała po mojej przemianie wyparować w mgnieniu oka. Postanowiłem iż będzie lepiej jak zarówno ja jak i ta grupka znikniemy sobie z oczu, drużyna zdawała się być gotowa na atak z mojej strony, lecz nie przygotowali się na atak od tyłu. Z trzech par drzwi za nimi wystrzeliły łańcuchy, pomysł był swego rodzaju ciekawy. Spędzą w mej posiadłości trochę czasu, i spotkają kilku domowników, może wtedy pomyślą o tym co zrobili. Tak więc przyszła pora na rozdzielenie ich. Łucznik i babsztyl z gorączkowym temperamentem "poszli" razem, potem dziewczyna o kruczoczarnych włosach z drugim mężczyzną, a na końcu dziewczyna z naszyjnikiem i druga szatynka.
===
Dum dum dum! Co się stało z naszymi bohaterami, kim jest tajemniczy autor oraz czy to ma szanse skończyć się dobrze? Na te oraz inne pytania znajdziecie odpowiedzi w kolejnym rozdziale. Który ukarze się... Jeszcze dzisiaj! Wiem. To do zobaczenia 😉
Suchy_Andrzej.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro